piątek, 30 października 2009

Targi przemocy



Pomyślał o koralowcach. O rafach
porastających zatopione lotniskowce.
Może i ona stanie się czymś takim,
tajemnicą pogrzebaną pod pokrywającą
ją nadbudową domysłów, a nawet
mitem

(Gibson)

W opuszczonej Stoczni w Gottenhaven umierają z głodu setki porzuconych kotów.
„Wojna polsko – ruska” okazała się świetnym filmem. Rzut Magdą o ścianę czy rozmowy z Dżordżem na długo pozostaną w mojej prywatnej księdze zdziwień. Podobno film obejrzał Bruce Willis i bardzo mu się spodobało, na tyle, że skontaktował się z Szycem. Lady Pazurek twierdzi jednak, że mam lepszy tyłek. Widzieliśmy też początek ostatniego Star Tracka. Scena gdy dziewczynę wyrzuca w przestrzeń przez rozerwany kadłub jest precyzyjnie masakryczna. Najpierw wycie uciekającego powietrza, chaos wirujących strzępów, jej krzyk, a potem gdy wylatuje na zewnątrz nagła, absolutna cisza, w której wiruje pośród oślepiających błysków, odbywającej się w tle bitwy. 
Szedłem ostatnio długim podejściem przez las do Dzielnicy Dziwnych Klatek. Jest tam taki zakręt, na którym zamontowali właśnie nowe barierki. Wkrótce dowiedziałem się czemu. Pośród jasnobrązowego kobierca liści krzyże, stare i nowe. Na drzewie zaśniedziałe tabliczka z czterema nazwiskami. Spośród liści wystają dyskretnie tu i ówdzie potrzaskane samochodowe części. Tu lampa, tam błotnik. Na stoku zaczynającego się kawałek dalej rowu, otwarta teczka pełna liści i przegniłych papierów. Obok zasnuta bielmem, pozieleniała komórka. Kawałek dalej, tuż przy drodze dziecięcy smoczek. Włos się jeży na karku a głęboko w gardle rodzi się skowyt. Nie pójdę tamtędy do wiosny, dopóki tych wszystkich kawałków potrzaskanych żyć nie zakryją nowe liście.
Mechanika przypadku znowu działa. Padać zaczęło dokładnie w momencie, gdy Pazurzasta przekroczyła próg swojego domu. Z dobijającą pracowitą stałością siąpiło przez całą godzinę, gdy trzeszcząc na złączach, telepałem się do domu. Przestało w chwili gdy wszedłem pod daszek i wyciągnąłem klucz do moich drzwi. Przypadek oczywiście, tak samo jak to, że analogiczną sytuację miałem parę godzin wcześniej między drzwiami autobusu a domem. Jestem prawie pewien, że gdzieś tam, nad chmurami dryfuje gigantyczny pęcherz i gdy tylko wynurzę się spod jakiejś osłony wszechświat w sposób dobroduszny i bezpośredni daje mi znać co o mnie myśli. Z drugiej strony, może mnie tak bezustannie podlewa, bo chce bym wzrósł duchem ponad chmury czy coś równie wzniosłego a absurdalnego.

Jak mawiał Konfucjusz:
Karma to dziwka

(Adrenalina2)

*

wtorek, 27 października 2009

I created the potwór



Sesja: Znikają ludzie w muzeum.
Antoś - No i co Pelinie, żadnych
błyskotliwych uwag, żadnych
złośliwych komentarzy?
Ja – Oglądam filmy: Ludzie, którzy
nabijają się w takich sytuacjach z
szalonych teorii i mitycznych stworów
kończą nagle a niespodziewanie w
jakiś mitycznych zębach...
Antoś – Ha ha ha, przecież to muzeum.
Nie wierzysz chyba, że są tu jakieś
popieprzone mityczne stwory!
Mistrz gry beznamiętnym tonem – Antoś,
rzuć na czujność... 

