poniedziałek, 8 października 2018

Zawsze gdzieś jest noc

Jeśli to tępy żywioł jeno, spojrzałbym
w oko tego rozpierdolu

(Orbitowski)

Ostatnio ciągle w drodze. Nawet w pracy, odpływam w chwili dotknięcia gruntu a potem budzę się w samochodzie obolały i pocięty na 100 nowych, odkrywczych sposobów. Pokryty potencjalnym pyłem wszystkich przebytych światów. Książki i myśli zakrzywiają czas, gdy pytają mnie ile mam lat, mówię, że 10 000.
Znów młoda trawa na dawnym milicyjnym osiedlu. Tam mieli park maszynowy, a tą aleją szły zwarte oddziały by wsiąść do pałowozów i wijącą się wśród lasów Słowackiego jechać gasić gorzejące buntem Miasto. Krople deszczu spływają mi po twarzy, zza okien patrzą starzy zomowcy. Niespodziewanie ze ściany zieleni wychodzi kobieta z wózkiem. Tuż przed nią skocznym truchtem wybiega Boh o ochlapanych nogawkach.
Widok  jest zamknięty tym gąszczem obrastającym stary poskręcany płot i martwe serpentyny drutu kolczastego. Gdy wejdzie się jedną z ledwo widocznych przecinek, trafia się do jasnego, pełnego przestrzeni lasu, wprost na szeroką udeptaną ścieżkę, gotową by postawić na niej pierwszy krok i ulecieć w pizdu w krainę fantazji i niezrealizowanych pragnień.
A jeśli już o niezrealizowanych pragnieniach mowa, kumpel Boha udał się w przepastną głębinę gęstej kniei, w celu uzyskanie grzybów licznych i dorodnych i i w szklanych słojach internowanych. Łaził pół dnia, aż o pierwszym zmierzchu natknął się na czterech miejscowych cyganów, którzy kazali mu wywrócić kieszenie. Nieborak nic nie miał, więc zabrali mu grzyby i kazali spierdalać.
Cofnijmy się trochę. Znowu deszcz, gdzieś pod Wejchertown. Stara baza obrony rakietowej, dotykam chropowatego pancerza ISU 152, wokół przygarbione sylwetki czołgów, w planie muzeum saperskie, gdzie ujrzę kamienną kulę spod Teatru Szekspirowskiego, szklane miny spod Stadionu Lechii i miny zabawki, które gdy podniosło je dziecko, zmieniało kostki jego palców w szrapnele, dziurawiące twarz i szyję. Rosjanie malowali takie na czerwono, żeby je dobrze było widać na śniegu.
Na placu z rykiem drifftuje ogromny ciągnik artyleryjski wypełniony wrzeszczącymi turystami. Siła odśrodkowa rozsypuje im po placu pudełka i plastikowe butelki, w dali pod wiatą płonie ognisko, dociera do mnie zapach wojskowej grochówki. 
Przywiozłem do domu 30-to centymetrowy pocisk przeciwlotniczy i zapach wiatru we włosach. Pies zwany Kluskiem wypełnił podłogę serpentynami radości, a na koniec przylgnął ciepłym bokiem do mojego boku, westchnął z ulgą i zasnął.
Ja zacząłem nowy tydzień

- Będą mieli nad nami dużą przewagę liczebną
- Przyda im się

(Currie)

*