wtorek, 31 stycznia 2006

A lasy wiecznie śpiewają


Moja religia zabrania mi picia
-patrząc na żonę- prawda religio?
(Adrian)

Indianie nie grzebali swoich zmarłych. Umieszczali ich w powietrzu, na wietrze, w czółnach zawieszanych pośród gałęzi drzew. Jeżeli nie było drzew, budowali specjalne rusztowania. Biali, którzy nie chcieli płacić Indianom za transport, czy łodzie, wyrzucali zmarłego i brali czółna dla siebie. Indianie zaczęli więc dziurawić pogrzebowe canim, a dziury maskowali błotem i patykami. Gdy woda rozmywała łatę, było z reguły zbyt późno na powrót. Indianie nazywali takie łodzie Czółnami Zmarłych.
Większość moich ciotek ze strony ojca sięga mi mniej więcej do piersi. Gdy zbiją się w gromadkę przypominają małe ruchliwe gnomy. Kondukt pogrzebowy szedł powoli krętą drogą pośród ośnieżonych stoków wzgórz Srebrzyska. Wszędzie wokół na wzgórzach, w dole, w krętych dolinach spod śniegu wynurzały się setki kamieni nekropolii, gdzieniegdzie wiły się wąskie schody, w równych odstępach czasu kondukt mijał drewniane skrzynie opatrzone wieloznacznymi napisami "Odpady organiczne".
Dzień wcześniej z impetem wtoczyła się do nas moja babka i jednym tchem wyrzuciła z siebie: Wczoraj Wanda została skremowana...Tu zamilkła oczekując na jakąś widowiskową reakcję. Po paru chwilach ciężkiej ciszy moja matka spojrzała znad harlequina i stwierdziła, że też będzie chciała być skremowana. Babcia była wyraźnie zdruzgotana.
Na cmentarzu było cholernie ciasno, staliśmy powciskani pomiędzy groby. Jakiś dziadek borowy dukał z kartki tanie komunały, a ja pomyślałem, że to w sumie rozsądne. Idziemy dalej, zostawiając starą platformę biologiczną za sobą. W sumie nieważne, co z nią będzie, ale osobiście wolałbym jednak podążać ku wieczności, bez świadomości, że gdzieś tam z tyłu, białe larwy wślizgują się właśnie na żer przez odbyt.
Kuzyn opowiadał na stypie o gościu, który kradł różne rzeczy z knajp: solniczki, talerze, pokale. Dorwali go dopiero, gdy próbował gwizdnąć taki wielki parasol. Może by mu się nawet udało, ale próbował go zakosić z tą wielką betonową podstawą...
Teraz wieje ciepły wiatr. Gdy schodziłem ostatnio po ośnieżonym stoku z Niedźwiednika, brzmiał pośród drzew jak oddech. Narastał gdzieś w oddali i nadciągał z dźwiękiem jeżącym włosy na karku. I nagle człowiek znajdował się w samym środku, pachnącego wiosną i igliwiem oddechu Gai. W górze lśniły gwiazdy, w dole odpowiadały im ciepło światła najwyższych pięter bloków Osiedla Młodych.

*

sobota, 28 stycznia 2006

You want it all but you cant have it


Wskutek samokontroli zniszczeniu
musi ulec duma i wstyd.

Kościół najjaśniejszej zdradził księdza Twardowskiego. Odmówiono mu jego grobu na Powiązkach. Kapiące od tłuszczu orwellowskie knury w sutannach, zawleką, to co zostawił za sobą na Ziemi do betonowych krypt karykatury wszystkich kościołów. Ksiądz Twardowski był dobry i skromny, dla knurów to nie do zniesienia. Próbując wbić go w swą pychę i butę, próbują zaprzeczyć jego życiu, chcą go wpasować w swój pełen fałszu schemat. Skarlić do swego poziomu. Chcą docisnąć legendę setkami ton betonu by usunąć ją z ludzkich oczu, by włączyć ją w swój obraz. By nie odznaczała się jasnością na ich brunatnym tle.
Ksiądz Twardowski reprezentował prawdziwy, zapomniany przez większość kościół. Był miłością i wybaczeniem w świecie skurwiałych moherowych babć o małych nazistowskich rozumkach. W świecie małych ludzi gotowych palić świat, którego rozumieją. Ten chory, sparszywiały twór żerujący na Polsce, a mający czelność zwać się kościołem nie jest w stanie tego znieść.
Nie potrafię nienawidzić, bywam jednak wściekły. Moja wściekłość to nie jest jednak sekundowy błysk, to nie eksplozja, która może rozładować się falami uderzeniowymi słów. Moja wściekłość to zimna fuzja. Wycisza mnie, zmienia mój kształt i ukierunkowywuje mnie. Zmienia mnie w lodowate ostrze gotowe do cięcia.
Chcę ciąć.

