wtorek, 29 kwietnia 2008

To wszystko jest takie nieskończone


Nie chcę sławy. Chcę nieśmiertelności. Nie chcę ambicji. Ambicja to bestia, która wszystko pożera i wiecznie pozostaje głodna. Mijam ceglaną podmurówkę, ziejące czernią otwory okien. Wokół rosną Jesiony Szwedzkie, mają korę szarą i gładką. Czuję się jakbym szedł pośród tłumu szaroskórych kobiet, które podążają wprost z „Jesteśmy snem” LeGuin, gdzieś w tył na podniebne łąki, ponad Akademią Medyczną. Te łąki są jak pasy startowe do nieba. Spojrzenie mknie ponad trawą by trafić nagle pomiędzy stado spłoszonych chmur.
Idę lasem w drugą stronę. Niebo zostaje za plecami.  Ziemia przede mną nagle się urywa i 40 metrów niżej widać spiętrzone wzgórza dachówek, zaskakujące samo centrum Miasta, którego nie zapowiedział żaden dźwięk. Obok mnie staje kobieta, która napisała w nocy, że ”Już nie potrafi beze mnie żyć”. Trzymając się za ręce przekraczamy krawędź.

*

piątek, 25 kwietnia 2008

Ta noc mnie osacza


“Cosmopolitan”  sprzedaje  co  miesiąc
średnio  120 000  egzemplarzy, a  czyta
je  440 000  kobiet. Szansa, że żyjesz  z
Cosmo-dziewczyną jest spora, a ryzyko,
że po lekturze artykułu “99 dróg  do  ro-
skoszy” ona  zrobi  ci w łóżku  krzywdę
graniczy z pewnością...

(Strona z gazety przywiana wiatrem)

Szaleństwo rozbuchanej wiosennej pogody udzieliło mi się chyba, bo krążę ostatnio po okolicy przeczesując zapomniane kąty i lawirując pomiędzy licznymi ostatnio maszynami budowlanymi. Są chwile, kiedy wydaje mi się, że gram w Terminatorze a pod gąsienicami strzelają, nie archaiczne pokłady pustych butelek ale pożółkłe czaszki.
Bruk pokrywa dawne gruntowe drogi, z ziemi wyrywane są tajemnicze przedmioty i łukowate, ceglane sklepienia dawnych podziemnych przejść i piwnic. Ostatnio Borys uratował skamieniały kawał drewna okręcony wrośniętym w niego drutem. Diabli wiedzą ile to ma lat, jak dla mnie wygląda jakby pochodziło z przed poprzedniego potopu. Wczoraj widziałem jak zszokowany operator koparki patrzył na łychę, która po lekkim zanurzeniu w ziemi wyciągnęła sploty starego drutu kolczastego, a na nich strzępki koloru feldgrau i coś co mogło być kośćmi.
Moja teoria, że murki przy bulwarze mogą być elementami przyszłego systemu przeciwpowodziowego zdają się znajdywać potwierdzenie. Całe wydmy podniesiono średnio o metr a w wyjściach na plażę, w murkach zostawiono bruzdy z metalowymi szynami w środku, jakby po to by móc szybko wsunąć tam, od góry, płyty oporowe. To wszystko by tłumaczyło czemu murki mają tak głębokie fundamenty i szerokie łaty. Jak się nad tym zastanowić to jest to w sumie dość przerażające.
Poniosło mnie też ostatnio do Letniewa. Podzamcze piekła, kraina zmarłych w pełnym słońcu. Ściany odrapane do kości i chodniki z wydeptanymi w nich szlakami. Widok z mostu na ogromne pobojowisko, na którym w grudniu zaczną lać fundamenty Baltic Areny. Po ostatnich dwóch latach, które pokrywała taka lekka mgiełka niezdecydowania, wszystko wokół zaczęło zmieniać się gwałtownie, jakby ktoś w końcu wypuścił to miasto na wolność.
W niebo unosi się biały pył wzbijany spod kół, słońce wydobywa z wszystkiego kolory. Robi się gorąco.

Zawsze  wściekły  na   zapas.
Nieskazitelny jak jego szkice
ołówkiem...

