piątek, 29 lutego 2008

Galopujące tostery


A mówiłem ci co by nie strzelać
do zajęcy nabojami na słonie...

(Stary, zły dowcip rysunkowy)

Koleś, nazwijmy go Budapren, myjąc ostatnio wannę po kąpieli, odkrył na jej dnie kulki rtęci. Teraz już drugi dzień siedzi u Siergieja w ciemnym kącie za przerdzewiałą osłoną silnika Messerschmita i twierdzi, że to jego teściowa nasmarowała go we śnie rtęcią, a kto wie może nawet wkropliła mu ją do nosa albo do oka. Budzio jest niegdysiejszym znawcą substancji lotnych i wirtuozem oddychania przez worek. Obecnie się ustatkował, ma żonę, pracę (oczywiście, że w lakierni) a nawet dziecko w drodze, co jasno świadczy, że 12 lat wdychania kleju nie czyni jednak bezpłodnym. Ma też teściową, której panicznie się boi.
W sumie jest to dość pozytywne, jeszcze niecałe dwa lata temu jego przeżarty chemią mózg reagował często i z reguły niespodziewanie atakami paniki na różne przypadkowe bodźce. Muszę przyznać, że było to zabawne, a nawet odkrywcze, idziemy ulicą a B zaczyna nagle wrzeszczeć na widok własnej ręki, albo wciska się do czyjegoś mieszkania przerażony refleksem światła. Potem robiło się coraz mniej zabawnie, bo zaczęła przerażać go woda i gdy z rzadka opuszczał swoją altankę na działkach, to przy dobrym wietrze dało się go wyczuć z 200 metrów. Ostatecznie jednak poszedł na leczenie, wziął się za siebie a jego lęki skoncentrowały się na jednym punkcie rzeczywistości, tym, który podobno naciera go nocami rtęcią.
I tu dochodzimy do sedna, jeżeli byśmy go tak zostawili to równie dobrze Siergiej z żoną mogliby znieść wersalkę ze strychu i pogodzić się z obecnością nowego, dygoczącego w kącie lokatora. Niestety, żona S nie słynie z cierpliwości, a raczej z celnych rzutów taboretem. Pozostaje więc tylko jedno... Posłać po budziową Nemezis...
I tu ta scena. Słychać kroki. B zamiera i kieruje wielkie jak spodki oczy w kierunku kuchennych drzwi. Uchylają się one i w drzwiach obramowany słońcem staje złowrogi kształt... Pucułowata starowinka, metr pięćdziesiąt w błękitnym fartuszku, która cichutkim miłym głosem mówi: No chodź Marcinku, dziś na obiad będą łazanki.

Problem   można  rozwiązać
na wiele sposobów. Jeśli nie
istnieje rozwiązanie-nie  ma
problemu