Dziś po raz pierwszy od dawna zszedłem do podziemia. To co kryją brzeźnieńskie piwnice opiewane jest w legendach na najodleglejszych stepach Rosji. Możesz mówić o szczęściu jeśli potknąwszy się w ciemności stwierdzasz, że to tylko zapomniany aparat destylacyjny, a nie na przykład końska czaszka tudzież bomba lotnicza, która odtacza się od ciebie powoli a majestatycznie, by zatrzymać się na najbliższej ścianie z dźwięcznym BONG! Trzydzieści aniołów stróżów, zjeżonych z grozy, popuszcza eter sześć pięter w górę.
No ale zszedłem, bo u tutejszych znajomków zatrzymał się Seba ze swoją słynną, promilową skrzynką. Zostawili mi nawet trunku, co jest do nich niepodobne, ale nie zostawili czipsów co podobne jest do nich jak najbardziej. Marnie mi się piło, bo na smutno. Ostatnio rzeczywistość wali we mnie jak w bęben i odechciewa mi się trochę wszystkiego. Jest tak nędznie, że napisałem nawet znowu kilka wierszy.
Ale nic to, jak stwierdził Pan Michał podpalając prochy, jutro o świcie znów pojadę do Dzielnicy Dziwnych Klatek i będę krążył wśród mgły po zielonych trawnikach, zastanawiając się nad skomplikowanym umysłem osoby, która regularnie wyrzuca ze swego okna zużyte podpaski. Może zapoluję też na żuwacza różowej gumy Orbit. Sukinsyn krąży tu wszędzie. Ja sprzątam, a on czai się za drzwiami, by po moim wyjściu przykleić na środku umytej podłogi swój znak rozpoznawczy. Przylepia tą gumę wszędzie, lepi z niej nawet małe, różowe figurki i ustawia za szybką w gablotkach ogłoszeniowych i skrzynkach z licznikami. Mam ochotę zacząć tą gumę zbierać i lepić z niej monstrualny, różowy czop, a jak dorwę bydlaka to wepchnę mu to z rozmachem w... No dobra, może to czytają jakieś dzieci... Co też ja pierdolę na Dadźboga! Jakie dzieci, nawet jeśli to i tak pewnie jakieś nienormalne, ściągające skóry z żywych zwierząt i grające w stodole na bandżo utwory Krawczyka! A więc w dupę mu to wsadzę, w odbyt, ssawę, okrężnicę... Czytasz to jebany smakoszu? Wsadzę ci to tak głęboko w perskie oko, że zahaczy o pieprzone migdałki i potem będziesz tak śmieszni mówił.
To dziwne ale trochę mi ulżyło.
A tak poza tym to słyszałem, że wśród odległych blokowisk, gdzieś na wschód od pizzerii Parma, krąży niewiasta, która chciałaby abym namalował jej akt. Proszę bardzo, może być i akt, uprzedzam tylko lojalnie – słabo wychodzą mi twarze...

- Oj, młodość ma swoje prawa.
- A starość broń automatyczną.

(My)

*

niedziela, 25 października 2009

Ja się nie urodziłem. Ja przesiąkłem



Freja – po włosie twym nad
zerwanym wiaduktem wejść
i spaść na śmierć i życie, łeb
i szyję... Koszmar to czy
marzenie

(Marzan)

Ależ jest szaro. Tak szaro powinno być w Święto Zmarłych. Wilgotny oddech zmęczonego świata osiadający na twarzy. Sprzątając trafiłem w szafce na stare Gratki. Wyjąłem ostatni numer i przeczytałem od deski do deski. Potem uświadomiłem sobie, że przecież jest sobota, tak jak wtedy i tak jak wtedy spędzam popołudnie pochylony nad stołem, czytając przez lupę rzędy drobnych literek. Ależ mi brakuje pozytywnej mocy, którą ci ludzie nieśli ze sobą jak falę uderzeniową. Ależ mi brakuje tych ludzi.
Z głośników grzmi Carmina Burana, przechodzi w nagłe uderzenie „No fear” The Rasmus. Odczuwam radość, narastającą energię, tęsknotę. Słodką gorycz. Mam cholerne 6 kilo takich listów z przeszłości. Chyba zacznę czytać sobie co sobotę jeden. Znów odnajdę zagubionych przyjaciół, znów na chwilę zostanę legendą, znów choć na parę godzin odzyskam moje medium. Naturalne środowisko. Jestem ciekaw czy gdy w końcu uzyskam dostęp do sieci, będę w stanie to powtórzyć, tylko na nową, dostosowaną do nieskończoności netu, gargantuiczną skalę.
Ostatnie dzwonki „No fear”, co teraz? Remix Metallicy i Britney Spears. Trzeba usłyszeć, żeby uwierzyć.
Teraz kawałek, którego autora nie znam, choć podejrzewam Scootera, nazywam go „Shes de sun”, podkręcam kolumny na cały regulator i czuję na skórze bicie potężnego serca.
Dzwonił Seba wrócił przywożąc afrykański wiatr we włosach. Zrobili rozkoszną rundkę wokół Atlantyku. Płynęli tak długo, że już zastanawiali się, kto pójdzie do beczki, jeśli wiecie co chcę powiedzieć. Nasz Amant jest na lądzie od pięciu dni, a zadzwonił dopiero teraz z pożyczonego od prostytutki telefonu. Podobno przywiózł skrzynkę jakiejś fioletowej berbeluchy z Montevideo. Muszę zaraz iść sprawdzić tę informację, zanim zwali się tam okoliczna ludność i dalsza rodzina...

Gdyby można było cofnąć czas
byłbym z wami od początku

(Demon – ostatni numer Gratki
17-12-2000)

*

czwartek, 22 października 2009

Nikogo nie obchodzę



Czyń swoją wolę, a stanie
się ona prawem

(Nergal)

Potrzebne mi są słuchawki z długim kablem. Muszę posprzątać katastrofę, która zalęgła mi się kiblu i lada chwila zacznie żyć własnym rozbuchanym, organicznym życiem. Pierwszą połowę tygodnia intensywnie przepracowałem i przechorowałem. Chwiałem się jak Goofie po piętrach i godzinami siedziałem na zimnych schodach. Zwinąłem się nawet na chwilkę w kotłowni.
Powiedziałem jej kiedyś, że powinna cieszyć się moim bezrobociem i modlić się by trwało jak najdłużej, bo praca wszystko zmienia, wszystko wywraca. Przemieszcza siły i priorytety. Anihiluje bezpowrotnie czas. Zaczęło się od zepsutych smsów, teraz mam wrażenie, że wszystko zaczyna się składać i sypać w zawrotnym tempie. Ona wstydzi się podjętej przeze mnie pracy, przez co i ja zaczynam się jej wstydzić. Skromny początek, ale wielki sukces po latach bezrobocia i kombinowania, teraz nabiera smaku popiołu. Bolą mnie wszystkie kawałki. Gdybym miał amunicję 38 już bym nie żył.
Wybaczcie to sikanie krwią do garnka, ale nie został mi już absolutnie nikt z kim mógłbym o tym porozmawiać i kto nie miałby ochoty mnie opluć albo stuknąć lewarkiem 27 razy i poprawić kluczem samonastawnym. Czuję się jak pieprzone Dover, które widzi na horyzoncie sztorm stulecia i niejasno podejrzewa, gdzie przypierdolą te wszystkie fale.
Za chwilę sobie stąd pójdę, bo mierzi mnie już przesiąkający wszystko smród wymiocin i fusy z mięty zaściełające gęsto kuchnię, może kogoś okradnę, może zgwałcę albo zabiję. Może to będziesz ty? Wyjdź z domu! Czeka cię przygoda życia...