*

czwartek, 26 stycznia 2006

Drżyj ichneumonie


Tu się sprzedaje, tu się kupuje
Odejdź stąd dziecko, bo cię opluję
(Kobiela na plaży)

Mama Pazurkowatej jest nauczycielką. Snuje czasem swe fascynujące i jeżące włos na głowie opowieści o potyczkach z młodzieżą szkolną, zasiedlającą niszę ekologiczną szkół podstawowych. "Co ty będziesz robił w życiu, skoro niczego nie możesz się nauczyć", strofuje krnąbrne dziecię, "Kto cię weźmie za męża?...","Ja!", odzywa się siedząca z tyłu sali uczennica.
Małej umarła babcia, w piątek będzie pogrzeb, na który mnie zaproszono. Lawirowałem i wiłem się jak piskorz, aby uniknąć pójścia tam. Jakby nie patrzeć była dla mnie obcą osobą, nie mam ciuchów ani jakiegokolwiek sensownego doświadczenia w tym jak zachować się na pogrzebie, szczególnie pod okiem całej przyszłej rodziny.(Tak, czytacie właśnie człowieka, który zanim podejdzie do okienka w urzędzie dwadzieścia minut obserwuje innych petentów, aby wyrobić sobie podstawowy zestaw ewentualnych zachowań). Tak czy inaczej udało mi się. Odetchnąłem z ulgą. Niestety zapomniałem o działającej wokół mnie mechanice przypadku i o tym, że los bywa złośliwy na tym najwspanialszym ze światów. Umarła jedna z moich ciotek. Pogrzeb w sobotę.
Wczoraj na urodzinach Void męska część składu, ni stąd, ni zowąd zaczęła śpiewać z Turnałem sączącym się z głośników, dołączyła się do nas Lenn, której udało się w końcu okiełznać złowrogi żywioł włosów.
Herbaciarz w ferworze walki wynurza się co jakiś czas niespodziewanie z rzeczywistości i wprowadza do herbaciarni, nagłe, często dość przypadkowe zmiany. Ostatnio pojawiły się ławka i stolik z stylowo giętego metalu. Pojawiły się także przerażające plotki o jakiś podestach i kotarach dla zakochanych. Kurcze, może jeszcze wiatraczek i wahadełko, albo trzysta migających lampek pod sufitem.
Jak mi się uda będę lobował za zapełnianiem obrazami ścian a nie zmniejszaniu strategicznego obszaru podłogi. I tak ludzie zaczynają już po sobie chodzić.
Pozostając przy herbaciarni, odkryliśmy z Awari osobliwy fenomen. Gdy ludzie nie wchodzą, wystarczy wygasić większość świateł i pozapalać wszystkie świeczki, ludzie zaraz pojawiają się tłumnie, dosłownie z nikąd. To musi by naprawdę jakaś magia ognia.
Poza tym naszła nas nagła refleksja, że w 2004 i 2005 umarło mnóstwo znanych i ważnych ludzi. Stwierdziłem, że zapewne świat się kończy i Bóg ewakuuje swoich.

Kiedyś na biologii nauczyciel
powiedział, że sperma zawiera
cukier. Jedna dziewczyna zapy-
tała, dlaczego, w takim razie,
nie ma słodkiego smaku. Kiedy
się zorientowała, co powiedzia-
ła, zaczerwieniła się jak cegła.
Wtedy nauczyciel powiedział, że
słodki smak można wyczuć tylko
przednią częścią języka, a nie
fragmentem bliżej gardła. Dzie-
wczyna się poryczała i wybiegła
z klasy.
(Uczciwie zagrabione z Funiastych)

*

wtorek, 24 stycznia 2006

Klub miłośników defekacji


Ciśnienie poszło gwałtownie w górę. Po 4 praktycznie nieprzespanych dobach, odkryłem wędrując przez mróz w kierunku centrum, że zaczyna mnie boleć głowa. Kilka godzin później wracałem z herbaciarni do domu na autopilocie, zwinięty w kulkę bólu gdzieś głęboko w sobie, wstrząsany drgawkami, pozwoliłem by ciało same wróciło do domu. Zawartość żołądka udało mi się bohatersko przenieść przez całe miasto i tramwaje. Dopiero u nas zarzygałem sąsiadce chodnik Yerbą Mate, nawet przy tym specjalnie nie zwalniając.
Przeleżałem 4h zanim byłem w stanie udać się na poszukiwanie jakiś proszków.
Sześć Paracetamoli i dwie aspiryny później, gdy lekko zataczając się dotarłem do kuchni, matka z bezradnym uśmiechem wręczyła mi szpachetkę i powiedziała żebym usmażył kotlety...
Rano idąc przez miasto patrzyłem jak gołębie obsiadły cieplejszy kwadrat betonu, koło studzienek kanalizacyjnych. Ciasno upakowane tworzyły na śniegu równy kwadrat, tylko na studzience siedziało parę naburmuszonych sztuk. Całość wyglądała jak przegląd armii, albo odprawa przed nalotem...
Wczoraj zaś wędrując z moim niebezpiecznym i kaszlącym coś ostatnio Maleństwem, przez Wrzeszcz, zatrzymaliśmy się przed witryną jakiegoś salonu piękności, na którym wypisano językiem wysublimowanym, pełnym długich, mądrych słów, listę dostępnych opcji, które miały z miejsca uświadomić każdemu, zwykłemu zjadaczowi peperoni, jak mało wie o cudownym świecie pielęgnacji skóry i usuwania prypci. Jedno słowo wyjątkowo spodobało się Małej (Mikrodermabrazja), zapamiętała je, sprawdziła w domu i przysłała mi mailem pełną definicję.
Skacząc już tak sobie radośnie po czasie, cofnijmy się do sobotniego wieczora, kiedy to graliśmy stadnie w RPG u Void. Zgasło światło, rozstawiliśmy kilkanaście świec. Od razu powstała też teoria, że to chłopaki na pobliskiej Polibudzie przeprowadzili rozruch Wielkiej Maszyny Destrukcji, która miała zmienić naszą biedną planetę, razem z PISem i G. Bushem w szybko stygnącą bryłkę żużlu, ale zabrakło prądu.

