Upał. Chodnikiem wędruje grupa ubranych na czarno metali, z
naprzeciwka nadchodzi grupa czarno ubranych zakonnic. Obie grupy zajmują całą
szerokość chodnika. Idą aż nadchodzi nieunikniony moment, gdy dochodzą do
siebie i stają naprzeciwko.
Chwila ciężkiej ciszy. Nagle kudłacz w koszulce Sepkultury
rzuca "gorąco nie?". Zaczyna się rozmowa, przesuwam się obok przez
rozżarzone powietrze, słuchając mimochodem prowadzonej ze znawstwem przez obie
strony rozmowy o uroku noszenia latem czarnych ubrań.
Zerwałem sobie bok odlepiając od podłogi pralkę.
Byliśmy w Poznaniu. Bez planu, bez wiedzy. Krążyliśmy
ulicami, patrząc i chłonąc. Nie mając pojęcia, na co patrzymy. Nie znając nazw.
Niemal cielista w dotyku czekolada z filiżanki w Republice Róż, zapiekanka
rzeźnicka, mięsista konsystencja przelewającej się pod mostami rzeki. Niepojęta
różnorodność tramwajów. Przedtem monstrualne spóźnienie pociągu odebrało nam
ekscytujący zapewne widok na trykające się koziołki. Na rynku turyści i dziwne
ławki. Na ulicach czarne cheerleaderki wręczające ulotki. Zmęczenie i
niedospanie. Północ dogoniona w Mieście. Gdy o świcie z niego wyruszałem, wraz
ze świtem, z trzech stron przybiegły do mnie trzy koty. Popatrzyły na mnie
wyczekująco i dalej pobiegły razem. Po nich przyszedł narąbany trójkącik. Laska
balansowała na wysokich obcasach, ubrana była jak japońska lolitka, ale skórę
miała śniadą a proporcje zgoła nie japońskie. Spytali o otwarty sklep z klinem.
Dziś znalazłem na śmietniku stertę książek o dalekich
miastach. Za 1,5 h idę z dziewczynami na Transformers, potem poczytam o miejscu
Moskwy w historii.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz