poniedziałek, 31 grudnia 2007

1941 - 2008


Tak wiem opierdzielam się, a tymczasem Awari'e mi po blogu harcują. Rzeczywiście "s" może kogoś wkurzać ale mi jest miło, że jest ktoś kto stale mnie czyta i ma na tyle entuzjazmu i chęci by dać mi znać, że nie piszę moich tekstów tylko gwiazdom i bezchmurnemu  niebu.
Zaraz idziemy chlać i opychać się bez umiaru do Lenn, której pełen desperacji i ponurego samozaparcia mąż wędruje waśnie po pas w śniegu od jednego górskiego schroniska do drugiego. Po drodzę przechwycę Pazurkowatą, która podąża w tym kierunku z gorącym ciastem, dopiero co wyjętym z piekarnika.
Na zewnątrz piekielny hałas. Towarzystwo odpala właśnie pracowicie gromadzone przez cały rok zasoby materiałów wybuchowych. Szedłem przez łąki patrząc jak nad rozświetlonym mrowiskiem Zaspy strzelają kolorowe gejzery. Po chmurach przemykają smugi reflektorów, echo wielokrotnie odbija się od kolejnych budynków. Kto pamięta scenę gdy Beluszi wpada swoim myśliwcem nad rozświetlone Los Angeles w "1941" ten wie o czym mówię.
Stanąłem sobie tam, żeby się pogapić, w okularach zauważyłem odbicia. Obejrzałem się a nad Brzeźnem kipiał drugi taki świetlisty kociął. Stałem tak sobie w mroku, wydobywany raz po raz z cienia błyskami eksplozji i czułem się jakbym zawisł na moment w przestrzeni pomiędzy dwiema zderzającymi się galaktykami.

*

wtorek, 18 grudnia 2007

...nasze pływające orły...


...wspomniany  królik  był brązowo-
białą miniaturką o klapniętych uszach.
wyglądającą z pozoru jak najśliczniej-
szy, choć najgłupszy  zwierzak świata.
oczywiście zakładając, że zignorowało-
by się czarną, skórzaną uprząż pełną
noży i pistoletowych kusz. Oraz czer-
wone, pełne szaleństwa oczy.

(Ringo)

Jest za późno by to zostawić. Powierzchnia wody pęka i eksploduje. Toń jest gęsta od setek ciał splątanych w morderczej walce. Odgłos kawitacji wokół narasta, staje się ogłuszający i przesłania wszystko.
Wszystko to dzieje się w mojej głowie. Niebo w górze jest szare i wszechpotężne. Z każdym dniem opada niżej. Czuję już tłusty dotyk powietrza na skórze i w oczach. Jest zbyt szaro. Nie było jeszcze śniegu w tym roku. Śnieg pożera szarość i brud. Odbija światło, wypełnia blaskiem dusze.
Tymczasem szarość i mordoryczny cień przepełniający świat i myśli. Funkcjonuję nocami, w dzień pracując i chodząc w półsennym widzie. Myślę wolniej i trochę inaczej. Każda rozmowa jest jak sen.
Mijam nocą Pomnik Trzech Krzyży oświetlony na czerwono. Z zasady pomnik wygląda tak jakby krzyże wyrwały się z ziemi przebijając beton i bruk. Obleczony w czerwień wygląda jak obcy wyrywający się na świat z rozerwanej przepony Miasta. Oglądałem tam ostatnio ustawione w krąg zdjęcia z Wydarzeń Grudniowych. Potem szedłem wypełniony bezsilną wściekłością, ze łzami w oczach. Chcemy nowej wojny. Chcemy walki, chcemy krwi. Kipi w nas bez ujścia spieniona, skumulowana  polskość. Wypełnia po szczyt czaszki, przepełnia i rozsadza. Mamy zbyt wiele nieukierunkowanej energii, której nie potrafi rozładować dzisiejszy system korporacyjny. Jeśli nie wykorzystujesz swojej siły to w końcu ją tracisz.
Redakcja ruszyła. Powinienem coś im tam wrzucić. Problem polega na tym, że ruszyli za późno, teraz mamy grudzień, miesiąc zarabiania i trwonienia. Mam zbyt wiele na głowie i w, żeby zaczynać jeszcze coś dodatkowo. Cóż wszystko ma swoje dobre strony, przynajmniej to nie ja popełnię pierwsze błędy.

Mamy obecnie w Polsce
666 km autostrad...

(Radio)

*

piątek, 14 grudnia 2007

...strzałem z łuku odebrał sobie życie...


Robert  L.  Stephenson  napisał
w 1886 roku powieść „Dr Jakyll
& Mr Hyde” w ciągu 6 dni, pod
wpływem  kokainy, którą lekarz
przypisał mu na przeziębienie.

(CKM)

Gdzież są tacy lekarze?...
Słyszeliście, że sprzęt nagraniowy zgromadzony dla PISowskiego UB, który zgromadził agent Ziobro Ziobro Siedem nowy minister postanowił oddać Wielkiej Orkiestrze Świątecznej pomocy. Zajebiste, nie dość, że wkurwią nazistów po samą głębię ich brunatnego jestestwa, nie dość, że rozwścieczą naszego Toruńskiego Rosjanina, który Orkiestry i Owsiaka darzy szczerym i gorącym uczuciem, to jeszcze mają szansę zebrać sporo kasy dla dzieciaków, bo któżby nie chciał mieć pamiątkowego dyktafonu po Ziobrze?
Do tego radio właśnie podało, że nasz były Duce, który niech żyje, rezygnuje z ochrony Borowików. To wspaniała wiadomość dla każdego prawdziwego patrioty, który chciałby pierwszego dewianta 4rp trafić tortem, tudzież rozjechać rozpędzoną śmieciarką.
A tak poza tym, jak w reklamie LIDu, cisza, spokój, nic się nie dzieje. Opowieści w herbaciarni, dalekie marsze w nowych glanach, do których ciężaru powoli i w bólach się przyzwyczajam. Zarabianie i wydawanie mnóstwa forsy jak, co roku o tej porze roku. Jakoś tak się składa, że ogromna większość moich przyjaciół jest spod znaku strzelca, a do tego dochodzi jeszcze maraton rodzinnych solenizantów zakończony na absorbującym finiszu Świąt i Sylwestra.
I tyle kończę, bo czuję, że dochodzi kasza gryczana, którą szykuję dla mojego wygłodniałego, Szponiastego Drapieżcy, który z pewnością wkrótce zadrapie do moich drzwi i nie znalazwszy strawy dopuści się czynów strasznych i nieodwracalnych.

Czuję jak budzi się we mnie bestia.
Niestety jest to leniwiec...

(Avatar)

*

czwartek, 13 grudnia 2007

Jak świeże są barwy tych, co byli w cieniu


W piątek naoglądaliśmy się z Lady Pazurek filmu o tańcu. Jakiś Angol zebrał kilkadziesiąt niemieckich dzieciaków i zrobił z nich grupę baletową, która odniosła ogromny sukces. W całej sprawie bardziej chodziło o wyciągnięcie tych dzieciaków z mgiełki marazmu, w jakiej utrzymuje je nowoczesne społeczeństwo, w którym brak wzorców, a spora część rodziców jest zbyt mdła lub zapracowana i wychowywać własne dzieci.

Bardzo się przejąłem tym filmem.

W sobotę, gdy uporałem się już z robotą a na zewnątrz zapanowały ciemności udałem się cichaczem do jednej ze zdarzających się w okolicy pustych hal. Miałem ze sobą spory punktowiec, który zawiesiłem na drutach i magnetofon. Rozebrałem się do bezrękawnika. Z reguły nie ubieram go wtedy, gdy ktoś może mnie w nim zobaczyć, bo wyglądam w nim jak transwestyta z kompleksami, tudzież ten wieprz garbiący się przy kompie z reklamy kampanii przeciw pedofilom.

Odpaliłem sprzęt i korzystając z tego, że akurat w tym punkcie rzeczywistości byłem zupełnie sam na świecie zacząłem tańczyć. Gość w filmie mówił, że w tańcu jest coś pierwotnego. Gdy tańczysz, gdy poddajesz się muzyce, w pewnym momencie przestajesz myśleć. Większość facetów tańczy potwornie, bo myślą o tym, że tańczą. Cały czas boją się oceny otoczenia, powstrzymują się, albo zaczynają wymyślać „atrakcyjne” figury. Gdy jest się samemu ciało uzupełnia braki, ujawnia to, co kryje się, czy też szaleje w umyśle czy duszy. Gdy przestajesz o tym myśleć taniec staje się czysty, piękny i przerażający.

Front 242, Britney, Within Temptation, Closterkeler, Manson, Faith no more, po 40 minutach myślałem, że wyparuje mi serce. Sto kilogramów rozrzucone w powietrzu, w wirze zmiennych ruchów, przechyłów i rotacji. Kurz z podłogi na spodniach, dłoniach i przedramionach, para bijąca z ramion i mokrych pleców. Brak hamulców, niszczenie w zaczątku wszelkiej myśli, jak niewypowiedzianie śmiesznie muszę wyglądać. Tańczyłem aż ból w mięśniach i płucach stał się nieznośny a światło latarki zaczęło migać i przygasać.

*

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Jest już wcześniej, kiedy myślisz


Znowu sny, intensywne i roztańczone dziko na krawędzi szaleństwa. Ostatni skończył się, gdy w nowej pracy, do której przyjęto mnie bez mojej wiedzy, Marzan, tłumacząc że „to bardzo proste, chodzi o translacje na ludzki bardziej skomplikowanych terminów” wręczył mi samouczek wypisany na kruchych ciastkach.
W niedzielę do herbaciarni wszedł Dan – Mrok w długim, czarnym płaszczu. Wyjął gitarę i drobno zadrukowane kartki i grał przez dwie godziny, aż drżały szyby i dusze. Śpiewał własne piosenki do własnych melodii, pośród których pojawiały się znajome myśli, twarze, historie. Zupełnie jakby słuchało się prawdziwego barda, opowiadającego świat, posiadającego dar opowieści.
A potem po prostu wszyscy wstaliśmy i ruszyliśmy w górę przez zapomniane parki, stare cmentarze i wilgotne bruki, dróg bez końca i początku. Pośród starych poniemieckich grobów zupełnie nowe. Dla mnie to szok, wychowałem się pośród cmentarzy na których daty śmierci krążył wokół środka lat osiemdziesiątych, a tu końcówki dziewiędziesiątych, dwutysięczne. Daty urodzin czasem nawet w latach siedemdziesiątych. Nagle pośrud tych gołych drzew i ukwieconych płyt poczułem na karku oddech czasu.
Szponiasta ciągnęła nas ku bramom, źle się czuła pośród umarłych, pod ich wzrokiem. Mnie nigdy nie przeszkadzali, bo z reguły tylko patrzą powstrzymując się od komentarza. Nim zostaliśmy powleczeni dalej, zatrzymaliśmy się na sekundę przy grobie bardzo młodej dziewczyny, która miała na nazwisko Rozkosz, kurcze ileż ja bym dał za podobne nazwisko.
Krążąc omineliśmy Enklawę rakowatych bud i domków, która obrosła jęzor starych fortyfikacji miejskich. Ogromne zielone żyły starych wałów ginące pośród drzew. Krwiobieg jakiejś dawnej, niespełnionej wojny widoczny jedynie z powietrza
To tu gdzieś gnieździła się Dziewczyna Z Dzieckiem, którą w Mercedes Benz zawiesił Huelle.
W końcu górny taras i osiedla, które wyrosły, gdy na chwilę odwróciłem się plecami, nagłe, morenowe doliny, w których możnaby ukryć całe dzielnice. Wysokie łąki ciągnące się trawiastymi stokami ku niebu. Przeoczone przez pracowitych urbanistów polne drogi, ze śladami końskich kopyt, zwieniające się w błotniste leśne dukty, spadające gwałtownie w dół ku miastu, wprost pomiędzy czerwoną koronkę secesyjnych domów.
W sobotę tańczyłem w ciemnościach oddychając kurzem, a w piątek oglądałem z Pazurkowatą film, ale o tym opowiem wam już następnym razem.

*

piątek, 7 grudnia 2007

Czystość płomienia


W ten sposób powinny się kończyć
wszystkie historie. Niestety na ogół
trwają dłużej

(Dehnel)

Podobno idąc Przejściem Podziemnym po północy można spotkać umarłych towarzyszy. Podobno najczęściej, gdy człowiek jest napruty albo skrajnie zmęczony, odpowiada na rzucone mimochodem pozdrowienie i dopiero rano, otwierając przekrwione oczy zdaje sobie sprawę, komu odpowiedział. Lanczja koczuje na biegunie zachodnim Przejścia. Ubrana w nową kurtkę z jakiejś rozprutej na fortach walizki opowiada mrożące krew w żyłach historie z czasów, gdy kształciła się na pielęgniarkę i z późniejszych czasów już w Przejściu. Bezdomne przygody, w których zawsze jest za zimno.
Wieczorami powietrze jest niesamowicie przejrzyste. Uwielbiam tę porę roku w Mieście, które skrząc się wilgocią wypełnia się ruchem i światłami. Neony i przejeżdżające samochody. Anioł z tysiąca światełek przed Manhattanem odgrywa na fanfarze ciszę. Wędrujące po niebie smugi reflektorów łapią milion zaskoczonych kropel deszczu. Niebo pęka i spomiędzy chmur spogląda nagle księżyc w pochylonej konfiguracji znanej w Brzeźnie jako „oko bestii”. Czasem chmury znikają i z góry spadają na człowieka gwiazdy a milczący Orion pilnuje horyzontu nad ogródkami działkowymi.
Dużo śnię. Moje sny są zawsze w tym samym świecie, który jest podobny do otaczającej mnie rzeczywistości. Bywa dziwny i niezwykły, ale tylko dla obserwatora z zewnątrz sam w sobie jest zupełnie normalny. Często śnią mi się ludzie, których nie widziałem od lat, czasem nawet kilkunastu. Zawsze są w odpowiednim wieku, jakby starzeli się razem ze mną w mojej głowie.
Ostatnio śniła mi się Lanczja. Z poprawką na upływ lat, długie czarne włosy, śniada skóra, dodatkowy tłuszczyk i połamane paznokcie. Wyśniłem ją w sklepionym cegłą, półokrągłym tunelu odchodzącym od Podziemnego przejścia, w miejscu gdzie u nas jest jubiler, obok schodów na dworzec. Zbudziłem się, zaśmiałem. Pomyślałem, że nie widziałem jej z 9 lat, a potem idąc przez przejście, spotkałem ją tam. Wyglądała dokładnie tak jak w moim śnie.

patrzcie jak lekko kiedy idzie
lśnią jej krawędzie dotykalne
tylko dla niego teraz usta
musnęła lekko małym palcem

jak dziecko które jest ciekawe
słodyczy odpinając guzik
droczy się jeszcze już czkają
bioder zuchwałych jasne smugi

(Piotrowski)

*

niedziela, 2 grudnia 2007

Za 40 groszy od słowa piszę zwierzenia


Magia to po prostu przemawianie do
wszechświata słowami, których ten
nie może zignorować

(Gaiman)

Januszajtis wścieka się na Loewa, że napisał o Mieście „mieścina”. Wszyscy tu Janu znamy, cenimy i kochamy, ale nie ukrywajmy gość to „beton”, „budowniczy betonowych atrap”. Który alergicznie reaguje na jakąkolwiek choćby najlepszą innowację, a poza tym, nie ukrywajmy, jest dziadkiem i o 9 po mieście nie chodzi, a więc nie ogląda tych ulic, które wyglądają jak po bombie neutronowej. Jeszcze rok temu poparłbym Starego i stanąłbym w pierwszym szeregu jego ideologicznych kosynierów, ale w tym roku obejrzałem sobie Poznań, Wrocław czy nawet Wałbrzych i dziś z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że Miasto jest mieściną, mimo że najwspanialsze na świecie, jest prowincjonalną pipidówą jak za najgorszych pruskich czasów, gdy stolica regionu mieściła się w Królestwu, i nie chodzi tu o gospodarkę czy imponującą rzeczywiście ilość imprez, ale o ludzi właśnie, którym zwyczajnie się nie chce. Miasto budzi się, to widać, ale budzi się powoli i to w chwili, gdy wszyscy inni już dawno grają w piłkę na podwórku..
Miłość to coś wspaniałego, ale gdy jest podparta samoświadomością. Gdy jest ślepa staje się potworna i niszcząca. A rozsądny i szanowany profesor, który stracił poczucie umiaru może zrobić z siebie błazna napadając na konserwatorów za to, że oczyścili herb miasta na Katowni, bo brudny był przecież o wiele lepiej widoczny.
A tak poza tym Lady Pazurek widziała gdzieś ładny pierścionek z niebieskim kamieniem, który z pewnością w najbliższym czasie udamy się obejrzeć, jako, że stanowczo odmówiłem samodzielnego zakupu jakiejkolwiek biżuterii. Nasze gusta różnią się diametralnie, by nie rzec ekstremalnie, już nie wspominając o tym, że „na oko” to ja mogę kupować biustonosze, ale nigdy pierścionki.

miałaś wczoraj takie wargi
takie uda zagadkowe
że zaczęła gwiazdy palić
noc w ramionach twoich okien
i widziałem deszcz po szybie
palcem kreślił niewyraźnie
jakby kropel białe linie
chciał wypełnić twoim kształtem

(Piotrowski)

*

piątek, 30 listopada 2007

Lala


„Wszystkie anioły są straszne”...
„Napisałam to na śniegu daleko stąd”...
„Nie wystarczy powiedzieć jestem, trzeba być”...
Pomieszane treści mkną przez moją głowę nad ranem jak fala uderzeniowa. Wyrzucają mnie w przedświt wraz z dźwiękiem domofonu babki, która stoi na dole przed drzwiami i czeka, aż ktoś wniesie jej siaty z zakupami.
Dehnel siedzący przy swojej babce „jak przy zachodzącym słońcu”. Zawsze uważałem go za urodzonego dupka i untermensza polskiej literatury, a tu taka niespodzianka. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, że tak jak w wierszach, które pisze chyba tylko po to by pokazać ile przeczytał i jakie intrygujące, skomplikowane słowa zna, czy jak w telewizyjnych szoł w stylu Michała Wiśniewskiego, zwyczajnie promuje samego siebie i eksportuje swoją domniemaną niezwykłość. Może zwyczajnie grzeje się w cudzym blasku, przysuwa się do kogoś, w kim rzeczywiście jest światło po to by wyraźniej było widać jego własne światłocienie. Może, choć osobiście wolę wierzyć, że tak nie jest. My prości kafelkarze generalnie to wierzymy w ludzi i bestie.
Gdybym dziś spotkał Pana D pewnie zapytałbym go: Czy babcia jeszcze żyje? Ponieważ teraz dzieje jego babci są też częścią mojego życia, a pytanie o jej los stało się dla mnie istotne.
O ileż ciężej przeżywa się straty, o których się czyta, gdy nie można pocieszyć się, że to tylko fikcja. Choć jak to stwierdził Gaiman: przy nieskończonej liczbie światów równoległych wszystko staje się nie tylko możliwe, ale wręcz nieuniknione. W tym sensie każda strata jest prawdziwa, każdy bohater powieści gdzieś umarł naprawdę. Abstrakcja? Zawsze wierzyłem, że ludzki umysł jest zbyt prymitywny by wyobrazić sobie coś, co nie istnieje.
A może samo wyobrażenie sobie czegoś jest aktem kreacji, powołującym to coś do życia? Jak w tej opowieści, w której sam sposób postrzegania ludzi, obserwujących coraz dalsze gwiazdy organizował wszechświat zgodnie z naszą ludzką logiką i ograniczonym zasobem zmysłów, unicestwiając równocześnie miliony cywilizacji i miliardy istot wielowymiarowych. Taka mała wariacja na temat zasady, że obserwacja zmienia obiekt obserwowany.
Ostatecznie obcy odcięli pewnej nocy Ziemię od reszty wszechświata i z nieba na zawsze zniknęły gwiazdy.

*

wtorek, 27 listopada 2007

Ciemnoskórzy byli i złotoocy


-Ja to pamiętam zimy. Zaspy półtora metra
i zamarźniętya po horyzont zatoka.
-Odkąd się urodziłam jest ciepło.
-Rzeczywiście, hm... zastanawiające

(My)

Czytał ktoś z was „Kroniki Marsjańskie” Bradburego? Ja wiele razy. Mają w sobie coś z pieśni, z wiersza, w który niepostrzeżenie wplata się letni zmierzch ponad otwartą przestrzenią. Taki z fioletowo – błękitną mgiełką, odległymi światłami i dobiegającą z daleka, lekko przytłumioną muzyką, przy którejś ktoś tam tańczy, bawi się i całuje.
To bardzo elfie opowieści, piękne do bólu, smutne i okrutne. Czasem gdy idę ulicą, słucham radia albo ludzi, łapię się na zadziwieniu jak niesamowicie nasza fantastyka, 10 000 wymyślonych światów, przesiąka w naszą rzeczywistość. Czasem odnoszę wrażenie, że jako gatunek jesteśmy na ciągłym, narkotycznym głodzie mitów.
Cień opowieści i nostalgia. Niewypowiedziany smutek i tęsknota, które tkwią w każdym z nas. Wszyscy chcemy „Czegoś Więcej”, wszyscy pragniemy legend o minionym pięknie i wspaniałości. Pragniemy podnieść z ziemi garść aksamitnie miękkiego popiołu i rozetrzeć go sobie na policzku.
Ogromna bryła Kościoła Mariackiego srebrzyła się w księżycowej poświacie. Orion powrócił w chwale wraz z jesienią. Na myślach osiadała marznąca mgiełka naszych oddechów.
Na balkonie knajpy o włoskiej nazwie i suficie pełnym twarzy, rodziła się nowa opowieść. Czy stanie się legendą? Czas pokaże.
Pełgające płomyki świec wydobywały z ciemności twarze. Podobno na analogicznym zebraniu na Śląsku, kilkanaście godzin wcześniej, było jasne neonowe światło i ludzie pod krawatem. Jak to ktoś zauważył: specyfika miejsca. My jesteśmy miejscem podskórnych ruchów, czarnych swetrów, wielkich słów formułowanych szeptem w ciemności. Miastem świec i katakumb.
Nowa gazeta ruszy najpierw w sieci, potem na papierze. Będzie medium otwartym na każdego, kto zechce się przyłączyć. Pierwsza gazeta tworzona przez czytelników.
Tylko ja i Marzan piliśmy piwo. Trzon kadry, który przybył na spotkanie z Wawy cieszył się, że w „redakcji” będzie tylu gratkowiczów. Jeszcze o tym nie wie, ale będzie ich znacznie więcej. Gdy Happiest Girl rozglądała się lekko zdenerwowana po tej zbieraninie radiowców, DJ’ów, dziennikarzy i blogerów, ja , siedząc tradycyjnie lekko obok i przeżywałem lekkie de javu. Kiedyś dla parunastu tysięcy ludzi byłem „chwilową legendą”, kiedyś istniała Gratka, drukowany, cotygodniowy czat, który był moim naturalnym środowiskiem bytowania. Teraz czuję się, jakbym po długiej wędrówce przez zieloną, wilgotną dżunglę, pod nie przepuszczającą światła kopułą liści, zobaczył przed sobą plamy jasności i poczuł w nozdrzach zapach sawanny.

*

sobota, 24 listopada 2007

Płoń, płoń barko moja nad koryta dnem


Borys poznał ostatnio rodziców swojej lubej. Lubą ochrzciliśmy: Pazyfea. Imię z tradycjami, stworzone jeszcze w słodkich czasach edukacji masowej w szkole nr 20 przez Raczka. Tamta Pazyfea charakteryzowała się specyficzną urodą, oraz wymiarami 96 –96 –96, czyli tak zwany: kloc. Gdy ujrzeliśmy Pazyfeę II, wspomnienia nadpłynęły jak żywe.
Na szczęście czego natura poskąpiła w wyglądzie z nawiązką nadrobiła w neurologice i babsko jest wredne, agresywne i sympatyczne, czyli broń doskonała. Najpierw cię zniszczy a potem przeprosi. Poza tym pije więcej niż Seba, a raz wywlekła z kabiny i pobiła tramwajarza, który miał ramie jak ja nogę, tak więc w naszym gronie wzbudza poważanie, dogłębny szacunek czasem też przerażenie.
No ale miało być o rodzicach. Borys wystartował do Wielkiej P, dla żartu, na imprezie i w Stanie. Gdy rano się obudził, żarty się skończyły, bo gdy dostał się już w jej mocarne łapska to go nie wypuściła, a że ma staroświecki pogląd na stosunki damsko męskie biedak musiał przejść całą klasyczną gehennę zalotów z pełzaniem u stóp rodziców włącznie. Matka była zachwycona bukietem, ale jeszcze bardziej widokiem Borysa na kolanach, zwlekała więc dobrą chwilę, nie biorąc kwiatów i przyglądając mu się z góry z błądzącym, czy też jak to stwierdził później roztrzęsiony, z obłąkanym uśmiechem psychopaty. Starszy nie czekał, tylko wyrwał mu z omdlałych rąk flaszkę i udał się do kuchni.
Podobno potem przy kolacji, gdy zrobiło się swojsko a Borys stracił czujność, Matka stwierdziła , że w końcu wreszcie będzie teściową, o czym zawsze marzyła, i nareszcie będzie mogła zużyć odkładane przez lata pokłady złośliwości. Ja będę ćwiczył pierdołowatość – podsumował Ojciec – A ty trenuj wtrącanie się.
Biedne Borysiątko, w związku raczej się nudzić nie będzie. Gdy piszę te słowa pijemy za jego żałosną wpadkę i jako prawdziwi mężczyźni zarzekamy się, że nam by się to nie zdarzyło. Poza tym my byśmy się Pazyfei nie przestraszyli! My byśmy jej nawrzucali!
A teraz kończę bo Wielka P zaraz tu będzie a nie chcę by mnie przyłapała z paluchami na klawiaturze.