Dzwonek
- To Awari
- Ona nie dzwoni, ona wchodzi bokiem.
- O! Awari wchodzi bokiem!!!
- Tak spuchła, że musi bokiem wchodzić?
- No, w sumie dawno jej nie widziałem
(U Void, gdzie system drzwi jest prawie tak skomplikowany jak hierarchia wchodzenia nimi)

*

sobota, 21 stycznia 2006

Tylko dla orłów


Krótkie streszczenie kolejnego odcinka:
1 Opis okoliczności przyrody
2 Relacja z krótkiej drzemki przy -16
3 Krótki opis wspaniałego dnia
4 Relacja z tramwajowej burdy okraszona
szczyptą politycznej niepoprawności
5 Trochę smęcenia

Jest tak zimno, że wszystko pokrył lodowy pył. W dzień jest szary, ale w nocy lśni i iskrzy w świetle ulicznych latarni, jakby szło się po miażdżonych diamentach, albo milionie potrzaskanych gwiazd. Wędruję przez ciemność stąpając po tym szarym szkle, a moje kroki niosą się echem przez mrok.
Z czwartku na piątek nie mogłem znieść domu i usiadłem w parku, we wnęce potrzaskanego bunkra. Było bardzo cicho, pod plecami czułem echa gniewnych fal, niesionych wibracją przez sypki piasek i dziesiątki ton zbrojonego betonu. Patrzyłem na wiatr pośród drzew.
Gdy się zbudziłem nie było mi zimno. Opierałem się policzkiem o chropowatą ścianę i w sumie było mi dobrze. Byłem rozsenniony i nie mogłem się ruszyć.
Czasem, gdy zaśniemy z głową na ręce, to rano nie możemy nią ruszać. Ja miałem tak ze wszystkim. Powoli podniosłem głowę, mając wrażenie jakbym robił to w wodzie. Potem zacząłem wypędzać lód z mięśni. Było prawie jak na Kill Billu: Rusz się! No rusz się!
Następny dzień był wspaniały. Tak wspaniały jak tylko może być dzień, gdy wyraźnie odczujemy jak bardzo ograniczony jest nasz czas.
Łamałem zły humor Pazurkowatej. Zrobiłem nam wielki obiad i pyszną kawę. Dopieściłem i wyściskałem Maleństwo, a potem zabrałem na Narnię. Narnia zaś była taka jak być powinna, choć pierwsze jej tomy są właściwie dla dzieci. To opowieść, z którą ludzie powinni dojrzewać. Z nią i w jej trakcie. Wspaniale zrobiony jest początek filmu, gdy wszystkie mamusie orientują się nagle, że nie zabrały swoich pociech na jakąś tam zwykłą bajeczkę.
Wieczorem w tramwaju była widowiskowa burda. Przy Polibudzie wpadło do środka dwóch braci i zaczęło robić borutę. W piątkowe wieczory tramwaje wonieją piwem i zmęczeniem. Jeśli więc szukali draki to dobrze trafili.
Zastały ostatnio w codzienności, z radością włączyłem się do akcji, tym bardziej, że po raz pierwszy miałem na rękach grube, skórzane rękawice. Póki mnie nie trafili, siedziałem, w końcu brzeźniacy, są jak śp. ZSSR „ My nie agresory”. Poczekałem na jakiś konkretny powód, by być na nich zły. Dostałem w końcu przypadkiem z łokcia. Wstałem więc, odwróciłem pana do siebie i rąbnąłem go od góry w nos. Zwiotczał w oczach. Padł na schodki, wprost pod nogi jakiejś moherowej mechagodzilli, która wyekspediowała go na zewnątrz, zaraz po otwarciu drzwi, precyzyjnym kopem w prostatę, który nie tylko posłał go w dalszą drogę, ale też prawdopodobnie wyeliminował z puli genowej.
Była to zapewne jedna z szacownych, starszych pań z jednego z naszych miejskich Moher Commando grupenfurera Jankowskiego, których istnienie już wiele lat temu przeczuwali Raczek i Kerry King, o Erichu von Danikenie nie wspominając. Mówię tu o tych słabych, schorowanych, skrzypiących siedemdziesiątkach, co to zrywają się o 4 rano i z imieniem ojca dyrektora na ustach i 25-cio kilowym chobokiem farby ruszają na miasto z krucjatą przeciwko reklamom Playboya i 3bit. Te same, zapewne, dzielne kobiety, które z takim poświęceniem wymalowały gwiazdy dawida i swastyki na samochodzie nowego proboszcza Św. Brygidy.
Drugi pan, zaś, dostał się w solidne, wielkie ręce wracających z pracy stoczniowców i opuścił tramwaj bez otwierania drzwi, dodam tylko, że nie tak od razu. Przez resztę drogi było raczej zimno.
Wieczorem nastawiłem pranie. Mam rozciętą wargę i herbata smakowała mi żelazem. Jak to mawiał Tyler Dyrden: „Można wypić pół litra własnej krwi nim zacznie się rzygać”.
W nocy po raz pierwszy w życiu oglądałem „Taksówkarza”. W 5 godzin później z objęć snu wyrwała mnie babka z pomocą domofonu oraz sporej dozy determinacji. Spadł śnieg po łydki i trzeba go było sprzątnąć.

*

czwartek, 19 stycznia 2006

Nie skupiaj się tak, bo cię ściany zaskoczą


Elfy kochają las i drzewa.
Mieszkają w nich, krążą wśród
gałęzi i ściółki, są wegetarianami.
Herbaciane konsorcjum doszło więc do
wspólnego wniosku, że elfy pochodzą
ewolucyjnie od wiewiórek.

Dostałem od Void naklejkę. Jest to reklama jakiegoś leku, "Eksperta od wzdęć". Na naklejce mamy przekrój jelita, zapchanego jakimś paskudztwem, umówmy się, że nie wiemy jakim, z góry wpadają tabletki. Jak się całością poruszy, to tabletki wypadają z drugiej strony, a jelito wypełniają psychodeliczne bąbelki.
Chyba mnie przekonali. Mam tylko nadzieję, że nie przeczyszcza delikatnie i bezszelestnie podczas snu, bo mam ograniczone zasoby prześcieradeł.
Środowy wieczór wypełniony tradycyjnie herbatą i opowieściami snutymi nad płomieniem świecy. Za oknem minus 10, a Sławek opowiada jak to urządza ostatnio swoim krwinkom Kosowo ciągnąc flachy z kolegami z Przeróbki. Phantom znów opowiadał o Turcji. O plackach z marynowanymi liśćmi winogron i tureckich drogach. Turcy mają sporo gór, ale nie bawią się jak to zwykli robić europejczycy, w jakieś zakręty. Biorą mapę wyznaczają dwa punkty i kreślą między nimi prostą linię. I tak też idzie droga, nieważne góra czy jezioro. Opowiedział też jak mu się jeździło cały dzień rowerem. Szczególnie, że rano go umył, ale nie wytarł. Hamulce i przerzutki wzięła w posiadanie epoka lodowcowa.
Z rąk do rąk wędrowało tomiszcze zatytułowane "Leksykon Zamków Polskich", śliczność, są tam wszystkie, nawet te nieistniejące, jak np: gdański, którzy przedsiębiorczy mieszczanie rozebrali po wygnaniu krzyżaków, tak żeby nie mógł tam umieścić drużyny król polski. Podobno połowa ówczesnych kamienic była potem z krzyżackiej cegły.
Kaczor, z którym kiedyś pracowałem, znalazł ostatnio w jakiejś ścianie, podczas remontu Danziger Zeitung z 1894. Dawniej gazet używano jako uszczelnienia. Podobno właściciele znajdowali już takie gazety i używali ich jako rozpałki w piecu.
Lód pokrywa miasto jak szkło.
Pazurkowata sugeruje mi miękkim głosem sączącym się ze słuchawki, że byłoby miło gdybym napomknął w notce o jej kochanej, delikatnej i wcale nieagresywnej osobie. Mruczenie to przypomina "ostatnią kołysankę dla myszy", odśpiewywaną przez kota w porze podwieczorku, tudzież odgłos silnika ukrytego w krzakach czołgu King Tiger, w perspektywie zbliżającego się oddziału Shermanów.
Niemieccy czołgiści nazywali Shermany "Opiekaczami Jankesów", lub "Ronsonami" ponieważ wykazywały niezwykłe właściwości palne.
Nie jestem pewien czy moje właściwości palne są miejsze niż klasycznego czołgu Sherman.
Oglądaliśmy ostatnio bandą "Pana życia i śmierci". Dziewczyny wynudziły się na nim śmiertelnie, ale mi się podobał. Pokazywał jak smutny i samotny może być diabeł w świecie ludzi.

*

wtorek, 17 stycznia 2006

Dom, którego szukamy, mimo że spłonął


Mój starszy zamknął w biurze wszystkie swoje „skarby”, które uznał za zagrożone przez „nas”, i zabrał klucz. Myślę, że chciał podelektować się swym konceptem i ogólną wyższością , jaką napełniało go poczucie opanowania domowego żywiołu. Wyglądał na takiego zadowolonego. Rano przyczepiłem mu do tych drzwi karteczkę z napisem Ebenezer Scrooge. Wieczorem wchodzę do domu a tu wypada mój ojciec, z lekka poczerwieniały i najwyraźniej chce mi coś powiedzieć. „Gdzie są moje zasłonki?”, podpowiadam uczynnie. Dickens byłby ze mnie dumny.
W biurze mamy graciarnię, składujemy tam właściwie wszystko. Korzystając z nieobecności starszych, podważyłem listwy i wyjąłem szybkę. Wyniosłem z biura moje narzędzia i trochę pierdół, po czym doprowadziłem drzwi do stanu wyjściowego. Mój starszy jako osobnik o słabym kontakcie z realnością przez 25 lat nie zrozumiał w jakiej dzielnicy mieszka. Połowa moich znajomych ma wyroki za włamania. Nie wspominając już nawet o takim nieistotnym fakcie jak zamykanie czegoś przed kimś kto przez szereg lat instalował okna i drzwi.
W biurze są kartony z harleqinami matki i domowe zapasy alkoholu, matka jest więc pozbawiona 2 z 3 podstaw swojej przebogatej egzystencji, jest więc wściekła. Ja zaś siedzę z boku i obserwuję z rozbawieniem drobne acz irytujące niedogodności jakie spadają w związku z całą sytuacją na ojca, np. gdy ojciec siedząc na kibelku zauważa nagle brak papieru toaletowego, a jest jedyną osobą, która wie gdzie spoczywa klucz do miejsca, gdzie są złożone jego zapasy.
Tak więc w domu trwa cicha wojna. Wszyscy siedzą osobno i nikt z nikim nie rozmawia. czasem tylko następuje błyskawiczna wymiana ognia, po której cisza jest jeszcze głębsza.
Ostatnio wogóle dopadł mnie jakiś niekończący się ciąg nieszczęść. Raz za razem, z męczącą regularnością. Stałem tak ostatnio z Małą w parku. Było zimno jak cholera, kostniały mi uszkodzone na budowach kolana, Mała była zła a ja zastanawiałem się po co mi właściwie to wszystko, co ja właściwie takiego zrobiłem co by usprawiedliwiało moje istnienie.
Bezdomni nie są bezdomni z konieczności, po prostu pewnego dnia decydują się zrzucić z siebie jakąkolwiek odpowiedzialność. Sprowadzają się do najprostszego możliwego mianownika, do bezrozumnego zdobywania każdego kolejnego dnia, gdy cała aktywność koncentruje się na zdobyciu żarcia, spania i alkoholu dla przyjemności. Podobnie samobójcy. Skomplikowanie i presja świata powodują, że ludzie pragną zredukować się do najprostszej możliwej formy. I nie myśleć. I nie czuć.
Gdy tak stałem w tym zlodowaciałym parku z naburmuszoną Małą, to pomyślałem sobie, że miło by było iść na koniec świata w Brzeźnie z flaszką. Usiąść , zagapić się na morze, zachlać się i znieczulić. A potem zasnąć na tym mrozie.
Wieczorem, w domu, w końcu dodzwoniłem się do Bajki, i wszystkie moje problemy wyblakły i straciły jakiekolwiek znaczenie. Doceniajcie to co macie, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie zazdrościł wam waszych problemów.