(Grass)

*

wtorek, 22 kwietnia 2008

Herne Myśliwy


Ojciec kropnął sarnę skodą. Oboje zdaje się przeżyli, stracił tylko lusterko. Zapada zmierzch. Przede mną rozżarza się koronka miast wzdłuż zatoki. Mam pepsi, lekkie myśli, krew na dziąsłach. Topię się w smaku Milki z kawałkami skórki pomarańczowej. Morze jest spokojne, niebo piękne, wzdłuż linii wody wędrują zakochani. Moment perfekcji.
Są w moim życiu chwile, które staram się celowo zapamiętać.
Późne, letnie popołudnie pod pomnikiem Westerplatte, gdy pomarańczowe światło zachodzącego słońca zmienia port w dole w złocistą impresję. Jest jeszcze komuna, w dole przepływa statek i jak każdy inny, mijając pomnik wyje syreną. Nagła dolina w dole, gdzieś za Nowym Sączem, wychodzę  spomiędzy drzew, w dole stogi siana i droga. Pastelowe dymy z kominów pod Masywem Śnieżnika. Zapach torowiska i pól w sierpniowym słońcu, po lewej równa jak nożem uciął granica Mławy. Leśna ścieżka pomiędzy Jelitkowem a Brzeźnem, gdy psy biegały wokół, co chwila sprawdzając czy im nie zginąłem, miałem pierwszą dziewczynę, pierwszą pracę i po raz pierwszy stanąłem otwarcie okoniem rodzicom, idąc pośród drzew, powiedziałem na głos, że “Właściwie to jestem szczęśliwy”. Noce, wiele nocy. I więcej i więcej.
Co ciekawe moje najmocniejsze chwile przeżywałem z reguły w samotności i w plenerze. Bywali wokół mnie ludzie, ale nigdy nie przenikali we mnie zbyt głęboko. Pomijając banały i psychologiczne oczywistości. Sam nie wiem co to o mnie mówi.
Po redzie przemyka stateczek pilota. Fale odkosu suną powoli ku brzegowi, jakby mogły tak przebyć tysiące mil, jakby miały nieskończoną ilość energii. Niedługo dotrą do brzegu i staną się słyszalne. Unoszę głowę, pojawiają się pierwsze gwiazdy. W powietrzu pachnie wiosną. Kończę, nadchodzi fala.

Mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą
Mam parasol, który chroni mnie przed nocą

(nie pamiętam kto)

*

niedziela, 20 kwietnia 2008

Najbardziej samotni są bohaterowie mitów


-Pieprzę cię!
-Och, tysiące tego próbowało, ale
  udało się tylko kilkuset...

Kiedyś czytałem opowiadanie o gościu, który mógł między innymi manipulować czasem. Potrafił go spowalniać albo przyspieszać, np. spowalniał świat i szedł spacerkiem do odległych miejsc, nie przejmując się czy zdąży, a na zewnątrz ludzie wyczuwali jedynie potężny podmuch wiatru, ewentualnie nagłą stratę ręki, jeśli o kogoś niechcący zawadził. Zrobił wiele dobrego i złego i jak zwykle w takich sytuacjach raźno podążał drogą na zatracenie, aż spotkał kobietę o takich samych zdolnościach i książka stała się ogólnie, nieznośnie romantyczna. Teraz meritum do którego meandrując podążam. Oboje czuli się wyobcowani i samotni, rozumiani tylko przez tą drugą osobę, przyspieszyli więc cały świat wokół siebie setki razy i stali tak całując i przytulając się dłuższą chwilę. W końcu jednak powrócili do właściwego czasu. Okazało się, że minęły tysiące lat, specjalnie dla nich wokół wyburzono miasto i zbudowano wspaniały park, gdzie zakochani i samotni mogli przyjść, usiąść na ławeczce i obserwować ich trwające setki lat, powolne ruchy. Cały świat czekał i żył legendą ich powrotu.
Tymczasem wracamy z łomotem do naszego czasu, matka ostrzy noże z dźwiękiem od którego mózg mi się kurczy i macha przez ucho białą flagą.. O wpół do drugiej w nocy smsowała Agentka by zdruzgotać mnie informacją, że dziś nie będzie jej w herbaciarni. Zaiste warto się było obudzić by się tego dowiedzieć.
Pazurkowata ciągle zajęta, bo jakiś as przestworzy w jej uczelni orzekł, że studenci nie potrafią pisać i dopieprzyli jej referaty z każdego, pojedynczego przedmiotu. Jak nie pisze to czyta, praktycznie przestając żyć. Na nic nie ma czasu. W naszym wspaniałym kraju nawet archeolog nie jest po to by badać i odkrywać, tylko po to, żeby wytwarzać sterty niepotrzebnych świstków, gnijących potem tonami w archiwach. Od razu przypomina mi się Zwierzu, fizyk, liczyć, badać ok., ale pisać? Gość nie potrafi napisać poprawnego zdania po polsku, a na państwowej uczelni są przewidywane, zdaje się, cztery publikacje rocznie. Pachnie mi to z lekka bandą starych pryków, którzy załatwili sobie ciepłe posadki. Żeby nie robić niczego konkretnego piszą jakieś farmazony, by potem zamęczać nimi audytoria i spijać darmowe winko.