-Ostatnio wykrzyczałem w końcu NIE!
teściowej prosto w twarz...
-O rany, a kiedy?
-Gdy powiedziała: wyłaź spod łóżka tchórzu

*

wtorek, 20 listopada 2007

Żadna ściana nie będzie zbyt twarda


-Pana reputacja pana wyprzedza
-Która?

(Ringo)

Przecież nie pytam Cię czym jesteś. Akceptuję Cię Taką/takiego jakim jesteś. Absolutnie nie obchodzi mnie kolor twoich oczu.
Całuję piasek, wystawiam się na wiatr. Kaligrafuję jak Yeats, swe imię na wodzie. Usiłuję pisać dla samego pisania. Dla czystej przyjemności, ale pod skórą drży ciągle napięcie oczekiwania: no kiedy wreszcie znowu będę sławny?!!
Diabeł we mnie chce podbić świat.
Bezruch i oczekiwanie. Idealna charakterystyka. Czuję jak więdnę wystawiony bezwzględnie pod termojądrowy żar moich myśli.
Wiszę w ciemności pod gwiazdą i słuchając Sisters of Mercy myślę, że człowiek niszczony zawsze cofa się we własną przeszłość, w miejsce które dobrze zna, gdzieś we wnętrzu własnej głowy.
Tymczasem zawsze mam prześlizgującą się nieopodal codzienność.
Gdy go poznałem, przedstawił się jako Tapicer. Tak zresztą wszyscy na niego wołali, jak w Death Proof: ...spytaj kogo chcesz. Ej ty, jak się nazywam?! – Kaskader Mike – Widzisz...
Tapicer jeździł po betonowych drogach do Konigsbergu po papierosy i przewoził je tysiącami w tapicerce i siedzeniach. Dowiedziałem się wczoraj, że z pół roku temu zjechał z drogi. Jedno drzewo ściął, na drugim się owinął. Spalił się, czyż to nie piękna ironia losu?
Na jego grobie, w święto wszystkich zmarłych znajomi zostawiali paczki napoczętych papierosów.
Marzan chciał żebym pojechał z nim na otwarcia Muzeum Gottenhaven, nie miałem czasu teraz żałuję. Był tam Mniejszy Kaczor, prezydent. A ja nie skorzystałem z okazji przekazania mu kilku ciepłych słów od ekipy z mojego końca śwaita.
Na imprezie Starszy opowiadał o swoich przygodach w Azerbejdżanie. Jego walizka właśnie wędrowała z Paryża przez Mauritius do Moskwy, gdy on rozmawiał z polskimi ministrami i wiceministrami, z ministrem rosyjskim i fiszami azerskimi. Bywał na rautach, bankietach i prowadził polskie stanowisko na targach, a wszystko to w krótkiej koszulce i niebiesko-seledynowym ocieplaczu...
Jakiś gość podszedł do niego , bo jak powiedział, chciał posłuchać polskiego języka. Bardzo tęsknił za Polską, Przez ponad 20 lat był zołnierzem Soviet Army, który tam stacjonował.
Z kolei inny Azer, stwierdził: Mieliszcie teraz u wladzy Kaszyńskich. To ci co ukradli kszężyc,
. hy hy hy. A terasz macze Tuska, a to Kaszub. Jak widzać nacja kaszubska wszędzie jeszt, sorry, jest wszędzie znana, rozpoznawana i kochana.
W końcu z Moskwy nadszedł radiogram, że znaleźli tam walizkę. Starszy był już na tyle zuzyty, że dostał lekkiego schizo, że “radiogram” oznacza, że w walizce znaleźli pluton albo co.
Trzy razy jeździł przez pół Baku na lotnisko, nie wolno było tam wchodzić z zewnątrz, ciągle go spławiali. W końcu dostał naszej słynnej kiszczakowej kurwicy, wpadł jak bomba na lotnisko. Wyskoczył na niego jakiś kurdupel w ruskiej furażerce i zaczął drzeć się: paszał won. A na to stary na pół hali po rusku: SWOŁOCZ!!! Ja za 15 minut spotylam się z twoim ministrem! To ty paszał won itd.
Podobno facet maszerował biegiem. Starszy wparował do pomieszczeń ochrony, rozpędzając tłum dwumetrowych typów w panterkach po całym lotnisku. Walizka znalazła się po siedmiu minutach.

-Jak brzmi nasze motto, chłopcy i dziewczęta?
-Żaden plan nie przetrwa kontaktu z wrogiem!
-A kim jesteśmy?
-Wrogiem!

*

piątek, 16 listopada 2007

Matowy odblask w krzakulcach pod Lubawą


Kraje bałkańskie wciąż cierpią
z powodu upadku Cesarstwa
Rzymskiego. Upłyną jeszcze
setki lat zanim zapłacimy za
upadek Imperium Sowieckiego

(Eco)

No i kolesie zostawili mnie samego. Borys i Siergiej pojechali polować na Tygrysy gdzieś pod Lubawą. Podobno Niemcy wycofując się zimą zostawiali tam uszkodzone wozy, które z upływem czasu zanurzyły się w torfowiskach.
Tłumaczyłem szponiastej, że Tygrys to święty grall poszukiwaczy, ponieważ na całym świecie nie ma ani jednej, nie uszkodzonej sztuki. W ogóle mało kto może pochwalić się wczesnym Tygrysem, częściej trafiają się King Tigery. Szliśmy tarasem u podnóża Góry gradowej, zapadał wieczór a wszystko opatulała lekka, srebrzysta mgiełka. Nie ma liści, a zmierzch zapada wcześniej, tak, że przypadają na niego godziny szczytu. O tej porze roku Miasto wygląda najpiękniej, a intensywny ruch i światła zmieniają je w metropolię. Rozmarzyłem się nieco i zacząłem się rozwodzić, jakby to było fajnie mieć takiego Tygrysa w ogródku. Pieścić, go i malować...
... w czerwone i różowe tygrysie paski – Dokończyło moje mordercze maleństwo, które ostatnio, na moją nierozsądną uwagę, że koty lubią szczury, odpowiedziała, że misie lubią miód i w związku z tym zawiesi mi ul nad łóżkiem, ale w tedy spać ze mną nie będzie...
Seba z kolei odpłynął na tej swojej panamskiej trumnie do ciepłych krajów, żeby znowu złapać trypla od którejś z smukłych czarnulek, które ścigają łodziami statki po rzece.
Już z trzy razy przywoził trypla i pochodne, ale nigdy nie przywiózł malarii. Mimo to, krew chodzę oddać zawsze w jakiś miesiąc po jego wyjeździe.
Puste Brzeźno żyje ostatnio z irlandzkich pieniędzy, na zewnątrz co jakiś czas pojawia się niespodziewanie śnieżna breja w której brodzę w moich dziurawych jak rzeszoto butach. Jak zapewne się domyślacie, nie wychodzę ostatnio zbyt często.
Od dziś mamy nowy rząd. Oczywiście nasz były pseudopremier, z podwójnego wytrysku, kaczyński, nawet na koniec nie potrafił wykazać odrobiny klasy i powstrzymać wrodzone tchórzostwo i uciekł przed Tuskiem zostawiając mu list.
Hmmmm, list pożegnalny. Może ta prawicowa kanalia pójdzie się utopić?
I tyle na dzisiaj. Czekam na Szponiastą. Wypucowałem się, ogoliłem, wypachniłem. W kuchni czają się już na patelni warzywa z bazylią i tymiankiem. Uroki wolnego piątku przed pracującym weekendem.

Zespół Trąby Jerychońskie
Jedyny koncert w mieście!

(Dan)

*

wtorek, 13 listopada 2007

Czym byłaby Solidarność bez stanu wojennego


To miejsce wygląda jak pobojowisko.
Plaża Omaha duszy

(Eldredge)

Przyjemny półmrok, deszcz dzwoniący o parapety, lodowaty, listopadowy wiatr. Uwielbiam takie dni. Usankcjonowany pobyt w domu, nic nie muszę i nie mam z tego powodu poczucia winy. Bo przyczyny bezruchu są ode mnie niezależne.
Gniew, deszcz i dudniący Manson. Czytam X-manów z 92. Dark Phoenix niszczy krążownik Shi’ar. Kapitan Juber krzyczy przez nadświetlne łącze do cesarzowej: Lilandro! Widzisz to?!... Za nim na tle rozgwieżdżonej przestrzeni rozlewa się obraz ognistego ptaka o skrzydłach wielkości galaktyk
Nagle zrobiło się dziwnie. Niedzielny wieczór. W domu na rozstajach ja, Marzan i Dan pijemy za Wolną i Niepodległą. Po intensywnym przeszukiwaniu szafek uzyskaliśmy pod szkło suchy chleb i konserwowe ogórki. Wódkę zapijaliśmy zieloną herbatą filtrowaną z fusów.
W tle adekwatna muzyka przerywana nagraniami historycznych przemówień. Bezruch, krąg żółtego światła, kuchenny stół i refleksy szkła w opróżnionych butelkach. Przebrzmiewają „Legiony”, teraz mówi Piłsudzki, potem Bek. Kolejne szkło i już robi się gęściej, Starzyński mówi z bombardowanej Warszawy. I nagle ostatnia audycja Polskiego Radia... Mówimy do was po raz ostatni. Wojska niemieckie wkraczają do Warszawy. Pozdrowienia dla żołnierzy walczących na Helu. Niech żyje Polska!... i ze zdartej płyty rozbrzmiewa Mazurek Dąbrowskiego. A my znieruchomiali próbujemy przedrzeć się do naszego miejsca i czasu, bo tutaj kończy się świat i czuć wstrząsy spadających nuklearnych bomb.
Poniedziałkowy ranek był oczywiście potworny. Czułem się jak Hiroszima po zawarciu bliższej znajomości z Enolą Gay. Ślady po ojcu rozrzucone po domu. W niedzielę wrócił z Azerbejdżanu, zjadł obiad i pojechał na jakieś targi na Kaszubach.
Dzwonił i opowiadał o odysei swojej walizki, która w oderwaniu od właściciela dotarła przez Paryż na Mauritius, a potem niczym pratchettowski bagaż ścigała go przez wszystkie porty przesiadkowe, by dogonić go w końcu w Baku na dwie godziny przed wyjazdem.

Opowiadali nam o czerwonym Kapturku,
ale słowem nie zająknęli się, że babcia
była wilkołakiem

*

czwartek, 8 listopada 2007

Wznieść się ponad stratosferę płytkich myśli


Zapaliłem trzeciego papierosa,
ale zamiast się zaciągnąć, po
prostu trzymałem go w palcach.
Zastanawiałem się jak dużo cza-
su zajęłoby mi wypełnienie ca-
łego nieba dymem. Nieśmiertelni
myśląc w ten sposób nie zawsze
żartują.

(Swainson)

Wyobraź sobie, facet pracujący w fabryce broni biologicznej, wraca do domu i w czasie rodzinnej kolacji zaczyna kaszleć...
Ta skoncentrowana, intensywna cisza.
Muszę wstukiwać notkę ręcznie u Awari, bo zamordowałem kolejną myszkę. Wybrała naprawdę niewłaściwy moment by mnie zawieść i pozostał po niej postrzępiony kabel i kilka płytkich wgłębień w politurze szafki.
Rozsadza mnie nieukierunkowana wściekłość, dni są szare i nie do zniesienia, dopiero wieczory przynoszą ulgę.
Miasto roziskrzone w jesiennym mroku. Na lśniącym od tysięcy kropel chodniku plamy w kształcie liści. Powietrze świeże i wypełnione ruchem.
W głównej sali Ratusza Staromiejskiego stare drewno, przydymiony marmur i obrazy królów malowantch na desce. Adamowicz prezydencił okolicznościowo, grono profesorskie gmatwało rzeczy proste, Niemiec z książką wydobywał Gdańsk z mitów, a Marzan w debacie z Pawłem Huelle nawrzucał mu od oldbojów.
Potem gorąca herbata na chory żołądek, ciepło i opowieści ulicznych weteranów.
Milord prowadził kiedyś niesamowite sesje na Franc Helbe Plac. W swojej warzywnej budzie przy minus 12.Para buchała mu z ust a on konsekwentnie jechał po kolei przez bestiariusz. Podobno doszli do litery P. Przy D podobno było mnustwo demonów.
Dan dorwał kiedyś jego sesyjne zeszyty. Gość był tak drobiazgowy, że rozrysował sobie nawet tabelki przwdopodobieństwa zajścia gracza w ciążę. Wyliczenia w jakiej pozycji jest większe prawdopodobieństwo zapłodnienia.
Potem jeszcze opowieść o sąsiedzie z domków, który brał udział w bitwie o Monte Casino i stwierdzim, że należy mu się renta i status kombatanta. Tyle że był w wermachcie, w tej jednostce spadochronowej co to trwała tam do końca. Od naszych urzędów nic nie dostał, ale przekierowali jego sprawę i kasę wypłacił mu Reich.

*

wtorek, 6 listopada 2007

Towar gryziony należy do gryzanta


-O jaka ciepła rączka. Mmm, mmm, kłap, kłap...
-Aj, kochanie, ty tak zawsze. Zaczyna się od
mmm mmm, a kończy na... na...
-Zęboczynach.
-Właśnie, dziękuję.

(My)

Kurcze, sylwester w Egipcie jest tańszy od sylwestra w polskich górach, a tam, jak to stwierdził ktoś w radiu Zet, przynajmniej można się poopalać z piramidami na wierzchu. Tu z kolei przypomina mi się zasłyszany sposób na stwierdzenie, że mamy do czynienia z kobietą – gdy podchodzi się do człowieka, to kobieta zaczyna się wcześniej.
Umarł Robert Jordan, twórca „Koła czasu”, jednej z najciekawszych i najbardziej rozwleczonych serii fantazy. Każdym kolejnym tomem trzaskał kasę na zniecierpliwionych milionach, które chciały wreszcie poznać finał makiawelicznej fabuły. Nie skończył, teraz w drodze do piekła towarzyszą mu przekleństwa rozwścieczonej rzeszy fanów Smoka Odrodzonego. Chyba zaczynam rozumieć niedopieszczenie akolitów „Diuny”, pozbawionych duchowego przewodnictwa Herberta. Ogólnie sytuacja jak w tym starym, dziesięciominutowym kawale:...te wszystkie żółte kuleczki były mi po...- i umarł...
W niedziele lało. Starszy wyruszał akurat do Azerbejdżanu ( macki naszego rolnictwa sięgają coraz dalej), wyleciałem z domu z jego tobołami tak jak stałem, w szarych dresach i włochatych, pazurzastych kapciach, typu „erotyczne sny Godzilli”. Postałem sobie trochę pod tym wodotryskiem, a wracając zostawiłem na schodach intrygujące, szlamiaste ślady. Tak sobie myślę, że jak jakiś nękany przez moją bezlitosną babkę lokator zobaczył te ślady to pewnie sobie pomyślał, że dosięgnęła ją w końcu jakaś kanałowa sprawiedliwość.
Jeżeli już przy potwornościach jesteśmy, ostatnio wybudziłem się w środku nocy. Coś mnie swędziało na policzku przejechałem więc w półśnie ręką... Rozplaskując wielkiego, tłustego, włochatego pająka. Resztę nocy spędziłem dość schizofremicznie.
A żeby już i schizofremicznie skończyć. Wpadam wczoraj do Borysa, gdzie miała na mnie oczekiwać nasza wesoła gromadka. Miało być piwo, przywiezione świeżo z Irlandii, Słota metsiorka Seby, której mroczne dredy, czarne koronki i obwisłe piersi wszyscy znamy i kochamy, oraz tajemnica. Wtaszczyłem się na drugie piętro w bloku, drzwi uchylone a zza nich dobywa się subtelny zapach kremowanych masowo na patelni szprotek, do których Seba ma dziwną słabość. „Wchodzę”, krzyczę wpadam do pokoju a tu trzech świrów, z puszkami w rękach i uśmiechami od ucha do ucha siedzi na, tak na oko dwustukilowej, ubłoconej bombie lotniczej, spoczywającej pośrodku dywanu. „Wychodzę” stwierdziłem wykonując w drzwiach zwrot z elementami akrobacji. Dopiero na parkingu zdołali mnie dogonić, żeby powiedzieć, że to tylko skorupa...
Ładunek przesypali do słoików i poustawiali w piwnicy pomiędzy ogórkami...

*

sobota, 3 listopada 2007

Topor – strefa erogenna na ciele nowoczesnej sztuki


Biada ci wzbudzić gniew
w ludziach cierpliwych.

(John Dryden)

W grobach neandertalczyków sprzed tysięcy lat znajdowano resztki kwiatów. To przypomina mi starutki wiersz Marzana publikowany jeszcze w Gratce:

Napisanie jest w księdze paleolitu,
Sto tysięcy lat przed Chrystusem
umarł neandertalczyk.
Przetrwały kości i kamień
do krojenia mięsa
To co nieśmiertelne przepadło
Czy umiał śmiać się, bać piorunów,
opowiadać mity?
Tego nie wiedzą izotopy węgla

Święto zmarłych dopadło mnie tradycyjnie na absurdalnym zajęciu grabienia lasu. Posprzątałem liście z grobów, ojciec poustawiał świece – na grobie dziadka, tradycyjnie po marynarsku, czerwone na lewej, zielone na prawej burcie. Przetaczaliśmy babkę po tarasach Srebrzyska, zostawiając na zimnych kamieniach kolejne, pełgające kamyki milowe. Na Srebrzysku staję czasem na dnie którejś z dolin, po których biegną główne aleje, zadzieram głowę i patrzę do góry na konstelacje kolorowych gwiazd, błyszczących niespodziewanie wysoko pośród wirujących liści.
Zimą tutejsze groby zmieniają się w karmiki. Nie raz i nie dwa znajdowaliśmy w śniegu ślady sarny, która wpadła na goździki czy inne chryzantemy. Ostatnio pomyślałem, że fajnie byłoby zobaczyć zdjęcia satelitarne Polski, robione w nocy po Wszystkich Świętych.
W tym roku pogoda była piękna, zachodzące słońce rozzłociło szczyty drzew, zmierzch wlewał się powoli błękitem w doliny. Wracając zboczyliśmy trochę, żeby przejść obok grobu Nikosia.
A tymczasem w prasie same ciekawostki. „Młodzież Wszechpolska będzie zlikwidowana”, pisze gazeta. Aż mi się miło zrobiło od rozlicznych skojarzeń, a nuż będzie jak w “Psach”: noc, las, dwie kompanie, worki z pisakiem...
Ach, i Rosjanie nakręcili za grube miliony „1612”, film o wyrwaniu Mateczki ze szponów polskiej magnaterii. Rolę głównego hetmana – siepacza, o łysej pale i nastroszonym wąsie odegrał Żebrowski. Nasi polecili go ruskim wychodząc z założenia, że skoro ma być już wredny to niech przynajmniej będzie przystojny. Jak film się kończy? We wczorajszej Wyborczej jest absolutnie genialne zdjęcie, które to obrazuje, aż je sobie wyciąłem w celu wklejenia do notesu. Wam nie będę psuł niespodzianki.
Swoją drogą już nie mogę się doczekać, kiedy nakręcimy „1920”.
Dochodzi pierwsza. Wkrótce objawi się u mnie Pazurkowata i zrobi się gorąco i mokro... Znaczy się upichcę jej naleśniki z mięsem i pikantny rosołek do popicia. Potem pewnie pójdziemy na plaże porzucać emerytkami pomiędzy fale, brzeźnieńskie potwory będą aportować. No dobra zaczynam mieć fazę, to przez skomasowaną mieszankę chilli, pieprzu, czekolady i koli. Podobne rzeczy objawiają się zwykle u mnie strachem przed otwarciem garnka z bigosem tudzież niechęcią do dotykania surowych jajek.

Moje pragnienie: nie licząc
światła słonecznego, marzeń
i zdrowia – pełna znaczenia
rozmowa z przyjacielem,
który ma czas

(Taala)

*

środa, 31 października 2007

Lili Marleen an allen fronten


To robale, będziesz z nimi bezpieczna...
Tylko nie zasypiaj

(MIB)

Szponiasta opowiadała mi ostatnio, że jakiś Japończyk stworzył sygnał do telefonu, który oprócz samej melodyjki zawiera niesłyszalne poddźwięki, jakie występują w płaczu kilkumiesięcznego dziecka. Po dwóch tygodniach noszenia przy sobie takiego telefonu, organizm zaczyna przemieszczać tkankę tłuszczową z pleców i brzucha, a biust powiększa się o 2 – 3 centy. Podobno do japońca dzwoniło wiele zadowolonych klientek.
Mam ostatnio ochotę wpaść do Marzanów ale trochę się boję. Boję się trochę siebie, bo nie wiem po której ze stron bym się opowiedział, gdyby zmuszono mnie do wyboru. Czuję się z lekka jak Bóg, wszechwładny i wszechwiedzący, ale nie robiący nic, ponieważ nie istnieje sposób by komuś pomóc nie krzywdząc kogoś innego. Coś jak z tymi modlitwami do Ozyrysa w “Faraonie”. Modlitwy znoszą się nawzajem.
Z drugiej strony jest Lili Marleen. Gdy radio, nie ważne, niemieckie czy alianckie grało Lili Marleen, cichły całe odcinki frontu, bo żołnierze nie chcieli przepuścić ulubionej piosenki. Stworzył ją pewien niemiecki poeta, który wrócił z okopów pierwszej wojny i postanowił upamiętnić wszystkie, dwie dobre rzeczy jakie go tam spotkały, dwie dziewczyny Lili i Marleene. Bardzo niepraworządną piosenkę, w której nie było nic o czołgach mielących piaski Tobruku i bomben auf England, przypadkiem wyemitowało nazistowskie radio w Budapeszcie. Jak potem stwierdził McArtur, była to jedyna dobra rzecz jaką nazizm dał światu.
Myślę że przydałoby się czasem mieć coś takiego pod ręką. Zapukać, cisnąć w uchylone drzwi, potem je zatrzasnąć i odczekać 60 sekund. No ale jak to niegdyś pocieszała mnie Lennonka, “Gdyby to było proste nie spotkałoby ciebie”.
Dziś wreszcie po paru tygodniach będę miał szansę zajrzeć do sieci. Poczytam sobie wasze komentarze. Jeśli czekaliście na odpowiedzi to dziś mogą się pojawić.

-Wielu ludziom jest smutno gdy pada deszcz...
-Deszcz pada bo tobie jest smutno

(MIB)

*

niedziela, 28 października 2007

Rosalin wszystkich brzeźniaków


Słyszę szelest liści i kroki kochanka,
czysto teoretycznego w półmroku
wieczoru. Na razie oddaję się prze-
pływającym minutom.

(Essi Daven)

Tak moi kochani, to fakt, jestem agresywny. Jestem z Brzeźna. Zawsze byłem. Jeśli ten drobny, nieistotny fakt umknął waszej uwadze przez te wszystkie lata to może obraz mnie, jaki w sobie nosicie jest bardziej wasz niż mój. Wybaczcie jestem trochę za szeroki by wcisnąć się w szufladę, a poza tym jakoś nie przypominam sobie bym kiedykolwiek słynął z przewidywalności.
Kaczyńscy musieli przegrać, bo dobro zawsze wygrywa. Zło jest z samej swej natury autodestrukcyjne, musi niszczyć. Gdy zniszczy swoich przeciwników, pożera się samo. Wiedza, posada lekarza i zmęczenie pracą nie usprawiedliwiają pospolitego chamstwa. Gdy przychodzą goście wypada im chociaż powiedzieć “Cześć”. Żaden związek nie utrzyma się na nieprzewidywalności, braku poczucia bezpieczeństwa i braku szacunku. Można wydawać książki, ale gdy każe się najbliższej osobie “wypierdalać” przy ludziach, albo zrzuca się wszystkie swoje błędy na innych to jest się pospolitym dresem.
Rzygać mi się chce na to co mnie otacza. Na te karlejące osobowości. Jezzzu, jak ja bym chciał być tępy, jak ja bym chciał być nieświadomy, niczego nie zauważać, niczego nie rozumieć. Jak ja bym chciał was nie znać moi przyjaciele, nigdy już nie przychodzić do waszych domów i przestać się wreszcie wami przejmować.
Dziś w nocy przesunąłem czas. Przesunąłem o godzinę do tyłu. Może powinienem przesunąć moje życie. Przesunąć do chwili, w której jeszcze dla mnie nie istnieliście. Nigdy was nie spotkać.
Kocham październik jest pełen wirujących dusz.
I pytań bez odpowiedzi.

*

piątek, 26 października 2007

Stalowy baldachim


- Czy mógłby pan jeść szybciej tą rybę?
- Dlaczego mam się spieszyć?
- Przyszła kontrola z sanepidu...

Kontynenty poruszają się z prędkością ok. 2-4 cm na rok. To mniej więcej prędkość z jaką rosną wam paznokcie. Tylko Indie na przestrzeni dziejów zapieprzały 15 centów i nawet teraz, gdy wpełzają pod Himalaje są szybsze od wszystkich lądów świata razem wziętych.
Indie wypiętrzają Himalaje i Tybet. Afryka zbliża się do Europy, jakby chciała czułego całusa, w takim układzie mamy do czynienia z dwuznaczną i z lekka perwersyjną rolą Włoch. Australia zbliża się do Azji a Kalifornia do Alaski.
Z innych ciekawostek, dorwałem się ostatnio do opracowania: Z swastyką przez wieki. Okazuje się że przed wojną, zanim obrzydzili go nam protoplaści „Przeproście I Spierdalajcie”, symbol ten był niesłychanie popularny. Można go było znaleźć na pocztówkach, budynkach, jako indiańskie zdobienia, nazwę Swastika nosiły zespoły sportowe i ugrupowania. Była oznaczeniem fińskiego lotnictwa i do dziś spokojnie funkcjonuje sobie w Indiach i innych krajach Azji. W zeszłym roku koło Los Angeles zerwano 600 swastyk z przedwojennych latarni. Swastyka miała też poczesne miejsce w Polsce. Żeby było śmieszniej była też, przez pierwsze kilkaset lat, symbolem chrześcijaństwa, zamiast krzyża.
Ostatnio było szaro do bólu. Przestałem więc wychodzić i wśród wysoko oktanowych oparów kofeiny zakopałem się w papierach. W sumie dobrze, bo sterta papierów sięgała mi już do pasa. Obecnie jestem na poziomie łydek, jakkolwiek by to zabrzmiało.
U nas zza zasłon wychynęła wspaniała pełnia i wypełniła świat mocą. Poza tym dużo niesamowitych snów i telefony od ludzi zza horyzontu, których istnienie przestawało być realne i ograniczało się do kalek wspomnień. Powolny ale nieubłagany upadek herbaciarni i dryf kontynentalny rozrywający powoli acz nieubłaganie Pangeę herbacianej ekipy. Pół saganu herbaty za 7 zeta i kiszone ogórki z frytkami. Właśnie, do tego za dużo jem.

*

czwartek, 25 października 2007

Imperium Zła odchodzi w cień


Wygrała jasna strona

(Donald Tusk)

Powietrze znowu stało się lekkie. Nikt nie opluwa nas z telewizora. Państwo znowu jest nasze. Do TV wróciła Olga Lipińska, w gazetach pojawiają się blokowane dotąd artykuły. Kwachu orzekł, że 21 października skończyła się IV RP. Trwała trochę krócej niż III Rzesza, ale rany po niej mogą goić się równie długo. Kaczyńskim udało się to, czego nie zdołały dokonać rozbiory, faszyści i pięćdziesiąt lat komuny – rozerwali tkankę narodu, skłócili wszystkich ze wszystkimi, splugawili świętości i wyniszczyli autorytety, i wcale nie poczuwają się do winy.
Po raz drugi w swej historii Polacy pokonali nazistów, mam jednak nadzieję, że tym razem sprawy zostaną doprowadzone do końca, winni osądzeni i skazani. Mam nadzieję, że Dorn, Waserman, Wierzejski, Ziobro trafią do więzień z wieloletnimi wyrokami. Mam cichą nadzieję na telewizyjne relacje LIVE z rżnięcia Kaczora w te jego tłuste, obwisłe dupsko przez współwięźniów, których nie tak dawno sam tam powysyłał. Oczekuję przeprosin od prawicowych szumowin, które niszczyły mój kraj. Oczekuję prawa i sprawiedliwości.

Panie Donaldzie, meldujemy wykonanie zadania

(Dziewczyna z Anglii w TV)

*

czwartek, 18 października 2007

Bomba zegarowa z pozytywką


Znowu rozsypały mi się okulary. Pokleiłem je, ale chyba minimalnie ustawiłem szkło pod innym kątem, bo trzeci dzień jestem na haju. Najśmieszniej jest, gdy idę w otoczeniu dużej ilości, kolorowych elementów. Gdy ostatnio zstąpiłem do Empiku i szedłem między regałami do Lenn, która miała mnie obciążyć w punkcie info tysiącem smutków, o mało nie wpieprzyłem się w półkę. Musiałem się na moment zatrzymać i poczekać aż wszystko łaskawie powsuwa się na swoje miejsce.
Wczoraj w końcu odpocząłem. Kupiłem sobie cudownego, obleśnego cheeseburgera, z którego ser wylewał się falami z tłuszczem, a bezdennej otchłani rozbestwionych kalorii popiskiwały może ze dwie samotne, zastraszone witaminy. Późnym popołudniem przysiadłem sobie kulturalnie w parku koło Św. Mikołaja pośród moherów debatujących nad potłuczoną butelką taniego wina i poczytałem trochę budujący przykład literatury amerykańskiej, w którym kilkudziesięciometrowa czarna piramida ląduje w, a raczej na serwisie pewnego, mafijnego dilera samochodowego, a w małym, teksańskim miasteczku pełnym praworządnych, uzbrojonych po zęby amerykanów i tych wrednych meksykańców zza rzeki zaczyna się rzeź. W każdym razie jest tam sporo oślizgłych macek i posoki chlaszczącej z impetem o drugą stronę strony.
W herbaciarni pojawił się Dan. Dopiero co powrócił z gór. Raz do roku zbiera się tam ekipa z całego kraju, przywożą instrumenty i grają do nocy przy ogniu, pijąc domowe wina. Grają w RPG w schronisku na szczycie góry i snują opowieści.
Dan ma palce pozdzierane od strun. Opowiadał o młodocianej „Elfce”, która wyraźnie coś do niego miała, nie bacząc zresztą na swego smutnego chłopaka, dwóch gejach Kuli i Owcy, którzy co jakiś czas wprawiali w popłoch męską część towarzystwa. Byli dość bezpośredni, do bólu, że ośmielę się tak wyrazić. Zacząłem się śmiać, że pewnie towarzystwo miało problem z rozpaleniem ogniska, bo nikt nie chciał schylić się po drewno.
W sumie zrobili dwa większe larpy, pierwszego nie pomnę, ale drugi nazywał się „Kopciuszek” i opierał się na historii, księcia Austrii czy czegoś podobnego, który obchodzi urodziny w zajeździe w Alpach, nieświadomy, że na jego życie dybie organizacja terrorystyczna „Kopciuszek”, która przeprowadza zamach ze pomocą pantofelka – zmutowanego jednokomórkowca.
Podobno wyśmieli się za wszystkie czasy my zresztą też. Teraz Dan czeka, bo ma wrażenie, że chcą wyrzucić go z pracy. Sam nie wie czy się cieszyć czy martwić.
W końcu przestało lać. Pokazało się błękitne niebo. Za moment ruszam pod czołg, gdzie przechwycę Szponiastą. Idziemy na Planet Terror, by delektować się widowiskową przemocą i pełnym pogardy lekceważeniem zasad BHP. Podobno mam się zdziwić na widok czołgu, bo ktoś zaopatrzył go w załogę w postaci króliczka... Cokolwiek to znaczy.
Swoją drogą nie wiem czy nie osiągnąłem już dzisiaj granic zadziwienia. Godzinę temu wpadła do mnie moja kulista, kończąca w sobotę 75 lat babka i pożyczyła ode mnie wojskową kurtkę w panterkę, bo jak to wyraziła idzie odwiedzić znajomych w niedalekim domu opieki i musi „być gotowa”. Ona czasem mnie przeraża.

*

niedziela, 14 października 2007

Pana czas już minął panie przewodniczący


Miał poważną minę, gładką skórę,
i tego rodzaju twarz o jaką każda
dziewczyna chciałaby się otrzeć
udami

(De Pierres)

Ostatnio Szponiasta trafiła z Kudłatą na jakieś religijne spotkanie przy Św. Barbarze. Kudłata przedstawia ją koleżankom: Jej rodzice to, jej koty tamto, a, i ma chłopaka, którego trzeba ewangelizować...
Podobno całe stadko zapaliło się do tego projektu. Niech więc przyjdą, niech mnie wezmą, niech połamią sobie zęby! Z drugiej strony to miło być docenionym.
W piątek od rana mieliśmy z Pazurzastą rozlepiać plakaty. Zaczęło się od zebrania sztabowego w Bajaderze, legendarnej cukierni, w której to pierwsze nieśmiałe kremówki stawiał Wirusowy Olek Jolce. Czatowała tam na nas ciotka Małej, specjalistka od życia w rodzinie, podkarmiła torcikiem tiramisu i wręczyła rulon plakatów, na których obok zgrabnej damskiej szpilki, która zamiast obcasa miała termometr ciążowy, byczył się wielki napis „Czysty seks”. Jak to powiedziała Ciotka cytując pewną zakonnicę: Po skojarzeniach ich poznacie. Tym razem chodziło o spotkania z młodzieżą w sprawach „czystości i planowania rodziny”, więc mój udział w tym przedsięwzięciu to było trochę jakby wysłać kombajn do kliniki aborcyjnej.
Ale nic, Szponiasta wyraźnie potrzebowała wsparcia, a rozlepianie tego po miejskich uczelniach i akademikach było nawet zabawne. Myślałem, co prawda czasem, że przydałaby się kominiarka, bo gdyby zdybał mnie jakiś znajomy to, jak to powiedział pirat transwestyta w „Stardust”: To mogłoby zniszczyć moją straszną reputację. Swoją drogą DeNiro w tej roli to coś, czego się długo nie zapomni.
Pogoda była straszna. Zza horyzontu nadciągał sztorm, który z wściekłością miał uderzyć w wybrzeże po południu. Przemoknięci i przewiani zalepialiśmy czystym seksem plakaty wyborcze i doczepialiśmy go do drzew, tak by liczni na Akademii Arabii wypadali na niego niespodziewanie zza rogu..
Wieczorem odprowadzając Małą ode mnie wyszliśmy na plaże. Fale mknęły z ciemności odcinając się od czerni grzywami piany. Plaża pożarta niemal po wydmy, powietrze czyste, delikatnie ponakłówane świetlistą siateczką miast. Wiatr odbierający oddech. Romantycznie do bólu.
A wieczorem czas miło podzielony między powracającą mumię a debatę. Muszę przyznać, że dotąd miałem Tuska za ciepłe kluchy a tymczasem typ z grzejącą serce wirtuozerią kaczał naszego niedorozwiniętego premiera. Pan prezes był gotów na wszystko, wyzwiska, oskarżenia, kłótnie, atak jądrowy i szarżę kawalerii, ale nie na kogoś, kto spokojnie i z uśmiechem powie, że ufa polakom, że w nas wierzy. Każdym kolejnym słowem Tusk ciął Kaczora na plastry jak laborant żabę.
A wczoraj poszliśmy na „Gwiezdny Pył” i świat wypiękniał do końca.

*

piątek, 12 października 2007

Płonące miasta nie rozświetlą ciemności


Lenn - Jakiego koloru masz krew?
Ja - Czarną jak noc.
Lenn - Hi hi, a ja jak wytrawne,
czerwone wino...
Przechodzi pielęgniarka z
woreczkiem mojej krwi.
Lenn - Ona rzeczywiście jest czarna...

...a co. W końcu to ja jestem czarnym charakterem tej opowieści, potworem nad potwory, choć ostatnio może mało się staram. Nocami bywa teraz naprawdę zimno. Powietrze oczyszcza się i niebo zalewają gwiazdy. Ludzie kulą się w nieogrzewanych jeszcze tramwajach. Ulice pustoszeją, można iść i myśleć bez końca.
Ostatnio tak sobie myślę, że gdybym był jakimś bezmyślnym dresiarze albo wyborcą PISSu to pewnie byłbym szczęśliwszy. Myślenie paraliżuje działanie a wiedza unieszczęśliwia.
Na dziś tyle marudzenia teraz wierszyk na poprawę humorów:

Potwór niejedno ma imię
Wampir, wilkołak, Maciek
Potwór nie jedno ma imię
Po zębach potwora poznacie

Po oczach tęsknych niebieskich
Jak chabrów płatki w pszenżycie
Po oczach potwora poznacie
Po melodyjnym skowycie

Potwór cerę ma bladą
Zaś duszę ma romantyczną
Gdy potwór człowieka spotka
Stosuje przemoc fizyczną

I krew się leje strumieniem
Wyprute fruwają flaki
Potwór żeruje wesoło
Bo potwór po prostu jest taki

Nie winić potwora za to
Taka potwora natura
Więc rękę jemu podajcie
Nawet gdy w brzuchu dziura

Potworom ciężko na świecie
Niejeden więc z żalu wyje
Kochajcie potwory dziewczęta
Kochajcie bo was zabiję

(Grzegorz Żak)

*

wtorek, 9 października 2007

Jesteśmy po to by świętować swoje urodziny


Wracamy sobie stadem z herbaciarni a tu przed Madisonem trzech Szkotów w kiltach i przy dźwiękach kobzy rozdaje ulotki kilku czarnym, udrenionym laseczkom. Zdaje się, że nabieramy charakteru metropolii. Już nie mogę się doczekać, kiedy LPR zacznie zabiegać o czarnego wyborcę.
W USA w pewnym szpitalu jest kot, który ogólnie rzecz ujmując nie lubi ludzi, z wyjątkiem tych, którzy mają wkrótce umrzeć. Kładzie się koło nich i mruczy. Sprawdził się w kilkudziesięciu przypadkach i jest tak skuteczny, że gdy koło kogoś się położy szpital wzywa jego rodzinę. Jak dotąd pomylił się tylko dwa razy...
W sumie to miło mieć w takiej chwili kogoś, kto przeprowadzi cię na drugą stronę mrucząc, ale ciekawi mnie ile zgonów nastąpiło, gdy ktoś obudził się ze słodkiej drzemki i dostrzegł na pościeli obok wpatrującego się intensywnie w niego i mruczącego głośno „kota zagłady”...
Dan się zaśmiał, że teraz, gdy wyjrzę na ulicę i zobaczę pięć kotów wpatrujących się smutno w moje okno to przynajmniej będę wiedział, o co chodzi.
Zaczyna się powoli coroczny wysyp urodzin. Wychodzimy z imprezami z herbaciarni dotkniętej nagłą i wyniszczającą lokal drożyzną i lądujemy po mieszkaniach, które po każdej podobnej okazji zmieniają lekko wygląd.
W sobotę była nieliczna, ale konkretna impreza u Marzanów. Pełna dobrego żarcia, macedońskiego wina rozlewanego w Niemczech, śliwowicy, tajemniczej, zaprawionej miodem, ukraińskiej substancji oraz przezroczystej ”najlepszej przyjaciółki polaka”. Procenty zagryzaliśmy truflami i ptysiami lennonkowej roboty. Były tańce w półmroku i porywający pokaz walk gladiatorów w wykonaniu Fidela – łysiejącego nauczyciela i żylastego literata Marzana, który z okrzykiem bojowym: Byłem wyborcą Pisu, rzucił się do brawurowego ataku.
Zmagania trwały dłuższą chwilę. Obaj przeciwnicy wyłamali sobie po palcu, można więc ogłosić remis. Impreza zakończyła się mrocznie a spektakularnie, choć ze skruchą muszę się przyznać, że my ze Szponiastą bawiliśmy się przednie.
W niedzielę Pazurkowata szła na urodziny Hani, kobiety ślicznej acz chłodnej niczym północny wiatr. Dan poniesiony jakimś danowym impulsem zakupił dla niej herbatki...
-Ona ma taką nieruchomą twarz.
-No, mieszka naprzeciwko dawnego mieszkania Zwierzów...
-A to rzeczywiści, jak się mieszka naprzeciwko Zwierzów to można mieć nieruchomą twarz.
-Pewnie coś zobaczyła i tak jej już zostało.
-Jasne, pewnego pięknego dnia, upojona słoneczkiem i świergotaniem ptaszków, wyjrzała przez okno, a tam przeciągający się goły Zwierzu, któremu zefirek delikatnie faluje zespołem fałdek i łanem rudych kłaków na obwisłej piersi.
A dzisiaj idę z Lenn oddać krew. Tak się zastanawiam, czy jak mi spuszczą pół litra krwi to będę o pół kilo lżejszy? Ile właściwie waży krew?

*

niedziela, 7 października 2007

Ostatni koncert Davego Croketta


Gdy plotki się starzeją
stają się mitami

(Lec)

Stojące u murów Alamo wojska Santa Anny grały, co wieczór “Marsz podrzynaczy gardeł”. Meksykanie wzięli go od Hiszpanów, a tamci niegdyś od Maurów. Garstka amerykanów ściśniętych w murach starej misji oczekiwała ostatecznego ataku wielotysięcznej armii. Zapadał zmierzch, biły werble i wtedy na mur wspiął się Dave Crokett, polityk i łowca, chwycił swoje nieodłączne skrzypce i zagrał pięknie do wtóru bębnów i piszczałek. I stało się tak, jakby cała wspaniała armia przyszła w to miejsce i zagrała tylko i wyłącznie dla Davego Croketta. Chwila absolutnej harmonii. Moment perfekcji.
Istnieje też opowieść o dziewczynce, która w dzieciństwie zapędziła się w głąb lasu, goniąc stateczek z kory, do którego jej ojciec zrobił żagle ze skrawków szkarłatu. W głębi lasu napotkała wędrowca, który opowiedział jej historię jej życia. Powiedział, że gdy przyjdzie czas, na horyzoncie ukażą się szkarłatne żagle i do osady, w której mieszka mała przypłynie, przy dźwiękach niezwykłej muzyki, wspaniały okręt, na pokładzie, którego przypłynie po nią jej przyszły mąż.
Dziewczynka dorosła i stała się kobietą, ale nie straciła wiary. Co dzień wychodziła na ganek i osłaniając twarz dłonią patrzyła na linię horyzontu.
Ludzie śmieli się z niej, mieli ją za wariatkę. Powtarzali sobie jej historię przy winie w okolicznych gospodach, i tam właśnie ją usłyszał pewien kapitan, młody poszukiwacz przygód. A że widział przedtem dziewczynę i zakochał się w niej, nie zwlekając popłynął do najbliższego miasta, wykupił cały zapas szkarłatu i kazał szyć z niego żagle.
I tak pewnego dnia pomiędzy wodą a niebem wykwitły szkarłatne żagle wprawiając w zadziwienie dobrych ludzi, dziewczyna wbiegła między fale i opowieść się wypełniła.
Był sobie raz chłopak zwany Kurt, który zakochał się w lnianowłosej dziewczynie znanej jako Miss Nothing. Gdy się rozstali skoczył z klifu w Orłowie. Najpierw jednak powiadomił, kogo się dało, nagrał się na taśmę, a gdy już znalazł się z impetem na dole, powlókł się kilkaset metrów wlokąc za sobą połamane nogi, do plażowej knajpy i oświadczył, że nie chce umierać. Taką przynajmniej wersję słyszałem. Potem znajomi odwiedzali go w szpitalu, prowadzeni przez Malayacha ubranego w mnisi habit.
Jesień ogarnia wszystko. Ciągnie nas ostatnio do siebie, do ognia i wina. Do książek, filmów i opowieści. Jak wielu z nas nie przeżyło niczego istotnego. Jak bardzo brakuje nam czasem wyjątkowości.
Karmimy się cudzymi historiami, aż nadchodzi noc. Trzeba wyjść i wracać. Pod osłoną ciemności możemy stać się kimkolwiek zechcemy.

*

czwartek, 4 października 2007

Osama ibn laden romantyk czy pozytywista


Ile masek musi ubrać człowiek
By nie odczuć uderzenia w twarz

(Lec)

Nieopodal domu Zwierzów w Wawie jest burdel na którym wisi bilboard z napisem “nieruchomości”...
Gość, dla którego robiłem remont chyba próbuje mnie oszukać, a gdy czuję się oszukany, staję się nieobliczalny. Wczoraj były urodziny Tau na których ochlapałem winem Pazurzastą. Zlizałem jej parę kropli z dekoltu, było fajnie. Myślę, że otwierają się przed nami nowe, interesujące możliwości. W sobotę urodziny Marzana, nun est bibendum, czy jakoś tak, w każdym razie po raz pierwszy w życiu będzie robił bigos. Już widzę nagłówki gazet w poniedziałek “Masowe zatrucie pokarmowe”, “Strefa skażenia zbombardowana napalmem”...
W “Przeglądzie Politycznym” dali artykuł Marzana o Weiserze Dawidku. Wspomniał tam o mnie, że “zwierzyłem” mu się, że chciałbym zobaczyć Weisera jako anime. Chciałbym. Pociągi pełne umarłych , przejeżdżające w wijących się kłębach pary nad zerwanymi mostami w błękitnym blasku letniego przedświtu, bestie wychodzące z morza w Jelitkowie, srebrzysty brzuch odrzutowca pomiędzy rozwartymi udami Elki. Czerwona sukienka na wietrze i wizje pojawiające się pośród grzebieni wybuchów... Chciałbym, ale na Bogów Eterni ja się nie “zwierzam”, zwierzanie kojarzy mi się z kiczowatym romantyzmem i różową literaturą. Taki stary technokrata i zbrodzień jak ja co najwyżej “oznajmia”.

Rzeczywistość to coś, co nie znika
Gdy przestaniesz w to wierzyć.

*

wtorek, 2 października 2007

Zastrzel moje sny


Nadeszła burza. Z ciemności runęły w dół strugi deszczu. Uderzyły w nas i kostropaty beton wokół. Wszechogarniający szum otoczył nas jak zmokły żagiel, zerwany wiatrem z masztu i ciśnięty z wściekłością w pokład. Woda momentalnie pognała ku krawędzi nabrzeża, porywając po drodze papiery i reklamówki. Kartony na naczepie nie były niczym osłonięte, a w nich oczekując na zalanie spoczywały japońskie telewizory, po trzy tauzeny sztuka. Poczuliśmy się jak na wojnie. Błyski, huk szum, słaba widoczność, lodowate ubranie przylegające do ciała, niewyraźne kształty, krzyki i komendy. P automatycznie przejął dowodzenie, zagrała brzeźnieńska krew i z luźnej grupki brukowych wycieruchów momentalnie przerodziliśmy się w oddział.
Pędząca w dół woda sięgała do połowy łydki, dwóch naciągało ponownie plandekę na stelaż ciężarówki. Zrzuciliśmy ciuchy i w samych spodniach , w świetle błyskawic, przenosiliśmy biegiem kartony. Dwóch niosło, trzeci osłaniał od góry kawałkiem brezentu. Rozbłyski, huk, szybkie uderzenia stóp w ziemię, ruch , parowanie i etniczny rytm.
Staliśmy się portowym plemieniem żerującym na wielkim, nieruchomym cielsku ukraińskiego tira. Tańczyliśmy półnago plemienny taniec łowców, wyrzutków, wygnańców z dalekich domów i łóżek. Zagubieni czerwoni khmerzy, sybiracy nad świecą, buntownicy z Bounty w wyciu burzy, w samym sercu świata.
Poranek był piękny, powstał ogniem nad zatoką. Oglądaliśmy go, nadal półnadzy, siedząc stadem na dźwigu, niczym zdziczałe anioły z “Miasta aniołów” czy innego “Nieba nad Berlinem”.
Gdy wstało słońce, a pośród drzew pobliskiego Westerplatte rozśpiewały się ptaki, Borys stwierdził ni stąd nizowąd: w ropie jest krew.Wschodzące słońce rozkrwawiło fale kanału i zalśniło w rozsnutych po wodzie smugach mazutu.
Ostatnie dwa tygodnie spędziłem intensywnie pracując. Zgubiłem gdzieś sześć kilo, cofnęła mi się hipochondria. Dziś miałem odpocząć, a za to ogarnęła mnie bezrobotna depresja. Nadodczuwanie tak potężne, że usiadłem na podłodze w kuchni z nożem w ręce i zastanawiałem się czy nie zacząć ciąć sobie skóry na przedramieniu, aby ból zakrzyczał wszystko inne.

*

piątek, 28 września 2007

Szaruń


Chciałem się utopić, wziąłem
jakieś świństwo z budowy i
przywiązałem sobie do szyi
-pływało...

(Potem)

Dawno, dawno temu, w Wrocławskim Zoo, zniknął wąż. Rozpoczęto oczywiście gorączkowe poszukiwania, z pewnością wielu zdenerwowanych ludzi biegało wokół poszukując kilkumetrowego bydlaka, ewentualnie nasłuchując wrzasków jakiś konsumowanych sześciolatków. Ani śladu. W klatce były dwa węże, został jeden... Co już się domyślacie? Tak, tak gdy w końcu Pani Wężowa wychynęła z norki, okazało się, że jest nieproporcjonalnie gruba. Poszukiwania zakończono, a Pani Wężowa udała się by zakosztować słonecznej kąpieli i w spokoju strawić męża. Nic nie mówię panowie, ale obawiam się, że może to być niezłe zobrazowanie pozycji mężczyzny w nowoczesnym świecie.
Tą i inne opowieści z krypty zasłyszałem przy kuchennym stole u Popiołków, gdzie siedziałem osypując się cekolowym pyłem z włosów i siorbiąc kawę z miodem. Kończę powoli remont i wychodzi na to, że Awari będzie mogła w końcu powrócić na łono rodziny i odzyskać upragniony dostęp do komputera. Na razie , siedząc w herbaciarni pokazuję Awatarowi na moim rękach: “O taki mają kolor ścian, a taki sufitu”
O ślubie Krzyśków dzisiaj nie napiszę, bo jest szaro, leje a ja jestem wymęczony i śpiący, nie będę więc sobie sypał solą dobrych wspomnień.
Wczoraj wparowałem na sekundę do Marzanów, którzy też chyba właśnie weszli, kot wysamotniony po całym szerym dniu, sam już nie wiedział co robić ze szczęścia, mając nagle aż trzy obiekty do wyboru, w końcu zamiałczał i dał dyla na klatkę, tam zamiałczał ponownie a zza okolicznych drzwi odmiałczano mu w odpowiedzi. Kurcze, kto tam mieszka? Produceńci futer?
Szponiasta powraca w łykend z praktyk, nareszcie, będzie kto miał wymasować moje obolałe plecy.
Na razie jednak ruszam zaraz do roboty, w ten cudowny poranek złotej polskiej jesieni, kiedy to można uprawiać slalom pomiędzy kroplami i brodzić przez ulice. Na koniec zgodnie z ostatnimi trendami wyborczy wierszyk:

Tyle wrzasku, tyle krzyku
Skacze kaczka w celowniku
Huknął strzał, brzęknęła łuska
I już premiera mamy Tuska

*

czwartek, 20 września 2007

Dzwoni Atlantyda


...otwierasz drzwi i patrzysz prosto
w oczy kaczki nabitej w działo...