„Zapis”

mocz i krew
(na chwilę się zatrzymam)
mocz i krew

pomarańcz

samochód leży na boku dziewczyna
(wróć)
na boku dziewczyna ma dziurę
kamień
wrósł jej zębem w skroń krawężnik
(i głębiej)
samochód leży na boku lalka
zsunęła się z maski mercedesa
i wstążka
sukieneczka zadarta
deszcz rana rozdarta skóra
(niech nie będzie, przestań)

panna młodo umarła
suknia do góry kloszem
brzuch gołe nogi
rozwarte
w noc poślubną
sztywnieje (no tylko nie teraz)
(co za gówno)
sztywnieje mi (no tylko nie teraz proszę)

koronki majtek sączą

mocz i krew
pomarańcz
spływa do kratki ściekowej
to się przesuwa
robi fale autobus
czerwone

(gorąco)

poślizgnąłem się
na pobocze wzrok mi ucieka
(poczekaj)
pies psa (cholera)
pies psa posuwa
(zamykam oczy)

nie widziałem jeszcze czegoś takiego

modlę się
(o Jezu o kurwa o Jezu o kurwa o Jezu)

otwieram
o Jezu nie zniknęło

welon samochód skraj drogi
piękna krawężnik poduszka
profil wtula się kością
usta lekko rozchylone nogi
suknia białe prześcieradło pierwsze
w krew (do diabła) puszczam

dobrze że z deszczem

(i jeszcze)

dziewczyna
i chłopiec za nią
ułożył się w niemowlę
garnitur przemókł mu na dobre
i złe
(wróć) łzę na łzę

(Robert Brunne)

*

sobota, 14 stycznia 2006

A gwiazdy to światła w innych oknach


Dla ciebie jest ud moich ciepło
i aksamit moich kolan, letnia
miękkość sukienki i gorący
dotyk ust. Dla ciebie płowo-
włosy czarodzieju o oczach
czarnych, nieprzebytych jak
śmierć

(Orinoko)

Thank You śpiewa Alanise Morrisete. Jak dla mnie jest najlepszym jak na razie bogiem pokazanym w telewizji. Rozglądam się wokół ze zmęczeniem. Jestem waszym ukochanym zdrajcą. Wiatr chłoszcze szarą płytę oceanu codzienności, wypłaszcza grzbiety fal, by żadna nie wzniosła się zbyt wysoko. Rwie krople i pianę, smakuje solą. Skręcam. Seba patrzy na mnie dziwnie, tynk osypuje mi się spod dłoni, rdza chrzęści pod butem. Coraz więcej spojrzeń. Balansuję, kreślę puszką dębowego nieskoordynowane łuki. Seba wygląda jakby chciał coś powiedzie, w dole krzyczą mewy, wiatr szarpie kataną, idę po barierce.
Przetaczam się na burtę. Psuję obrazek, wykruszam się z misternego szyku. Gdy wracam do domu zrzucam na podłogę pokal pełen miedzianych groszówek i kurzu. Dość mam tego, dość mam wszystkiego. Nie zapalam światła, cały pokój pokrywają monety i szkło. Błyszczą w świetle ulicznej latarni.
Gnacie przed siebie w nieprzerwanym ataku. Wygrywając kolejne bitwy. Ale wasze zwycięstwa jakoś mnie nie podniecają, choć i ja mam udział w łupach.
Tniecie równo fale, wpatrzeni w ten jeden możliwy horyzont. A ja widzę inne i dociśnięty tym całym światem, wmawiam sobie, że to jakaś choroba.
Zataczam się, więc jak pijany. Balansuję na tej barierce, słucham komentarzy. A moje opinie zaczynają już pękać od gromadzącej się we mnie wściekłości. Wyrywam się, więc z szyku, przewalam na burtę i krzeszę iskry o szklane krawędzie fal. Pogięte płyty poszycia wyją potępieńczo, trąc o mielizny kontekstów. Na powierzchni wody tego nie widać, ale wszyscy mkniemy wytyczonym korytem.
Czas na finał moi kochani. Lufy zataczają niebosiężne półkola. Poszarpane sztandary wyrywają się na wietrze, turbiny wyją na najwyższych obrotach, a śruby mielą wszystko na miazgę. Zamknięci w życiu marzymy czasem by puścić się w tę ostatnią, wspaniałą szarże, pełną beznadziejnego gniewu i niepotrzebnego bohaterstwa, o której przez tysiąc lat jeszcze opowiadać będzie świat. Czasem każdy z nas ma ochotę puścić się z szablą na czołgi.
Strzelam bez ostrzeżenia.
Podobno powróciła Bajka. Nie widziałem jeszcze. Nie wiem, co z nią było. Nie wiem jak dużo z niej zostało. Ważne, że jest. Jakież to cudownie egoistyczne. Troszczyć się o kogoś, tylko dlatego, że własny świat bez tej osoby stałby się mniejszy i biedniejszy. Straszliwie fabularne z nas potwory.
Tymczasem nadchodzi kolejny pastelowy wieczór. Czuję przypływ świateł znad centrum. Stroszy mi duszę. Dłoń miasta głaszcze mnie pod włos. Myśli między synapsami tańczą w obłędnym, elektrycznym tańcu. Śmierdzę środkami czystości. Znów piszę zbyt długą, do tego mętną notkę. Jeśli jej nie rozumiecie, nie przejmujcie się. To nie wy, to ja. Gdzieś w tle stocznia unosi ku niebu ramiona dźwigów, przerdzewiałe od pamięci. Zaczyna się kawałek Tiamat, który zawsze kojarzy mi się ze starym Kwadratem i przeszłością. Wokół wszechobecną falą podciśnienia spada z nieba cała ta milcząca doskonałość wszechświata. Patrzę w górę. W oknach światła, znaczy są w domu.
Nie czuję się mały. Czuję się akurat.

*

czwartek, 12 stycznia 2006

...a oto pistolet z którego strzelał do księżyca


Jeśli budzisz się w poniedziałek
i nie masz kaca, to oznacza to, że
jest środa
(Stare rosyjskie przysłowie)

Wypełniliśmy wczoraj herbaciarnię. Zeszło się na raz kilka grup, ludzi, którzy mniej lub bardziej się znali. Przybyli papiescy, spotykają się tu co wieczór w środę by czytać teksty Jana Pawła, tym razem było coś o pożądaniu i słychać było jak cielesność przeplata się z duchowością. Przyszedł Phantom, który zmienił na Ogame uniwersum, bo poprzednie zdaje się stało dla niego za gęste. On oczywiście twierdzi, że tamto to była tylko wprawka i że dopiero teraz będzie grał naprawdę. Lenn z determinacją niszczyła wiśniówkę. Opróżniła do cna jedną butlę i zabrała się za następną. Gdzie jej się to wszystko mieści? Siostry przyniosły z sobą opowieści o grach i sieciowych światach, a do tego dyskusję: kto, kiedy i jak czytał najnowszego Pottera. Przybyła Magnolia z jakiejś prywatnej otchłani, przynosząc skserowany artykuł o innym rodzaju człowieka. Herbaciarz wpadał i wypadał, za każdym razem spoglądał na telefon. Wyglądało to tak jakby ktoś go szarpał za niewidzialną smycz. Wpadli ludzie z ASP i fajna, znajoma właścicielka Zielonej Galerii z Mariackiej. Pojawiła się też na moment Dr Lecter z wielkim śliniącym się psem, który podobno niedługo przedtem, tak mimochodem i przy okazji, pożarł gołębia na Długiej. Chciałbym zobaczyć miny tych wszystkich, sypiących okruszyny babć i dzieci...

-Babciu, babciu, a piesek zjadł gołąbka!
-On go nie zjadł kochanie. On go tylko tak masuje...