*

piątek, 18 kwietnia 2008

Kondensacja kartofla w atmosferze


Wiecie dlaczego kobiety perfumują się,
malują  i  chodzą  na  szpilkach? Bo są
małe, brzydkie i śmierdzące.

(Lenn)

Stół mi się już z lekka lepił, na szczęście wczoraj wylało mi się trochę herbaty z cytryną i przy ścieraniu zadziałało jak rozpuszczalnik.
Lenn miała w empiku najazd jakiś szych. Zawlokłem więc ją do herbaciarni w celu odstresowania, oczywiście nie było tak łatwo, bo mały złośliwiec ma tendencję do dryfowania w stronę wystaw, albo zapadania na niekończące się minuty w sklepie z olejkami, którymi obficie się namaszcza. Kiedyś skończy się to tragicznie, gdy ktoś rzuci w nią niedopałkiem.
W herbaciarni jakiś podstarzały Angol śpiewał i grał na gitarze stare standardy. Lenn weszła w trans i zaczęła nucić, po chwili przyłączył się do niej typ ze stolika obok, a w końcu i sam Angol. Czułem się trochę jak w amerykańskim filmie, gdzie główny bohater biegnie ulicą śpiewając, a wszyscy wokół znają słowa i kroki. Odstresowywanie zakończyło się widowiskowo w Norce Lennonki (Tak mi też się skojarzyło), gdzie obejrzeliśmy „My sassy girl” zagryzając pizzowatym misterium grozy jakie Lenn stworzyła w swoim chimerycznym prodiżu. Zaś główna bohaterka wieczoru śmiejąc się i ślizgając na pizzy, usiłowała otwierać otwarte butelki. Obserwowaliśmy te wysiłki z naukowym zainteresowaniem.
Wczoraj za to trafiłem na cmentarz. Został taki w Brzeźnie sprzed wymiany mieszkańców. Dotąd zawsze był za płotem, istniał więc w mojej świadomości jako cztery nadniszczone, betonowe filary dawnej bramy. Jeden zwieńczony pordzewiałym krzyżem, który przetrwał tam 90 lat i dwie wojny, ale nie złomiarzy. W każdym razie płot zniknął. Z doświadczenia wiem, że wydarzenia takie zwiastują rychłą zagładę danego obiektu. Gdy odchodzi stary właściciel, zabierając ze sobą wszystko, po ostatnią wiązkę siatki, oznacza to nadchodzący czas buldożerów.
Oczywiście nie byłbym sobą gdybym tam nie wlazł. Lasek z niską ściółką, gdzieniegdzie spod trawy sterczą jak stare kości porozbijane płyty nagrobne. Dwa czy trzy odtworzone groby, ale bez napisów, po co drażnić miejscowe potwory językiem niemieckim. Dalej chaszcze, więcej kamiennych szczątków, potem jeziorko!!! Jak Boga kocham nigdy bym nie pomyślał, że mamy tu nawet i jeziorko. Dalej ruiny ośrodka wczasowego. Rozbity budynek jakby ktoś w niego strzelał, betonowe drogi, słupy, fundamenty baraków i słupki z resztkami kolczastego drutu. Jakbym patrzył na pozostałości obozu koncentracyjnego. Teraz staną tu hotele, w których brzeźnieńska brać kroić będzie przyjezdnych na Euro.
Padał deszcz, a mnie oblazła jak jakieś czułe robactwo melancholia. Chodziłem pośród tych drzew i nagrobków strącając krople z pierwszych, świeżych listków i myślałem o przemijaniu. Tak wrócić po kilkudziesięciu latach do rodzinnego miasta i znaleźć w jego miejscu taki rzadki lasek i wystające gdzieniegdzie z ziemi obrobione kamienie.
Szlus. Za moment przyjdzie Szponiasta, będziemy oglądać „Ranczo” z kasety i „Gatunek” z płyty. Mamy też w niecnych planach zrobienie dwóch jajecznic, jednej na pomidorach, drugiej z cebulką. Tu odgłos gromu, szatański chichot i krzyk: Stworzyłem potwora!!!