(Tau)

W Berlinie jest Danzinger strasse i jest ona dwa razy dłuższa niż Warschau str.
Wiem że objawiam się tu rzadziej, ale u Sióstr nie sposób dorwać się do kompa. Grają na zmianę, jedna wstaje to siada druga, a gdy dopadnę na moment klawiatury to słyszę, że to „Głód” i jestem „Nałogiem”. U Awari też się nie da bo trwa tam remont, robiony zresztą teraz przeze mnie. Pracuję tam dla jakiegoś Majstra Widmo, który rozgrzebał robotę i objawia się jedynie w rozmowach telefonicznych. Coś jak w „Zagubionej Autostradzie”: Jestem w twoim domu. Zadzwoń do mnie. Dowiozłem Cekol... Gość dzwoni do mnie co jakiś czas i opowiada, że kiedyś mi zapłaci. Odpowiadam mu ze spokojną cierpliwością i nieskończoną pogodą ducha, gładząc jego wielką i z pewnością drogą wiertarę z mieszadłem, która w razie ewentualnych komplikacji ma szansę pozostać ze mną na zawsze.
Co tam jeszcze? O, wczoraj do herbaciarni zawitała Aube Warszawianka, ponura z lekka i zużyta. Staraliśmy się rozruszać jej trochę przeponę. Nic tak dobrze nie robi na mięsień sercowy jak roztrzepotana przepona. W sobotę ślub Krzyśków, zakupiłem już straszliwy, śliski prezent, by mogli w pełni docenić mą wrodzoną złośliwość i wysublimowane okrucieństwo. Pazurzasta na tę okazję ma przybyć z Wrocławia. Nie zazdroszczę jej z pociągu na ślub, ze ślubu na pociąg. Dzisiaj mam iść z Awari po drugą część prezentu, bo ta kobieta puszczona samopas jest zdolna do wszystkiego.
No, ostatnio wpakowałem się w mieście wprost w trasę Tour de Polonge, czy jak to się tam sylabizuje. Wlazłem i nie mogłem wyjść. Wędrowałem wśród zdezorientowanego tłumu szukając szczeliny w płotkach i uśmiechałem się do kamer szeroko a strasznie. Operator Diskawery Czanel wyraźnie się wstrząsnął.
Starsi wrócili z Egiptu i teraz się trzęsą. Ja miałem przez jakiś czas podwórko pełne powalonych, ceglanych ciał słupków po starym płocie, ale z pomocą mojego wiernego młota o wyślizganej rączce dokonałem ich potwornej eksterminacji. Tyle, zaraz idę do Awari, przekonać czy jest Cekol i być może zobaczyć w końcu widowiskową materializację Majstra. Na koniec kawał wyborczy:

Co robią Kaczyńscy rano
na korcie – grają w siatkówkę

*

poniedziałek, 10 września 2007

Kom klouser karamija


Na oceanie naszych wspomnień delikatna zmarszczka. Wielki drapieżnik tuż pod powierzchnią na moment przed pojawieniem się grzbietowej płetwy. Tuż nad ranem spisuję listę dziewczyn, które kiedykolwiek pożądałem. Każda jest osobną historią. Moje życie dzieli się na osobne historie i niespełnione sny.
Oglądam zdjęcia z czasu gdy „byłem legendą”. Ten gnojek w skórzanym płaszczu nadal ma wiele wspólnego ze mną. Młodość zakończyło „17 miesięcy”. Poprzedzone półtorej roku z Goszką. Gdy nasze drogi rozeszły się, gdy zostałem nagle Mistrzem bez Małgorzaty, nie potrafiłem być już sobą. Spaliłem się więc, rozrzuciłem na wietrze, a to co wróciło z deszczem i zlepiło w jeden, nieforemny kłąb, już zawsze czuło się stare. To jest właśnie mój problem, u mnie wszystko jest za mocno.
Ktoś najwyraźniej tam u góry podsłuchiwał nasze wieczorne rozmowy telefoniczne i Pazurkowata razem z najlepszą przyjaciółką została porwana z łona rówieśników pod Szczecinem i przetransportowana pod Wrocław, gdzie razem z „dorosłą” ekipą plądruje cmentarzyska Kultury Łużyckiej. Mi zaś szczerniały kolejne ruiny po zębach i znowu ścigam się z czasem, by zebrać kasę na dentystę zanim czerń wejdzie mi w kości i krew. Uwielbiam to, działanie w warunkach gdy trzeba gnać do przodu a na plecach czuje się zjełczały oddech doganiającej człowieka zagłady. Nagle widzi się wokół siebie tyle rzeczy...
O, chmury właśnie pękły i przez okno wlała mi się fala płynnego złota, o odcieniu ludzkiej duszy.

Suną drogami
Opancerzone wanny
Wodząc lufami
Wśród traw i liści
A nad nimi
Z półprzymkniętymi powiekami
Przelatują z hukiem
Filateliści
Cali w znaczkach
Czeszący ziemię seriami
Gdzieś na pozycjach
Numizmatyków
Wielka moneta na niebie
Ogrzewa naleśnik ziemi
Pełen cynamonu, szafranu i soli
Opleceni lepką melasą
Możliwych przyszłości
Kolekcjonujemy fałszywe wybory
Delektując się fakturą
Prastarych ruin
Milczymy
Nie czerpiąc nauki
Wrastamy w przeszłość
Patrzymy wciąż w siebie
I ciągle walczymy

*

Edo w przejrzystym, zimowym powietrzu


Zawsze jest ich dwoje.
Dwoje drapieżców
Czuwa nad miastem.
Dwoje drapieżców,
którzy wybrali
wolność

(Raptors)

Zagłębiam się łopatą w głąb ziemi. Przerzucam gruz czasu. Zdzieram palce i łamię paznokcie. Wyworzę taczką na złom poskręcane, pokryte rdzą szczątki świata. Płacą mi za to. Blondynka w kasie ma każdy paznokieć pomalowany inaczej. Są tak długie, że gdyby wbiła mi je pomiędzy żebra sięgnęłaby serca. Na jednym jest białe drzewo, na innym róż pożera seledyn, na innym jest księżyc i rozgwieżdżone niebo. Takie jak u nas gdy księżyc wschodzi rozświetlając nitki torów. Wyglądają jak dwie strużki srebrnej krwi. Miasto krwawi w ciemności. Krwawi zimną stalą.
Miejsca po wyrwanych torach wyglądają niesamowicie. Półmetrowy kanał ciągnący się kilometrami środkiem Wielkiej Alei. Wąwóz którym idę w ciszy drugiej nad ranem mijając śniące benzynowe sny, zamarłe w pół ruchu zwaliste cielska maszyn.
Gdzieś tam daleko, na wieży wypalonego Św Jana Pułkownik Cień gra w kości z Samym Władcą Ciemności Mixerem o ludzkie dusze. Mixer potrząsa żelaznym kubkiem, w którym grzechoczą kości wykonane z kostek ludzkich palców i mówi: Życie jest tylko snem, mój przyjacielu, a nie można przecież spać bez końca.
Gdzieś w ciemnym zaułku z okien o szybach z żółtego, butelkowego szkła na spękany bruk leje się miękkie światło. Słychać przytłumioną muzykę. Na beczce u wejścia w zaułek siedzi pokryty bliznami stary kocur, patrząc na świat spod przymrużonego, jedynego oka.Wyżej, po stromiznach dachów krażą inne koty obserwując i donosząc Bogu. Anioły śpią milcząco w chłodzie hangarów śniąc o uwolnionych kilotonach..Zaś gdzieś na rogatkach Twierdzy Breslau Pazurkowata w mrocznej piwnicy, pełnej spopielonych zwłok unosi w palcach skrawek ludzkiej kości.

*

wtorek, 4 września 2007

Omnipotencja czymkolwiek jest


Ja – Kochanie, kobiety są niepojęte
Ona- Też tak uważam.

(My)

Lennonka nie ma cierpliwości do życia. Irytuje ją jego tempo i rytm. Pracuje w Empiku od paru miesięcy i już jest zła i zniechęcona, bo nie awansuje. Byłem Młodym na budowie cztery lata, a pod bokiem ma Mevę, która na awans potrzebowała lat wypruwania sobie flaków.
Marzan sam przy stole w ich wspólnej kuchni. Stawiamy butle wina i rozmawiamy godzinami. W tle leci Lao Che albo inne Hajdamaki.
Ostatnio ruchy Lennonki stają się gwałtowne, dno głosu drapie gorycz, skóra pachnie dymem.
Wracamy z Lady Pazurek przez zasypiające Miasto. Czerwone wino krąży w żyłach. Wszystko nas bawi.
To już wspomnienie. Sms gdzieś spod Szczecina, gdzie Szponiasta przez miesiąc będzie miała praktyki. Jutro kopanie, dziś jeszcze impreza. Pisze, że zbyt długo przebywała w towarzystwie moich znajomych i już nie rozumie swojego pokolenia.
Podobno okres „bycia nastolatkiem”, z jego buntem i problemami jest wynaturzeniem naszej kultury, który powstał w skutek braku właściwej inicjacji przez dorosłych i niszczącego wpływu edukacji, która odrywa ludzi od prawdziwego życia. Dawniej ludzie zmieniali się w wieku kilkunastu lat w dorosłych, a determinacja by być dojrzałym, była naprawdę wielka.
Strugi deszczu uderzają w zgięte plecy i dzwonią o blachę taczki. Okulary parują, co jakiś czas po szkle spływa kropla, przywracają na moment kontakt ze światem. Ładuję gruz z miejsca po szopie. Dziadek wypełnił nim podłogę do głębokości pół metra. Pomiędzy gruzem niespodzianki z przeszłości, stare tajemnice i ukryte dowody. Zetlałe dokumenty, damskie torebki, butelka po żołądkowej – gorzkiej, opakowania. Bielizna z tasiemkami, zabazgrane krzyżówki i upaćkane rdzawym pyłem szwedzkie świerszczyki w których Berty o końskich twarzach rozchylają zapylone uda. Strzaskana porcelana, krusząca się w rękach paczka klubowych, zagubiona studzienka kanalizacyjna wypełniona tajemniczymi workami (Strach zajrzeć, może w środku spoczywa jakiś zagubiony sąsiad) , trochę złomu, cały, dziecięcy rower... Dziadek był mściwym nerwusem, co karze mi przypuszczać, że życie jakiegoś wyjątkowo upierdliwego bachora naznaczyła gorycz straty.

*

piątek, 31 sierpnia 2007

Bóg, Honor, Kaczyński


Niech ludzie poczują wagę tego kim
jesteś, i pozwól im sobie z tym poradzić

(Elredge)

No i Sąd Najwyższy Najjaśniejszej uświadomił mi nagle, że prowadząc bloga jestem redaktorem naczelnym, mam święty obowiązek mój periodyk zarejestrować i uiścić odpowiednią opłatę w którymś z urzędów naszego grabieżczego państwa, a co najwspanialsze, ponoszę odpowiedzialność karną za treść bloga, by w razie gdyby gestapowcom Gebelsika- Dżonego Zioberko coś się nie spodobało, można było mnie posadzić.
Przyznaję, że przez moment zastanawiałem się nawet, czy nie wprowadzić tu lekkiej cenzury, ale doszedłem do wniosku, że po tym, co dotychczas napisałem o tych prawicowych skurwysynach i tak już jest za późno i jakby co to i tak postawią mnie pod murem.
Jak znam siebie, to na moment przed komendą „ognia!” krzyknąłbym: niech żyje wolna miłość!, czy coś równie odkrywczego.
Z drugiej strony, jak to fajnie brzmieć będzie w CV – Redaktor Naczelny, Dysydent a może nawet Internowany.
A tymczasem zgodnie z przewidywaniami, niepowtarzalny rząd nazistowskich nieudaczników z naszym cudownym premierem (który niech żyje) na czele, na każdy problem, którego nie potrafi rozwiązać, a nie potrafi żadnego, reaguje siłą. Już nie mogę się doczekać, aż zaśnieżą ekrany i z telewizora spojrzy na mnie posępnie świński pysk Jarka i tym swoim namiętnym, nosowym głosem powie: Są granice, których przekroczyć nie wolno... a zza okien dojdzie drapanie gąsienic po bruku.
A tak poza tym to Pazurkowatej strzeliła dwudziestka. Wczoraj była impreza w herbaciarni, po której obładowany niczym wielbłąd niosłem jej do domu siaty prezentów. Dzisiaj moja Lejdi wpadnie na drugą część imprezy do mnie, gdzie dostanie też ode mnie prezent nr 2: różowe, miękkie kapucie pokryte gęsto małymi różowymi dredami... Całość wygląda jak zły sen predatora transwestyty.

„sztuka jest jak anarchia”

(Kasi Nosowskiej)

sztuka jest jak sex, i ażeby stać się artystą
należy zejść na pobocze nierządu

(Adam Majewski)

*

wtorek, 28 sierpnia 2007

Argh! Ściga mnie Camarro szatana!!!


Ziemia obraca się z tak ogromną prędkością, że gdybyśmy zmaterializowali się zupełnie nieruchomi, tuż nad jej powierzchnią, uderzenie powietrza rozbiłoby nas w krwawą mgłę.
Przy rozbieraniu starych, blaszanych ścian , odskakujący odprysk trafił mnie w zawias od szczęki, tuż za językiem , w chwili gdy krzyknąłem. Gdy go wyciągałem, myślałem o tym, że jeszcze parę centów i wbiłby się w gardło. Blaszany smyczek generujący ciszę na głosowych strunach.
Nie wiem czemu, ale strasznie nas to wtedy bawiło. Ja wyciągałem pordzewiałe ostrza z ręki, którą się zasłoniłem a seba kokietował nas kolejnym wbitym płytko w powiekę. Może to przez pogodę. Jest piękna, ostra i niesie pierwsze echa jesiennego szaleństwa.
Ostatnio niczym nie potrafię się zmartwić, i naprawdę nie wiem czy jest się z czego cieszyć.

*

wtorek, 21 sierpnia 2007

Życie jest snem, w wietrze brzmią słowa


Upał. Chodnikiem wędruje grupa ubranych na czarno metali, z naprzeciwka nadchodzi grupa czarno ubranych zakonnic. Obie grupy zajmują całą szerokość chodnika. Idą aż nadchodzi nieunikniony moment, gdy dochodzą do siebie i stają naprzeciwko.
Chwila ciężkiej ciszy. Nagle kudłacz w koszulce Sepkultury rzuca "gorąco nie?". Zaczyna się rozmowa, przesuwam się obok przez rozżarzone powietrze, słuchając mimochodem prowadzonej ze znawstwem przez obie strony rozmowy o uroku noszenia latem czarnych ubrań.
Zerwałem sobie bok odlepiając od podłogi pralkę.
Byliśmy w Poznaniu. Bez planu, bez wiedzy. Krążyliśmy ulicami, patrząc i chłonąc. Nie mając pojęcia, na co patrzymy. Nie znając nazw. Niemal cielista w dotyku czekolada z filiżanki w Republice Róż, zapiekanka rzeźnicka, mięsista konsystencja przelewającej się pod mostami rzeki. Niepojęta różnorodność tramwajów. Przedtem monstrualne spóźnienie pociągu odebrało nam ekscytujący zapewne widok na trykające się koziołki. Na rynku turyści i dziwne ławki. Na ulicach czarne cheerleaderki wręczające ulotki. Zmęczenie i niedospanie. Północ dogoniona w Mieście. Gdy o świcie z niego wyruszałem, wraz ze świtem, z trzech stron przybiegły do mnie trzy koty. Popatrzyły na mnie wyczekująco i dalej pobiegły razem. Po nich przyszedł narąbany trójkącik. Laska balansowała na wysokich obcasach, ubrana była jak japońska lolitka, ale skórę miała śniadą a proporcje zgoła nie japońskie. Spytali o otwarty sklep z klinem.
Dziś znalazłem na śmietniku stertę książek o dalekich miastach. Za 1,5 h idę z dziewczynami na Transformers, potem poczytam o miejscu Moskwy w historii.

*

czwartek, 16 sierpnia 2007

Tańcząc w ciemnościach


-Kochanie, chodź spłodzimy Antychrysta
-Dobrze, po ślubie

(My)

Kloszard zatrzymany w pół drogi skądś dokądś. Obok porzucone torby pełne życiowego dorobku. Oberwany dziadek trzymający kurczowo długopis i wystawiwszy język w skupieniu piszący coś na nisko wiszącym bilboardzie potępiającym torby jednorazowe.
Na drugi dzień znów szedłem tamtędy i z ciekawości podszedłem poczytać. Cały wielometrowy plakat, od góry do dołu pokryty był pismem. Bełkot, sentencje, kawałki reklam, przerwane myśli. Całość nie do ogarnięcia...
Kiedyś czytałem opowieść o „sercu zachodu” i tam był stary ślepiec, który tuszem malował proroctwo na ścianie, obraz wielkiej bitwy. Od rana do nocy dodawał kolejne szczegóły. A gdy w końcu ludzie zrozumieli, że to prawdziwe proroctwo i przybiegli je poznać, ściana okazała się już jednolicie czarna. Kolejne szczegóły zaciemniły obraz.
Niedawno, gdy wracałem przez Wrzeszcz, zgasło światło. Miasto zmieniło się w linie konturów na tle nieba, budynki stały się kształtami brył odciśniętymi w powietrzu. Reflektory przejeżdżającychc samochodów rzucały przerażające ruchome cienie drzew i słupów, tańczące i przenikające się, spazmatycznie niczym pełgający płomień gasnącej świecy, aż po sam skraj ataku apopleksji.
Rowerzyści krzyczeli z daleka. Okna nieśmiało rozświetliły płomyki świec i lamp naftowych. Na ulice i do parków wylała się młodzież. Całowano się w ciemnościach na ławkach i mówiono o wojnie światów.

*

wtorek, 14 sierpnia 2007

Kwadratowa piosenka


moim sąsiadem jest anioł
on strzeże ludzkich snów
dlatego wraca późno do domu
na schodach słyszę dyskretne kroki
i szelest
zwijanych skrzydeł
on rano staje w moich drzwiach
otwartych na oścież
i mówi:
twoje okno znowu
świeciło długo
w noc

(Poświatowska)

Wczoraj, nie bacząc na dziki, kleszcze, powalone drzewa i inne przeszkody terenowe znosiliśmy z Niedźwiednika szafkę. Szafka była rozłożona, a nas wędrowało zgrabnym sznureczkiem łącznie 5 sztuk, stanowiliśmy więc dość widowiskową kawalkadę. Potem gdy przy wizgu narzędzi drewniany transformers obrał docelową formę i zasiedlił podstępnie róg kuchni Marzanów, cała kompania , od czasu do czasu pastwiąc się nad kotem zasiadła do stołu, na którym wzruszająco szkliła się flaszka Absolwenta, przeciągały leniwie kiszone ogórki i czaiło posępnie ciasto, do którego z braku mleka, Lenn użyła maślanki. Leżało tak sobie na środku stołu i wyglądało jakby miało złe przeczucia.
Gdy rodzina Lenn ewakuowała się a ja pozostałem sam na sam z wielką nadzieją młodej , polskiej literatury, postanowiliśmy kontynuować imprezę we własnym zakresie mordując brutalnie kolejną połówkę Absolwenta i dobijając jakąś przypadkową Luksusową. Marzan z pijacką emfazą odczytał mi swoje nowe wiersze, ten o jego bagiennej tułaczce w dzikich i niebezpiecznych okolicach łeby i drugi, który można by nazwać: „Być jak Jack Sparrow...” . Toczyliśmy najprawdziwsze męskie rozmowy, aż przybyła Lennonka a Marzan udał się w długą i niebezpieczną drogę, przez rozkopane torowiska Wrzeszcza, do sklepu Aga 2, celem zakupu kolejnego litra paliwa do naszych rozgrzewających się reaktorów.
Potem był ser wędzony, oliwki które obgryzało się z pestek, wiersze Mickiewicza i Broniewskiego, mówione razem, przez tego co czytał i tych którzy znali je z pamięci. Muzyka zamilkła a my dalej mówiliśmy sobie wiersze aż nadeszła godzina 1 i Marzan padł na posterunku epatując swoim umięśnionym torsem humanisty.
Droga powrotna była cudowna. Miasto wokół cichło, świetlista zwykle laguna Zaspy spała przykryta mrocznym całunem poniedziałkowej nocy. Kroki plątały mi się rozkosznie gdy wędrowałem środkiem, tłocznych zwykle ulic, (bo chodniki okazały się zbyt wąskie, a chaszcze po obydwu ich stronach niezwykle cierniste a przy tym zajadłe). Odlałem się na środku skrzyżowania, z nieznanych mi przyczyn uwielbiam to, to taki mój mały socjopatyczy fetysz.
Zasnąłem nim głowa dotknęła poduszki, a spałem jak aniołek.
Między momenten otwarcia oczy a chwilą gdy zadziałało 5 Ibupromów przeżyłem naprawdę straszne chwile. Leżąc w przeróżnych miejscach i pozycjach przeczekałem ze trzy godziny zanim moje ciało zaczęło przejawiać chęć współpracy. Gdy ból zmalał nadszedł głód i wpieprzam właśnie, niczym Kokosz, czwarte danie drugiego śniadania.
Taaak, zaczynamy kolejny piękny dzień. Ciapek opowiadał wczoraj niestworzone historie o kolejowej knajpie Trol, gdzieś w Oliwie, wymieniliśmy wczoraj profesjonalne komentarze na ten temat z Marzanem i w sumie czujemy się wstępnie zachęceni. Muszę dokupić Ibupromu...

*

sobota, 11 sierpnia 2007

Nie odlatuj moja piękna


Jestem kotem idącym po lince
rozpiętej pomiędzy dachami
budynków, wysoko, wysoko
ponad brukiem. Księżyc srebrzy
mi końcówki wąsów, a ja chcę
i nie chcę równocześnie dojść
do celu. Może dlatego że nie
wiem, co tam znajdę? Najpierw
trzeba uciszyć wiatr. Ponad
przepaścią to trudne nawet
dla kota

(Tau)

Dawno, dawno temu, na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy komunizm przenikał się nierealnie z kapitalizmem i właściwie nie wiedziało się w jakim świecie się jest, ale wszystko wydawało się niesamowite, mój Wujcio(już nie)szefuńcio postanowił wziąć swój los we własne ręce i założył firmę. Codziennie o świcie jechał z Mławy pod Warszawę i tam ładował pełną pakę francuskiego pieczywa, które w tamtych czasach czerstwych bułek i kolejek do piekarni, było niezwykłą nowością o posmaku luksusu. Stawał potem na rynkach okolicznych miasteczek i sprzedawał towar z paki wprost z buchających zapachem i ciepłem worków. Siadywałem czasem obok niego na pace, żując leniwie kręciołka z rodzynkami albo wysysając czekoladę z rogalików i patrzyłem na Działdowo, Iławę czy inną Lubawę.
Utrwalone w sepii obrazy życia i ruchu, wspomnienie smaku gumy Lazer.
Wujcio miał starego, zdezelowanego żuka, którym woził towar i którego ciągle naprawiał w czasie wolnym od pracy. Leżeli pod nim we dwóch, razem z jakimś typem, któremu razem z rakiem wycieli pół gardła, i który miał głos, który wpędziłby w kompleksy Lorda Vadera.
Bywało, że zostawał jakiś towar, pamiętam stojące w korytarzu domu babci worki pełne smakołyków, które podbieraliśmy wiecznie z kuzynostwem. Wróciłem z tych wakacji grubszy niż kiedykolwiek przedtem.
W herbaciarni pojawili się niespodziewanie Timetraveler i Tim. Time jest w prostej linii potomkinią i dziedziczką Tych Czartoryskich, w swoim czasie znaliśmy się z Gratki, później wsiąkła gdzieś w Holandii, podobno w jakiejś sekcie. Pisała później w sieci o ukochanym guru na stronach z różowym tłem i w sumie nie spodziewałem się jej już zobaczyć. Tim to człowiek odwiecznie łysiejący, pierwsze pokolenie Gratki, widziany przeze mnie ostatnio w sklepie ze śrubkami.
Obecnie to bardzo starzy, zgorzkniali i cyniczni ludzie. Pamiętam ich młodych i pełnych energii, teraz zobaczyłem dwa dymiące wraki. Dziwny widok rozpaczliwego cynizmu i nieporadnej ironii. Też taki byłem przez czas jakiś, ale szybko wyrosłem, dlatego też było mi naprawdę trudno traktować ich inaczej jak zwykłych gówniarzy. Mam szczerą nadzieję, że nic z tego ze mnie nie wyciekło.
Jesteśmy zbudowani optymalnie, do działania i radości. Nieszczęście i ból zabijają nas. Istniejemy po to by doskonalić siebie, jako jednostki i jako gatunek. Ktoś kto celowo siebie niszczy jest dla mnie gówniarzem, który nie dorósł jeszcze do tego by nazywać siebie człowiekiem. Prawdziwi ludzie starają się pojąć otaczającą ich rzeczywistość i kreować ją. Zwierzęta jej podlegają. Na człowieczeństwo trzeba sobie zapracować.

*