Od trzech dni mamy piękną pogodę, mgliste pastelowe wieczory powoli ogarniające miasto niosą mnie wprost do dzieciństwa. Dużo ostatnio śnię, a moje sny są długie, skomplikowane i łączą się z nocy na noc w splątane całości. Tak mnie to ostatnio ruszyło, że w naszym logicznym świecie, człowiek zarzuca sprzeczności logiczne wierze chrześcijańskiej czy stylowi życia innych ludzi. Uznaje się,że coś jest logiczne, albo nie, a przecież mamy dostęp do alternatywnej formy logiki. Gdy śpimy logika snu jest spójna i jak najbardziej prawidłowa. Dopiero w zestawieniu z logiką jawy wydaje nam się niespójna czy śmieszna. Może być tak, dlatego, że więcej czasu spędzamy w logice jawy i do niej jesteśmy od dziecka przyzwyczajeni. Skąd ten dziwny wykład? Otóż przyśniła mi się cała ta sprawa z logiką, ale od drugiej strony. Ktoś w moim śnie tłumaczył mi jak nielogiczna jest logika rzeczywistości.
A jeśli chodzi o sprzeczności w wierze, rzeczy typu: czy wszechmogący Bóg może stworzyć kamień, którego nie podniesie. Odpowiadam, nie ma żadnych sprzeczności. Bóg stworzył wszechświat, cały i zupełnie. Oznacza to, że stworzył też prawa fizyki i logiki. Wymyślił je, znaczy jest gdzieś gdzie nie obowiązują. Jesteśmy dostosowani do liniowego myślenia naszej rzeczywistości, do przyczyn i skutków, a przecież zwykły kot nie myśli już w tych kategoriach. Prosty przykład, jak Bóg może być z każdym z nas, w każdej chwili i wiedzieć wszystko? Co rozerwie się? Ma podzielną uwagę? Odpowiedź jest prosta - po kolei.
Jeżeli założymy, że Boga nie obowiązuje czas, który zresztą też wymyślił jako składową wszechświata, wtedy jako istota o nieskończonej cierpliwości i woli, może przeżywać po kolei życie każdego istniejącego człowieka. To, co dla nas jest sekundą dla niego może być rozciągnięte na miliardy lat.
Ale wracając już do naszej kochanej, liniowej rzeczywistości, to wszyscy wokół są chorzy, a moja hipochondria siedzi roztrzęsiona w kącie i zastanawia się, czemu mnie nic nie bierze? Może to właśnie jakaś choroba?
No i może na koniec krótka relacja z frontu wojny domowej. Mój ojciec czekał na mnie wczoraj do nocy by zrobić awanturę. Poszło o to, że oznaczył długopisem na opakowaniu stan czekolady, a gdy spojrzał znowu, O ZGROZO!!! brakowało jednego paska. Jestem ostatnio trochę niedospany i ogólnie z lekka zmęczony, zdarzają mi się, więc niekontrolowane przecieki silnych emocji. Wiem, że z pewnością zraniłem jego delikatne uczucia zataczając się ze śmiechu na ścianę, ale najzwyczajniej w świecie nie mogłem się powstrzymać.

Nienawidzimy ludzi za to
czego nie aprobujemy w
sobie

*

poniedziałek, 9 stycznia 2006

I ja pomiędzy nimi, zakładający pułapki na bogów.


-Tato pokaż jeszcze raz słoniki
-Nie synku, słoniki są już zmęczone
-Ale tato proszę, prooooszę!
-No dobra. Trzeci pluton maski włóż!!!

Mała leży wymęczona gorączką, z Bajką coś źle, tak źle, że starła swoje blogi, ja pieprznąłem wczoraj na lodzie. Za mało chyba ostatnio spałem, szedłem przez ciemność i gapiłem się na ocean świateł Zaspy, przy takich okazjach mam tendencję do niemyślenia. Zadowalam się bezrozumnym zachwytem. Potem miałem iść wcześniej spać, ale za to stojąc po ciemku, na golasa, nachylony z lupą nad telefonem prowadziłem sms-ową konwersację. Gdy zakończyłem jedną zacząłem następną i w rezultacie położyłem się o pierwszej.
Miasto wokół tonie w złotej mgiełce. Niebo jest błękitne, a zimowe słońce ostre i padające pod takim, wydobywającym kontrasty kątem. Nocami księżyc ociera się o gwiazdy a na niebie króluje Orion. Chodząc przez podszewki miasta i czuję się jakbym wędrował przez obrazy impresjonistów. Tyle uczucia unosi się w powietrzu. Poza tym jest cholernie zimno.
W 2005 Państwo Polskie przyznało Gdańskowi ze swego budżetu coś z 17 milionów zł, od UE dostaliśmy półtorej miliarda. Wielka Orkiestra musi pomagać szpitalom. Czasem zastanawiam się, po co nam takie państwo.
Tak, smęcę z lekka, znowu jestem niedospany, a cały bok mam w widowiskowych siniakach. Wyglądam jakbym stoczył bój spotkaniowy z kombajnem typu Bizon. Dziś ląduję znowu u małej. Byłem tam 2 razy podczas jej choroby i jeszcze się nie zaraziłem. Cóż do trzech razy sztuka.
Trafiłem na ofertę kupna pełnego munduru SS z oporządzeniem, podobno kupują to najczęściej pękate kurduple w okularach, znaczy się tacy, co zamiast do SS załapaliby się raczej na darmowe zwiedzanie komory gazowej. Ja wiem, może jednak czas trochę pochołubić sobie jakiś kompleks, w końcu zawsze było mi do twarzy w czerni.

Pewnego dnia w jej dom uderzył piorun.
Na takim pustkowiu pomyłka była
wykluczona

*

sobota, 7 stycznia 2006

Jakaś sobota


Dziś z seri: mądrości ludowe wujka
Kiszczaka rada dla wszystkich okrą-
głych, falujących z lekka, obłych,
otłuszczonych czy też zwyczajnie
klasycznie grubych. Uwaga!!!
- Kradzione nie tuczy –

Powodzenia

W czwartek po raz pierwszy w życiu jadłem zupę rybną. Dotąd kojarzyłem ją tylko z rosyjskimi bajkami z dzieciństwa – „Będzie ze szczupaka zupa niebylejaka”, te rzeczy. A tu niespodzianka, Zwierz nie tylko ją zrobił, ale też podał w miskach takiej wielkości, że chyba możnaby w nich moczyć nogi. Skąd je wziął i do czego służyły przedtem wolałem nie wnikać.
Maleństwo moje padło pod ciężarem choróbska, które zdziesiątkowało żeńską część jej rodziny. Wpadłem do niej potrzymać za rączkę. Pod kołdrą tuż przy ciele odkryłem dwa misie, wciśnięte w przeróżne fascynujące zakamarki. Co robiłem pod kołdrą, wy z kolei nie wnikajcie, warto chyba tu jedynie wspomnieć, że to naprawdę fajnie być misiem.