Krzycz jakby ci miażdżyli głowę windą!
Jakby ci przykładali do oczu druty wy-
sokiego napięcia!!

(Regge Rabbits)

*

wtorek, 15 kwietnia 2008

Tamto ma takie mięciutkie uszka


Miałem  do  wyboru:  a) wykonać
unik i kopnąć z półobrotu, b) dostać
szponem w twarz i umrzeć...
JEB!
Mogłem wybrać a)...

(jakiś kretyński film)

Na zajęciach u Avatara przychodzi gość z wątrobą, kładzie na blacie, tnie na plastry i wyciąga dorodne okazy motylicy wątrobowej. Cisza, nagle ktoś z audytorium „Skąd pan to ma?. „To? A od rzeźnika tam za rogiem”.
Podobno dorosłe formy są nieaktywne i nie szkodzą, więc nikt nie prowadzi badań w celu ich poszukiwania. Mówię wam, niewiedza to błogosławieństwo.
Wczoraj nagrywałem ojcu drugą część XXX. Facet strzelał czołgiem z katapulty, ciekawe co dalej Batman u psychoanalityka czy Aliens vs Aniołki Czarliego.
Marzan przebąkuje coś na liniach o męskim spotkaniu. Znaczy się chlanie, ułańska muzyka, rzyganie, przekleństwa i murzynka w torcie. Już nie mogę się doczekać. Idę stroić banjo.
A poza tym co? Mgła. Ostatnio, znaczy dzisiaj koło drugiej w nocy, gdy spokojnie wracałem napierdolony jak ruski lotnik po plaży, z tej mgły wyskoczyła na mnie terenowa Toyota pełna karków i góralskiej muzyki. Ja pijany, znaczy się szaleńczo odważny, ale też cokolwiek znieczulony stanąłem tylko prowokacyjnie i spojrzałem z pogardą pomiędzy reflektory. Karki wykazały się refleksem i minęli mnie z lewej rozpryskując wodę i wykrzykując coś niepochlebnego pod moim adresem.
A w ogóle to w powietrzu wisi jakieś szaleństwo, dwa dni temu znaleźli na wydmach ludzką rękę i nie było o tym nic w radiu, zobaczymy kto będzie wył do księżyca.

„Kobieta”

lata depilacji
zbyt długich neuronów
i tlenienia na blond
istoty szarej

narastają paranoją
i wypływają
co miesiąc

czerwonym
cichym
szaleństwem

(Lennonka)

*

piątek, 11 kwietnia 2008

Rodzinna komedia katastroficzna


-Nigdy nie wierzyłem w czarną magię...
-Nie musisz ona i tak działa

(Bryant)

I oto znad oceanu nadlatują majestatycznie smoki. Jadły niedawno, więc weźcie lepiej parasole. W kole czasu jestem jak jesień. Mimo że piękna, schyłkowa i ospała jest procesem gwałtownej reakcji, diametralną przemianą świata. Jestem emocją  w milionie barw i odcieni. Ja nie muszę się bronić, ja atakuję.
Miałem pisać dziś o Igrzyskach w Chinach, o tym, że żaden uczciwy czy religijny człowiek nie powinien ich popierać. Nie powinien wykupywać praw do transmisji, nie powinien wysyłać sportowców. Rzeźnicy powinni zrozumieć, że ludzkość nie jest całkowicie pragmatyczna i przeżarta hipokryzją, a protesty przeciwko pacyfikacji Tybetu, to nie takie tam sobie gadanie w niczym nie powiązane z praktyką, jak u nich. Trzeba dać im po kieszeni, sprawić by te wszystkie zakrwawione miliardy, które wydali poszły psu na budę.
Niestety to tylko idealistyczne pierdolenie, nikt nie podskoczy chińczykom, przecież zainwestowaliśmy, przecież nam płacą. Etos świata zachodu jest żałosny.
Dla mnie Tybet nigdy nie będzie chiński.
Miałem napisać o tym znacznie więcej, ale przybyła Szponiasta, a przy niej znacznie trudniej jest mi przywołać gniew, dekoncentruje moją nienawiść. W takich warunkach nie da się zabijać, nawet słowem.

Nie   jestem   sama.  Jest  ze  mną
drzewo, wplatam  palce pomiędzy
spętane gałęzie, i jest ze mną wiatr

(Orinoko)

*

wtorek, 8 kwietnia 2008

Imperium


Jestem imperatorem zagubionych oddechów, pary wydostającej się z ust w zimne wieczory i osadzającej się szronem na anielskich skrzydłach. Jestem panem blokowisk pełznących wraz ze swą śpiącą zawartością ku linii przyboju. Praocean wspomnień jest letni i z lekka różowy. Ma konsystencję rzadkiej galaretki wirują w nim zawieszone wszystkie wspomnienia jakie kiedykolwiek zaistniały. Bloki pełzną chrzęszcząc spękanymi pancerzami betonowych płyt. Rozszczelniają się okna i pękają szyby, dzięki temu mam potem robotę. Tak bliskie spełnienia, zatrzymują się patrzą na różowiącą się na horyzoncie bezwzględną jutrzenkę. Ich masywne cielska przechodzi delikatne drżenie osypującego się tynku. Zawracają, wracają, odnajdują poszarpane fundamenty. Noc jest za krótka, ale jeśli kiedyś potrwa dłużej, jeśli słońce się spóźni, jeśli zajdzie za daleko... Wtedy milion osób obudzi się tylko na sekundę zalewana falą wspomnień. To będzie koniec, bo nic nie może istnieć w przeszłości.
Stoję na asfaltowym jęzorze wylewającym się na plażę z brzeźnieńskiego parku. Za plecami mam czarne legiony drzew. Rzucam wyzwanie falom. Uderzają we mnie odliczając minuty, z sykiem wściekłości pchają ku mnie ziarenka piasku. Za mną czai się Brzeźno, najeżone pordzewiałymi lufami barierek, pełne osypujących się granatów szyszek, barier szyb, podszyte stuletnimi bunkrami, w których do dzisiaj znikają ludzie, pożarci przez ciemność.
Strasznie mało mi trzeba. Ta chwila wypełnia wszystkie moje potrzeby, wszystkie trzy głody Guntera Grassa, wszelkie tajemnicze pustki Waisera Dawidka.
Odwrócony tylko w jedną stronę, wyłapujący pojedyncze fotony, oparty plecami o ląd.
Górą suną w milczeniu eskadry ptaków. Ruchome cienie na tle gwiazd. Radio podaje, że zachód pochłania fala mroku i na ulice wyjdzie wojsko. Podobno z wzgórz schodzi mgła, zajmując dzielnice po dzielnicy. Ja, ostatni pułkownik wymarłej armii, kłaniam ci się lekko odwieczny przeciwniku. Kłaniam się twym falom, milczeniu i głębokości. Zasługujesz na moją uwagę. Stawię Ci czoła.
Zaraz wzejdzie słońce.

*

piątek, 4 kwietnia 2008

I fink ajm kriminal...


Dowódca   piechoty   morskiej  dźgnął
Kancelistę bez słowa w nerkę kciukiem
wielkości   sporego  kołka. Wykazując
dziwną solidarność, skłóceni zazwyczaj
przedstawiciele   kawalerii,  piechoty  i
korpusu    inżyrenijnego    podtrzymali
omdlałego  urzędnika, a  kilku  barczy-
stych marynarzy zasłoniło natychmiast
całą scenę przed oczyma cesarza.