*

niedziela, 18 października 2009

Karciocha z pamięciochą



Jeśli wyzwolimy się z rzeczywistości
sami staniemy się rzeczywistością

(Sokrates)

W piątek po całym dniu roboty Szponiasta zaciągnęła mnie na jakiś chrześcijański koncert do Akademii Muzycznej. Miasto wciąż miało falshbacki po Wielkim Powiewie, co chwila wyły przemykające karetki, migały światła ostrzegawcze i, no tak, i psuły się tramwaje. Najpierw przez prawie 2 h wracałem z Matarni w zawiesistych korkach, bo koło opery trzynastka romantycznie wjechała w dupę dwójce. Potem zaś, gdy zdążaliśmy w kierunku koncertu, koło dworca zgasł prąd i gnaliśmy z kopyta na wskroś starówki. Szarża Lady Pazurek na wysokich obcasach po brukach Mariackiej powinna zostać uwieczniona na jakimś historycznym obrazie, typu „Ostatnie spojrzenie Custera”, tudzież „Błysk nad Hiroszimą”.
Wykonawcy byli podobno znani, ale raczej nie w moim świecie. Piosenka o tym, że Bóg jest łagodny i cichy, brzmiała nieco dziwnie w dwa dni po sztormie dziesięciolecia. Staliśmy a nogi pękały pode mną jak marmurowe kolumny pod chylącym się ku upadkowi Cesarstwem Rzymskim. Byłem na lekkiej fazie ze zmęczenia i jedna z piosenek, zdaje się oparta na Apokalipsie Św. Jana naprawdę mnie przeraziła. Była tam mowa o nieogarnianym tłumie w białych szatach zgromadzonych wokół tronu i wielbiących bezrozumnie z palmami w rękach. „Niczego nie łakną, niczego nie pragną”, holokaust człowieczeństwa. Bilion inteligentnych roślin, nie robiących nic oprócz wielbienia, bez końca, na wieczność. Jaki Bóg mógłby chcieć coś takiego?
Ogólnie rzecz ujmując stałem tam sobie w kątku, zasłonięty Pazurzastą i czułem się jak piąta kolumna diabła. Koniec okazał się zbawieniem.
Ostatnio przeglądałem empikowy Tom Kultury i znalazłem tam nieautoryzowaną biografię Hausa. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby to mieć i w tym momencie rozległ się zgrzyt trybów mechaniki przypadku, oraz drzwi łącznika i wkracza babka, kładąc mi na stole właśnie tą książkę, którą ktoś wyłożył przy śmietniku.
Pogoda jest piękna, plaża gładka a morze tak spokojne, że zachodzi zjawisko zwane przez autochtonów „statki na niebie”. Błękit zaczyna się na linii przyboju a kończy gdzieś za plecami. Fale zabrały z plaży miejscami po pół metra piasku, czasem więcej. Fundament płotu granicznego, z jednej strony na normalną plażę, a z drugiej częściowo wisi w powietrzu. Z ostatniego zejścia przed Końcem Świata trzeba skakać z półtorametrowej skarpy a po plaży wiją się rozciągnięte organiczne wnętrzności wydm. Wszędzie leżą kamienie i wygładzone szkło wyglądające jak klejnoty. Zatoka wydaje się łudząco płytka.
Wczoraj wieczorem babka urządziła urodziny. Imprezy u babki to moja życiowa okazja do jedzenia białej kiełbasy. Ojciec jak zwykle zamówił w Tczewie tort węgierski, ale tym razem ździebko przesadził bo zażądał podwójnej dawki kandyzowanych wiśni i spirytusu. Ten cholerny tort da się wypić, jak się go kroi to na talerzyk wypływa przezroczysty płyn. Pierwsze dwa kęsy oczyściły mi zapchany nos...
Coś jeszcze, aaa, podobno ktoś, tuż za płotem rydzykowego Uniwersytetu Zabobonu i Ciemnoty postawił największy w Polsce Uniwersytet Judaizmu. Teraz w końcu Ojciec Dyrektor ma wroga w zasięgu wzroku. Wróg jest wszędzie i ma pejsy. Ależ to jest słodko przewrotne i soczyście złośliwe. Ktokolwiek to wymyślił powinien dostać nobla.

Ja nic nie mówiłem.
W każdym razie niewiele i cicho.

(Bunch)

*