Taala

*

wtorek, 26 lutego 2008

Azbestowy wafelek


Muszę poznać nowych ludzi.
Ludzie to możliwości

Laska emeryta z zamocowanym bagnetem. Okulary poklejone niebieską taśmą, w całości i tak mocno, że przypominały jakiś wielki, powyginany serdelek noszony na twarzy, moherowe babcie rysujące gwoździami lakier na samochodzie nowego proboszcza Św. Brygidy. Rozmowa zeszła na katolickie miłosierdzie i znajomek z gazety wyciągnął z szuflady zdjęcia. Zabroniono im wtedy je pokazywać. Jedni mówili o prokuratorze, inni o bożym gniewie i butelkach z benzyną . Na paru zdjęciach widać kto bił kamerzystę TVNu.
Gdzieś tam na zachodzie Marzan przemierza lasy swego serca, śle smsy o ogniu i piwie. Ja zbieram na dentystę. Zapłacę naprawdę kupę forsy za permanentne kłopoty z gryzieniem. Poza tym pogoda „przełomowa”, przetacza się to w jedną stronę to drugą. Niestety przetacza się po mnie i rzuca betonowe koła ratunkowe. Mięso rozwija mi się jak płatki tulipana. 5 tygodni bólu głowy spędziłem jako zwinięta z całej siły pięść. Teraz broczę metafizycznie ze śladów po widmowych paznokciach.
Możliwe jest też, że nieco bredzę.
A tak w ogóle to ma ktoś blade pojęcie ile kosztuje sms do Indii? Bo wysłałem.
Ostatnio Lenn opowiadała, że widziała książkę, czy płytę o porażającym tytule „Jak zabijają zwierzęta”. Na okładce był rozszalały jeż, uchwycony w momencie drapieżnego skoku na umykającego w panice ślimaka. W tym momencie zacząłem z lekka rżeć, tak że fenomenalny obiad Mamy Lennonki rozpoczął wędrówkę w drugą stronę, a Lenn zaczęła się rozkręcać, bo dowiedziała się, że Francuzi przed konsumpcją karmią ślimaki pietruszką, żeby od razu miały nadzienie... I czosnkiem – parsknęła – a potem poją go masełkiem, a ślimak jest tak szczęśliwy, że sam ze szczęścia tarza się w panierce, i wychodzi ze skorupki do oleju, bo myśli, że chcą go wykąpać.

-Wosk  się  wylał  i  wlał się w tą
 szparę. Ciekawe gdzie popłynął?
-Ja myślę, że w dół

(My)

*

niedziela, 24 lutego 2008

Podpalając horyzont


Tańczysz  jak  marionetka!
Rzekła  rozentuzjazmowana
i wróciła do starego zegara
w którym zwykła przecze-
kiwać dzień.

(Ktoś Kiedyś)

Tak jak przewidziała Loża Plażowa, Sebę wyrzucono z sanatorium, z dożywotnym zakazem wstępu i serdecznym kopem zainstalowanym w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. W sumie nie zdziwiło nas to ani trochę, było wręcz oczekiwane, wysłanie Seby do miejsca, gdzie są kobiety, nawet sześćdziesięcioletnie, to tak jakby nałogowego palacza wpuścić do rafinerii. Chłopak dysponuje po prostu zestawem odruchów, który nieodmiennie każe mu powiedzieć coś w złym miejscu i w złym czasie, czy też z braku pomysłu na konwersacje, bezceremonialnie uścisnąć jakąś obwisłą pierś tudzież uszczypnąć zryty celulitisem pośladek.
W każdym razie wrócił, przywiózł miejscowe piwo i po parze zerodowanych, damskich fig dla każdego, „żebyśmy i my mogli to poczuć”. Piwo wypiliśmy a figi zakopaliśmy na wydmach, gdy Wielki S się rozrzewnił w trakcie opowieści o wyjątkowo czułej i grubaśnej kucharce.
Poza tym mieliśmy tu trochę wiatru. Drzewa frywolnie kreśliły ósemki na niebie, samochody sunęły bokiem po mokrych jezdniach a deszcz rozpędzony do prędkości światła rzeźbił fantazyjne wzorki na szybach. Miasto zniosło to z ceglanym spokojem, tylko w knajpach było ciaśniej, gdy lotne eskadry zostały wywiane z pleneru, ale jak dla mnie to właśnie było fajne. Parujący tłum okolicznej żulerii, śmierdzącej tysiącem podwórek, ciągnącej taniochę i snującej opowieści. A ja przecież cenię opowieści ponad wszystko.

Ktoś wykrzyknął moje imię,
i  naraz  coraz  więcej  ludzi
zaczęło  powtarzać to jedno
skromne słowo oznaczające
mnie

(Ktoś Kiedyś)

*

piątek, 22 lutego 2008

Jożin z bażin & Co


Pomyślcie   o   wszystkich   rozdeptanych
mrówkach i żuczkach, o eksterminowanych
na różne sposoby komarach i molach, pchłach
i  karaluchach... Wszystkie one wrócą niczym
głos  sumienia.  Może  się  okazać,  że  100  m
pod   Wydziałem   Chemii  UG,  gdzieś  wśród
teoretycznie   zamurowanych  korytarzy,  obca
stawonożna inteligencja prowadziła intensywne
badania nad Raidem dla ludzi...
Najgorszy  jednak,  jak myślę,  los  czeka kole-
kcjonerów motyli.

(Wizjoner)

Ostatnio u sióstr oglądaliśmy niezwykle zajmujący film, nazwany oryginalnie „Bad Aliens”. Awari wytrzymała całe dwie minuty po czym uciekła z kwikiem, myślę że sugestywny obraz obcego, spowitego w rury od odkurzacza, wkręcającego jakiemuś cieciowi w odbyt wiertło z zadziorami, mogło mieć z tym coś wspólnego.
Urywane kończyny, szalone pościgi kombajnem, wyciskane ciąże strzelające z oślizgłym impetem po pomieszczeniach i trzej bracia Walijczycy. Młody Beksiński zakochałby się w tym wyciskaczu osocza, kręconym przez jakiś skrzywionych pasjonatów w garażu.
Starsi mi wyemigrowali więc co wieczór puszczam sobie coś intrygującego na DVD. Przedwczoraj koreańskie Natural City, które mnie nawet trochę wzruszyło, a wczoraj jakąś spaczoną wersję Wojny Światów, nakręconą zdaje się przez amerykański Teatr Telewizji, gdzie po podpalonych ruinach wciąż tej samej fabryki, udającej zburzone miasta biegają żołnierze z nie strzelającymi karabinami a w piwnicach rozpuszczają się księża.
Tak więc full wypas już nie mogę się doczekać wieczoru, żeby znowu sobie coś puścić.
Marzan z Fidelem rozpoczęli operację Szengen i ruszyli za to w świat i wysyłają mi smsy. Dziś w nocy spali na jakiejś wyspie na Odrze. Będą teraz zdaje się podążać w kierunku morza by w pewnym momencie przekroczyć granice i dokonać blitzkriegu na najbliższą  niemiecką knajpę, w celu bezwzględnej okupacji miejscowych zasobów piwa...
Właśnie dostałem smsa, że przekroczyli granicę widmo i wkraczają w głąb Rzeszy.
I tyle kończę, bo Szponiasta już przybyła. Leży za moimi plecami i robi się głodna, a uwierzcie, nie chcielibyście mieć głodnej Szponiastej za plecami.

Czytaj gazety. Bóg zawsze
nas wyprzedza.

(Dr H Lecter)

*

środa, 20 lutego 2008

C4


Mąż w piątą rocznicę małżeństwa
mówi  do  żony. Wiesz  kochanie,
nie  powiedziałem ci wszystkiego
-jestem  daltonistą. Ja  też nie po-
wiedziałam  ci  wszystkiego – na
to żona – Nie jestem z Rzeszowa
tylko z Mozambiku.

(Weekend)

Zero. Zero. Gołąb siada na dachu. Słyszę odgłos jego pazurków na blasze. Niebo jest niebieskie. Brak punktów odniesienia nie daje pojęcia o jego głębokości. Dzięki mediom świat wydaje się mały. Idąc pieszo z miasta do miasta człowiek zawsze zaskoczony jest odległością. Widzialna różnorodność jest przytłaczająca, jakby z każdego punktu, w którym się zatrzymujemy widać było inny świat.
Ostatecznie przecież jest tak, że miejsce, w którym żyjemy traktujemy jako to prawdziwe, jako rzeczywistość. Wszystko pozostałe wydaje się trochę jakby opowiedziane.
Dostałem stertę starych „Weekendów”, a tam rozpatrywane życiowe kwestie  typu „Co lepsze: dojrzały ogier czy młody fiutek”. Odpowiedź zawarta w pytaniu, ku pociesze wszystkich sflaczałych już z lekka panów w średnim wieku, którzy czytają takie pisma.
Ostatnio po sztormie wysłuchiwałem wynurzeń znajomka, który spełnił swoje życiowe marzenie i ożenił się z „najpiękniejszą dziewczyną w klasie”. Pismo mówi: jeśli Bóg postanowi cię ukarać spełni twoje marzenia. I tak się stało bo „piękna” puszcza go kantem 2, 3 razy w tygodniu, a fakt, że gość nie ma jeszcze poroża jak Hern z Robin Hooda, można usprawiedliwić jedynie drastycznym niedoborem wapnia w organizmie.
Siedzieliśmy sobie obok linii przyboju, krzywiąc się przeraźliwie do zakochanych, tak by omijali nas z daleka i śląc uśmiechy do ładnych pań z pieskami w celu wyłudzenia powłóczystych spojrzeń. Kumpel mówił i co czas jakiś wygrzebywał z piasku kamyk albo kawałek drewna i rzucał go w nadchodzącą falę.
Nagle zamilkł. Patrzę na niego a on siedzi i wpatruje się w milczeniu w zwietrzały, pozieleniały kawałek ludzkiego piszczela. Ten grubszy kawałek, który jest zaraz pod rzepką. Chwilę panowała cisza. W końcu znowu popatrzyłem na linię horyzontu i stwierdziłem: Zawsze może być gorzej, a on cisnął kość do wody.

„Jutro   też   jest   dzień”
tak mówili na Melmaku,
i to był błąd.

(Alf)

*

piątek, 15 lutego 2008

Canapki


Ty się nie śmiej ze swojego
Kochania,  bo  potem,   na
starość nie podam ci papki

(Lady Pazurek)

Będzie szybko i w kawałkach, bo jako że obchodzimy dziś naszą trzy- rocznicę zamarudziłem w sklepach i kwiaciarniach, o nagłym, niespodziewanym odśnieżaniu nawet nie wspominając.
Przy okazji różnych świąt Szponiasta wykonuje dla mnie różne słodkie zakładki, były już kotki, dalmatyńczyki, my, ujęci w scenach szaleńczej namiętności itd. Wczoraj były walentynki i dostałem kolejną, pełną ślicznych serduszek, fantazyjnie pisanych „Dla Misia od Pazurka” i romantycznych zdjęć czołgów...  Taaak, oto kobieta, która wie jak roztopić serce mężczyzny.
Wędrowałem ostatnio przez stronę wewnętrzną Wrzeszcza, to taki zabawny labirynt ulic i podwórek wewnątrz rozległych kwadratów domów. Naprawdę sprytny sposób by pozbawić anonimowości zwykłe blokowiska. W każdym razie nagle zza zakrętu wypada umazany sadzą kominiarz. Ja z kolei cały czarny, wyskórzony i z śladami farby na twarzy. Spojrzeliśmy na siebie z namysłem i równocześnie powiedzieliśmy: Cześć.
Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że na początku tygodnia zostałem oficjalnie zaproszony na wieczorek kawalerski typa, którego roboczo nazwijmy „Komanczem”. (Już ty wiesz za co czerwonoskóry...). Zazwyczaj unikam takich imprez jak ognia, bo jak pokazuje praktyka dzieją się na nich rzeczy potworne. W końcu człowiek zdesperowany, nie mający już drogi ucieczki zdolny jest do rzeczy bohaterskich, groteskowych i nie dających się później wspominać na rodzinnym obiedzie u teściów. No, ale moi drodzy przyjaciele, którzy jeszcze pożałują, znając moje przyzwyczajenia i pożałowania godne słabości skłonili mnie podstępem do przybycia na miejsce.
Ktoś, kto z pewnością ma już miejscówkę w piekle, postanowił urządzić imprezę w stylu tropikalnym. Dzięki czemu już wkrótce najbliższa okolica została zarzygana we wszystkich kolorach tęczy, a pobliskie drzewa przystrojone małymi parasolkami i plasterkami cytryny. Wynajęto też striptizerkę, która była tak brzydka, że gdybym nie był tak pijany, to pewnie bym ją ubrał. Znamienne jest, że nikt nie chciał potem jeść tortu z którego wyskoczyła. Za podwiązkę wciskali jej monety.
Wczoraj z kolei było zapoznawanie się z nowym lokum Lennonki. Mieszkanie jest w fajnym miejscu, za to mniej więcej takiej wielkości, że gdybym postanowił położyć się na podłodze, to tylko w poprzek, bo inaczej musiałbym oprzeć nogi o ścianę. Podano tam za to rewelacyjną zupę grzybową i było wino, zagryzane kanapkami przy świecach.
Wczoraj przez cały dzień pogoda była piękna. Wiosenny błękit nieba, modry jak oczy po płaczu. Ostre, pełne mocy słońce. Wracając wieczorem od Lenn wyszedłem spod wiaty na spotkanie nadjeżdżającej trzynastki i usłyszałem wycie, a potem, nagle uderzyła we mnie fala śniegu. W trzy minuty wszystko wokół stało się białe. Dziś rano musiałem odśnieżać, po raz drugi w tym roku. Wiatr jest dziki i szalony. Pod niesamowicie błękitnym niebem w jego wirach krążą mewy razem z porzuconymi foliówkami.

Tylko Chuck Norris włączając TV
Trwam  zawsze  trafia  na  pornola.
Zawsze

*

środa, 13 lutego 2008

Nie wiemy co to jest, ale na razie zwycięża


-Nie bój się. Póki jestem przy
 tobie nic ci nie grozi. No to
 cześć.
-Cześć....eeee, hm...

(My)

Poszliśmy sobie do kina na „Projekt Monster”. Spodziewaliśmy się lekkiej rozrywki w rodzaju „Godzilli”, gdzie rozwścieczona poczwara biega po Manhattanie, dzielni marines mogą postrzelać a błyskotliwi naukowcy zaskakują nas jakimś niekonwencjonalnym przebłyskiem geniuszu.
To był błąd.
To nieprawdopodobne jak punkt siedzenia zmienia punkt widzenia.
Nie wiesz nic, nic nie staje się jasne, czas rodzi jedynie kolejne pytania. Nie ma początku ani końca. Całość jest amatorskim filmem, który zaczęto kręcić na pewnej imprezie. Film pochodzi z wojskowego archiwum i jest zatytułowany z typowo wojskowym poczuciem humoru: Projekt Monster. Zaczyna się słowami: Materiał uzyskany z kamery odnalezionej na terenie nazywanym kiedyś Central Parkiem... Może to równie dobrze sugerować, że ktoś tę kamerę odnalazł po setkach lat niekończącej się wojny. Tak naprawdę nie wiadomo, kto wygrał.
Przez koszmarne obrazy przebija się czasami film uprzednio nagrany na tej kasecie. W połączeniu daje to upiorny efekt.
Forma paradokumentu sprawia, że wszystko nabiera logiki koszmarnego snu, łącznie z tym ostatecznym momentem, gdy budzisz się krzycząc... Tutaj nie możesz się obudzić, widzisz co się dzieje do samego końca.
Z kina wyszedłem  trochę wzruszony i strasznie przerażony. Nawet policjant, który mnie oczywiście dorwał na przełażeniu na czerwonym, puścił mnie po spojrzeniu w moją bezkrwistą twarz i grozę migoczącą na dnie oczu.
Nie powinienem chodzić na takie filmy do kina. Za mocno utożsamiam się z postaciami. Lawina bodźców wypełnia mi umysł jak w „Strange days”. Żyję w bohaterze, odczuwam to co on i gdy ginie gasnę też na chwilę. Umieranie nie jest przyjemne.
Pierwsza noc wypełniona gęstą mieszaniną strachu i smutku była ciężka, miałem wrażenie jakby ten film wszystko wokół zmienił, jakby świat stał się mniej stabilny. Wczoraj też zaśnięcie zabrało mi jakieś dwie godziny...
Można oczywiście zabić to wszystko śmiechem, nawet jeśli brzmi on z lekka histerycznie.
No bo przecież takie rzeczy, mogą wydarzyć się tylko w Ameryce, bo amerykanie tak fajnie biegają, krzycząc cienkimi głosami „Oh my God!” i mają mnóstwo broni. Gdyby monstrum spróbowało szturmować Moskwę, nikt by się specjalnie nie przejął bo wszyscy uznaliby, że to delirium. A bestia nie przeszłaby nawet dwóch kwartałów, bo miejscowi pocięliby ją na filety i zajęli się hurtową sprzedażą pamiątkowych figurek z kości, nie przejmując się faktem, że z takiej ilości kości dałoby się złożyć trzy kolejne bestie.
U nas też wyglądałoby to inaczej: Kajak przewrócony na redzie Portu Gdańskiego. Z wody wypełzła osiemdziesięciometrowa bestia, która zdołała dojść do połowy plaży, zanim zatłuczono ją butelkami...
-Czemu butelkami?- Zapytała w tym miejscu zdezorientowana Avatar.
-Użyliby tego co było pod ręką. No dobra: Bestia została zatłuczona butelkami i jedną czerstwą bagietką...
A tak poza tym, osobiście także postanowiłem stawić czoła potworom i zabrałem się za sprzątanie swojego pokoju. Mój pokój jako stwór złożony i złośliwie inteligentny staje się w takich sytuacjach ekstremalnie niebezpieczny. W ciągu dwóch dni pokaleczyłem się bardziej niż przez ostatnie trzy lata. Jak to bywa w podobnych sytuacjach wypływają na światło dzienne różne niepożądane ślady zatęchłej przeszłości, w stylu starych zdjęć, sprawdzianów, czy świadectw. Przysiadłem nad jednym ze sprawdzianów z polskiego, a tam komentarz mojej nauczycielki” Czołem Szadole, nos do góry, bo „... po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce”. Czymże są te wszystkie jedynki wobec wieczności wszechświata...

*

niedziela, 10 lutego 2008

Rysowanie kobiety jest sposobem oddawania jej czci


...tak właśnie  mówiła  Królowa  Ciemności
o  Świetle: „Jest  młode. A to  co młode  jest
niewinne, a  to co  jest  niewinne jest  cenne.
Przyglądajcie się temu cudownemu dziecku
I darzcie je szacunkiem

(Erikson)

Skrzydło kruka ponad miastem. Czerń pełna gwiazd, pomarańczowe oko księżyca. Na piasku plaży siedzą pierwsi zakochani, gdzieś daleko uderza dzwon. Od dziś mam 31 lat.
Patrzę na srebrzystą sikorę Borysa. Cztery chromowane tarcze, kwarc lśni na wskazówkach. Sekundnik zatacza ostatnie koło i następuje północ. Od tej chwili jest niedziela, a ja myślę o tym jak mocno osadzeni jesteśmy w czasie.
Według teorii światów równoległych wszystko co tylko potrafimy sobie wyobrazić gdzieś istnieje. To co najlepsze i to co najgorsze. Każda opowieść, każda teoria jest prawdziwa. Według tej teorii moje życie jest opowieścią. Jestem strasznie ciekaw, czy lektura jest zajmująca. Czy ktoś czeka niecierpliwie na wydanie kolejnego tomu.
Ostatni zwietrzały łyk. Piknięcie telefonu Borysa, którego powoli acz nieubłaganie namierza żona. Reszta popełzła już w kierunku miejsc zamieszkania. Brzeźno piętrzy mi się za plecami, morze gna nieprzerwanie w moim kierunku, „I will die for you...”, zawodzi jakiś głos z daleka. To piosenka z „Kruka”, który pośród naszej krainy śliskich dachów i betonowych wąwozów, jest biblią i sztandarem. Unoszę denko ku niebu spadają we mnie ostatnie gorzkie krople. Zapisuję te słowa po ciemku, wyobrażając sobie ich wygląd na papierze. Coś się kończy. Ten kolejny rok życia, ta połowa nocy, ta kartka.

Czerwona Wiedźma uniosła głowę.
Mewy   krążyły   nad   domem   jak
nad  trupem. „Nigdy  nie  patrz  im
w  oczy” – rzekła - „ich spojrzenia
niosą   trudną   śmierć”.   Stwórca
zmrużył załzawione oczy.

(Freya Ruda Wiedźma)

*

piątek, 8 lutego 2008

Czarny anioł o płonących skrzydłach


Nadchodzi  era  ciemności,  i  to  my
będziemy tymi, którzy zgaszą światło

(Avatar)

„Transmetropolitan”, jedyny komiks na jaki byłbym gotów wydać 8 dych. Wspaniałe półtorej godziny intensywnego przebywania w świecie złożonej nienawiści Pająka Jeruzelem. Teraz jest mi smutno.
Z ruin zęba coś przelazło mi na dziąsło, w przyszłym tygodniu znowu zapewne wydam średnią krajową pensję u dentysty. Siedem lat bezustannego bólu zębów... potraficie to sobie wyobrazić?
Błysk złota, płat mosiężnej blachy powracający w jednym spazmatycznym rozkurczu do pierwotnej formy. Uczucie chłodu, przecięta tkanka. Byłem w drodze, cały złowrogi i czarny z widowiskowo rozkrwawioną ręką. Szlak do centrum znaczyłem kroplami rozpływającej się w deszczu posoki.
„...te wszystkie chwile znikną jak łzy na deszczu...” zacytowałby pewnie Kerry Silvermountain King.
Ostatnie dni Marzan spędzał w pozbawionym cech charakterystycznych mieszkaniu. Puste, pojedyncze meble, trochę kartonów, karimata. Ani radia, ani książki, dzwonił, żebym przyszedł spędzić z nim tą psią wachtę, żeby zapełnić ciszę ostatnimi w tym miejscu toastami. Byłem jednak zbyt zmęczony sobą, bólem i światem. Usiadłem w domu i znowu puściłem „Ayu”, ta nic nie znacząca piosenka jest jak stara stocznia w której czas złomuje moje serce.
Już Nie Marzany usadowiły się na dwóch biegunach naszego miejscowego multiversum. Lenn na biegunie wschodnim patrzy na rozsmużone centrum z jednej z betonowych wież, wyrosłych u glinianych stóp Biskupiej Górki. Marzan na biegunie zachodnim na flance dworca głównego Gottenhaven, ma okna na wzgórza i lasy, w „Naszej Klasie” już zmienił „miejsce zamieszkania”, Mam nadzieję, że oboje nie zrobią złośliwie parapetówy tego samego dnia.
Wczoraj z kompletną rodziną M przewoziliśmy mu meble. Dotarł też Fidel, którego nie poznałem, i odbyło się pierwsze kolektywne picie w nowej kuchni. Była Żołądkowa Gorzka, która jest słodka i Krupnik, który jest zadżebisty. Tata Marzana, wspierany przez żonę snuł opowieści z krypty, z czasów, gdy za komuny, mieszkali całą rodziną w ambasadzie polskiej w Phenianie. Brat M był ironiczny a sam M biegał do sklepu. Teraz jest już jutro, siedzę w domu i wciąż czekam na kaca.
Prawdopodobnie wkrótce wesprę nieco finansowo Lenn, w ten sposób uzyskam wreszcie w miarę stały dostęp do sieci.
A tak poza tym, wyzerowało mi licznik na blogu. Teraz codziennie liczy od nowa. Rozwiało się takie malutkie marzenie o ujrzeniu na nim śladu stu tysięcy wejść.

-Usiądźmy
-Kochanie, jak usiądziesz po takim
  marszu  na  zimnym  to skurczą ci
  się mięśnie...
-Będę miała małe mięśnie!!!

(My)

*

czwartek, 7 lutego 2008

Jednokomórkowiec


nie masz żadnych wiadomości
eter milczy i nic
żywego nie złapało się w sieć
każda godzina przynosi nadzieje
na kilka schwytanych słów pamięci
zielone oko
łypie tylko sygnalizując
ubytek energii
ładowanie za trzy dni

*

piątek, 1 lutego 2008

Lepiej być romantycznym niż obojętnym


Poczuł  jak  pocisk  uderza  go w bok.
Padł na ziemię widząc spanikowanego
adiutanta  i  zadymione  niebo, a  jego
zamroczony   umysł   zastanawiał   się
dlaczego wieczór nadszedł tak szybko.
Lecz  to  wcale  nie  był  wieczór.  To
była noc.

(Weber)

Ostatnio tnąc zdobyte na Lennonce Przekroje, trafiłem na masakryczny rysunek Raczkowskiego. Dwa sklepione łukowo obrazki, sugerujące nawiązane do obrazów sakralnych. Na jednym piekło, ludzie idą na skraj przepaści i spadają wprost w potworną, zębatą paszcze. Obok niebo, ludzie idą drogą na której końcu stoi ogromny Bóg, chwyta ich i pożera, paszczą równie uzębioną. W tym świetle słowa „dobry człowiek” nabierają nowego, złowrogiego sensu.
Tydzień temu mieliśmy pierwszą w tym roku burzę, cholender, w styczniu!. Ptaki drą się od świtu, jest ciepło. To już na pewno wiosna, wiem, bo znowu zaczynam widzieć kobiety. Ostatnio przejściem podziemnym wędrowała taka jedna długonoga. W przeciwieństwie do większości długonogich miała ładnie zaokrąglone biodra, umiała się ubrać i naprawdę wiedziała jak chodzić. Och, jak ona szła, lekko rozbujana sunęła przez powietrze. Patrzyłem póki mogłem, a moje serce biło w takt jej kroków.
Wczoraj zaś na podwójnych urodzinach Void i wielmożnego rycerza Czesława, wpatrywałem się magnetycznym wzrokiem w obfity i profesjonalnie wyeksponowany biust siedzącej naprzeciw czarnowłosej Filigranki.
Na szczęście od jakiś nierozsądnych kroków strzeże mnie moja urocza i subtelna Istota, która za pomocą kompletu ostrych jak szpilki szponów, co czas jakiś przywraca mnie rzeczywistości, gdy zbytnio pogrążam się w kontemplacji i egzystencjonalnej zadumie.
Poza tym jestem dumny i szczęśliwy, że znalazłem kobietę, z którą mogę się pogapić na taką długonogą i wymienić uwagi o czyimś biuście. Radości jej to zapewne nie sprawia, ale potrafi mnie zrozumieć i zaufać mi.
A propos, Sebę z jego tryplem lekarz wysłał do sanatorium, na dzielnicy panuje ogólne przekonanie, że to postępek wysoce niemoralny, porównywalny jedynie z wysłaniem konia trojańskiego do niczego nie spodziewającej się, świętującej Troii.

Przychodzi  facet  do lekarza i mówi, że
ma  taką  wstydliwą  chorobę, długo bał
się z tym iść do lekarza, ale już nie może
wytrzymać. I żeby  pan doktor wszystko
obejrzał, ale niczego nie dotykał. Lekarz
kazał  mu  zdjąć spodnie, popatrzył, po-
myślał  i  mówi: Ok,  niech  pan  wejdzie
na  krzesło, teraz  niech  pan  skoczy... o
widzi pan, samo odpadło.

*