(Przechrzta)

Magiel jest efemerydą. Teoretycznym poetą, który wydał naręcze tomików, które rozdawał dzielnie przy każdej okazji, każdemu, kto je chciał lub nie. Dbał też o odpowiednią ilość skandali: w restauracji, gdzie po jakiejś imprezie stołowali się poeci wywalił kutasa do talerza wypełnionego kotlecikiem, ziemniaczkami i sałatką i zaczął wydzierać się na kelnerkę „Żeby TO zabrała”. Klasycznie „szkodziło mu picie”, po paru głębszych potrafił wejść do kościoła i zacząć odprawiać mszę. Na ścianie trzymał rentgena z połamanymi żebrami swojej dziewczyny, które zresztą sam połamał. I co? I nic. Rozpływa się w stylistycznej mgle miasta. Wystarczyło trochę nie pisać, trochę się nie pokazywać. Ślad zostanie tylko w takich miejscach jak to, ale czy można być z tego dumnym?
Tymczasem Marzan dzięki rosyjskiej Naszej Klasie odnalazł się ze swoją pierwszą miłością, jeszcze z czasów gdy mieszkał w Korei. Mówi, że uczy się rosyjskiego na nowo, bo zasób słów nastolatka nie dostaje do języka flirtu. Wspomina coś o wyjeździe do Tatarstanu. Niecierpliwie czekam na kartki spod Uralu.
Tu należy wspomnieć, że parę lat temu, przez 2 czy 3 lata dostawałem kartki z całej Polski od Wuja Matta z Podróży, pisane charakterystycznym fraglesowskim stylem. Ja jako istota wolna i subtelna nie dociekałem specjalnie autora, przyjmując całą sprawę jako jeszcze jeden zadziwiający fakt, rozjaśniający moją mroczną egzystencję (...czy piszę jak emo?). Ostatnio do autorstwa przyznał się Marzan, a od Wuja Matta zacząłem dostawać smsy.
Dwudziestego koncert Haydamaków w Uchu. Istnieje poważna możliwość mojego pojawienia się tam w zacnym celu picia po ukraińsku. Gotenhaven jest miastem z wszech miar obrzydliwym, ma jednak jeden ogromny plus, z każdego miejsca tej przyszłej, peryferyjnej dzielnicy Miasta blisko jest do morza. A nie ma lepszego miejsca do alkoholizowania się niż jego brzeg.
Hmmm, tak sobie przeczytałem tą miłą i miodem płynącą notkę i stwierdzam, że mam chyba dziś jakiś kompleks. Nic to, jak to powiadał Pan Michał, na moment przed tym jak jego poszarpane flaki zaścieliły pięć kilometrów kwadratowych okolicy, zaraz pójdę na spacer, pooddycham wiosną, popełnię jakiś czyn karalny...

*

PS: Koncert Haydamaków został odwołany przez organizatorów.
Z poważaniem, Lady Pazurek.

*

Moja gwiazdka;)

czwartek, 3 kwietnia 2008

Ashe zu ashe


- Jeśli chcesz, panie, mogę ukarać
  żonę. Dam  jej  parę  klapsów, a
  nawet ugryzę tu i ówdzie...
- Twoje poświęcenie dla  imperium
  mnie wzrusza.

(Prawie Przechrzta)

Avatar nabyła drogą kupna czerwone szkła kontaktowe z pionowymi źrenicami. Ubierze do tego czerwoną kamizelkę, puści w tle nagranie bicia serca i przedstawi komisji maturalnej swoje opracowanie o wampirach. Szkoda, że za moich czasów tak nie było, pisaliśmy na maturze o miłości, pewnie bym przyszedł w podwiązkach, makijażu i polizał polonistę w płatek ucha...
Lenn dementuje informacje, że jej kot ma grzybice. Ma pleśniawki. Właśnie widziałem zdjęcia z imprezy, rozjarzony bladą, etryczną łuną biały kot, oblizujący się czerwonym ozorkiem w bezpośredniej blizkości mojego plecaka. ARGH!  Już nigdy go nie nałożę. No chyba że po uprzednim wymoczeniu w ługu. Kota najlepiej też.
Nadal nieznany jest los maszynki do golenia Marzana, która zniknęła tajemniczo w czasie imprezy. Ktoś zapobiegliwie odczepił od niej ostrze, żeby ewentualnie nie zarazić się od M jakimś grzybem, a resztę przyswoił sobie czule. Nabijaliśmy się ostatni z M w związku z tym, metodą "Wcale o tym nie mówimy". Ostatnia zdaje się niewinna uwaga brzmiała: że powinien zagrać w reklamie Gillette.
No nic idę teraz zajrzeć na blog Baj, która groziła pierwszego, że kończy pisać. Jeśli dotrzymała słowa to trzeba będzie wybrać się do Wawy i nakopać jej w ten jędrny tyłek.

*  

wtorek, 1 kwietnia 2008

Lifeforce


- łatwiej  jest  polować  na
  ludzi niż na ryby.
- nie są tacy śliscy

(My)

Słońce padało pod kątem zmieniając trawniki w jasnozielone dywany, rozświetlając smugi dymów z kominów, wyciągając ze starych ścian i zakamarków orgię światłocieni. Świt wypływał falami zza stoku wzgórza, stok upstrzony mozaiką gdyńskich eksperymentów architektonicznych z ostatnich 70 lat prawie wyczuwalnie przesuwał się przez cienie wraz z wędrującym słońcem. Wielka bestia składająca się z betonu, cegieł, dachówek i rynien. Powietrze wypełniało się wiosną, z drzwi na dole wyszła, poprawiając włosy, zmęczona prostytutka, drogą w dół stoku wędrowała drobnym krokiem jakaś starowina. Jedna opuszczała świątynię grzechu, druga szła do świątyni Boga.
Było dość zimno, odetchnąłem po raz ostatni porankiem i cofnąłem się do mieszkania Marzana. W łóżku za mną zamruczała Szponiasta, dalej w kuchni na materacu spał słodko Marzan tuląc do siebie kolejny spalony czajnik.
A skoro cofamy się już w przestrzeni cofnijmy się i w czasie. Słońce świeciło pod podobnym kątem, ale jego światło było pełniejsze, cieplejsze, z tą nutą podskórnej czerwieni znamionującą późne popołudnie. Stojąc na peronie kolejki we Wrzeszczu dzieliłem się Awari pomysłem zrobienia budzików, które wydawałyby z siebie dźwięk hamującego na dworcu pociągu.- 90% przebudzeń, 10% zawałów.
Szponiasta dołączyła do nas dwa przystanki dalej wprost z uniwersyteckiej biblioteki.
To miało być coś w rodzaju parapetówy. Ludzie przychodzili i wychodzili przez całą noc. Świat z każdą wypitą butelką stawał się piękniejszy. Awari doszła do miejsca w którym nie widziała już, że napełniano jej szklanki i z niedowierzaniem pytała: Ja tego nie wypiłam?. Dragi pytał żonę, czy może wypić? Może? Może?...Nie mógł. Następnie dotarli młodzi gniewni. Młody Fac pił uczciwie i pamiętał moją przykurzoną nieco twórczość. Maier, który jak każdy szanujący się młody, polski twórca, żyje na krawędzi nędzy, wciągał wszystko co dało się zjeść łącznie z okruchami czipsów. Krążą opowieści o poczęstunkach u Maiera: Chcesz kanapkę z kurkumą czy przyprawą do mięs?
Reszta eskadry omawiała scenariusz filmu, w którym ośmiolatki konstruują bombę, i całą, porażającą głębię relacji między nimi. Bomba miałaby być konstruowana w szopie... „Z blachy falistej”- wtrąca Maier –„To będzie takie industrialne”. Potem zaś Maier uniósł ze sobą do knajpy obraz z koniem wiszący dotychczas na klatce Marzana. M mu go odebrał i niósł to niewątpliwe arcydzieło wystające spod kurtki. Martwił się, że go dopadnie jakiś sąsiad, ale ja myślę, że mógłby zawsze powiedzieć, że wyprowadzał bydle na spacer.
Rano, eksterminując Marzanowe zapasy pasztetu i ostrowi, nachodziła mnie nostalgiczna nuta wspominkowa i co chwila opowiadałem o Goszkiej. Potem oczywiście spotkaliśmy ją czekając na kolejkę. Przywitaliśmy się, ale wagonu nie dzieliliśmy. Patrzyłem potem jak wędruje bujając się przez peron w Sopocie długowłosa i długonoga.

- Było siedmiu facetów i ja.
- Byłaś jak rodzynek...
- Taka mała i pomarszczona?

(My)

*