Ogłoszenia drobne:
Zestaw żarówek Osram
-Chory na żołądek
(Lennonka)

*

czwartek, 5 stycznia 2006

Mein hertz, cholera, bremt


A gdy pijani potęg zwidem
Język na świat rozpuścim wolno
I za nic mając Twoje imię
Jak pogan plemię, bez praw, podle
Panie Zastępów, bądź wciąż z nami
Bo zapominamy - zapominamy
(Kipling)

W czasie świąt przez dom przesnuły się zastępy gości. Był też niejaki Jakubek. Jakubek był palaczem na statkach. Przez 40 lat sypał węgiel w piece i lał mazut. Spał na tym węglu i tak bardzo bał się życia, że, mimo że był w setce portów to prawie nigdy nie schodził na ląd. W końcu wylądował u nas i z wysokości, swojego 85-cio letniego, z lekka przygłuchego autorytetu zakomunikował moim rodzicom, że praca umysłowa nie męczy. "Przecież to się tylko tak siedzi i patrzy".
Nie muszę chyba dodawać, że w naszym domowym świecie doktorów inżynierów zaiskrzyło powietrze. W ogólnym ogniu dyskusji (znaczy starsi się przekrzykiwali a Jakubek i tak nie słyszał), ojciec podał interesujący przykład mocy pracy umysłowej.
Otóż, gdy któryś z fizycznych pracowników ojca coś poważniejszego zbroi, wtedy mój starszy nie krzyczy na niego, niczym mu nie grozi, bo typ wymruczałby sobie pod nosem "a to stary chuj" i ogólnie by się nie przejął. Nie, starszy bierze czterdziestostronicowy regulamin pracy, który teoretycznie taki pracownik powinien znać i każe mu się go nauczyć. Daje mu tydzień a potem robi egzamin. Jeśli gość obleje dostaje jeszcze tydzień, jeśli nie zda wylatuje z roboty. W Sztumie trudno o pracę, mają wiec miejsce sceny dantejskie, szczególnie, że każdy klasyczny robol, mówię też na własnym przykładzie, gubi się w tych wszystkich parafach już gdzieś na trzeciej stronie. Kurcze czy widzieliście kiedyś równie wysublimowany terror?
A tak poza tym? Cóż, naukowcy odkryli, że wieloryby nie tylko mówią, ale też używają różnych dialektów. Wyborcza opublikowała recenzję tomiku Marzana i to w dość wyeksponowanym miejscu. Moja 70 letnia babcia zażyczyła sobie piwa karmelowego, poszedłem, kupiłem, brnąłem przez śnieg i tylko ludzie trochę dziwnie patrzyli, bo idąc konsumowałem loda klasy Romero, dość leciwego przyznam, bo z nieznanych powodów zimą ich nie produkują.
Poza tym wasz uniżony sługa wychodzi z dołka...no tak, i naczytałem się ostatnio Piekary.
Zwierz straszy, że pożyczy mi całość Kresa i będę musiał to przeczytać jednym ciurkiem. Podejrzewam, że jak skończę to wyjdę na ulicę przegryźć komuś tchawicę. Kres ma chyba najwyższą śmiertelność głównych bohaterów w historii literatury. Jednym słowem, jeśli go czytacie to nie przyzwyczajajcie się za bardzo do nikogo.
I na koniec smutna wiadomość, nasz najcudowniejszy z prałatów, zrezygnował Z budowy swojego, dwumetrowego pomnika w Starogardzie. Jaka szkoda, a już przeliczyłem go na złom...

*

środa, 4 stycznia 2006

Naprzód za Shevą


Nie musisz przecież
Niczego więcej chcieć
Bo twoje są ulice
Twoje są ulice
Tak hojny prezent
Ofiarowało ci
Twoje życie
(cyt.)

Idąc koło Cmentarza Nieistniejących Cmentarzy miałem moment „Widzenia”. Wyłączyła się automatyka i przez moment naprawdę patrzyłem na świat. Patrzyłem jak dziecko i widziałem wszystko.
Przestrzeń bajkowa znów ogarnia miasto. Zadziwiające nastały nam czasy, gdy to, co rzeczywiste wkładamy między opowieści a żyjemy iluzjami, nadając im tylko ważne nazwy: praca, nauka, związek. Nikt już po prostu nie tworzy, nie zdobywa wiedzy, nie kocha.
Śnieg spada na nas w ogromnych ilościach, by przez następne dni gwałtownie topnieć. Powietrze jest tak nasiąknięte wodą, tak, że idąc można by zostawiać w nim odkosy. Prawdziwe piekło reumatyków.
Marszałek Józef Piłsudski zmarł 12 maja 1935r o godz. 20:45. Jego mózg włożono do formaliny. Do dziś trwają poszukiwania mózgu dziadka. Tymczasem, jak co roku w święta, TV emituje „Szklaną pułapkę”. Z noworeżimowych nowości w TV odkryłem plebiscyt na najlepszego proboszcza roku. Nie, że chciałem to zaraz oglądać, przełączyłem a tam Gocłowski mówi o pomniku Jankowskiego, na następnym zaś Benedykt. Zupełnie jak w Stanie Wojennym, tylko mundury inne.
Z serii: życiowych potyczek i potknięć. SiedziMy sobie objęci w wyludnionym kinie. Ciemno, przytulnie, z ekranu wieje grozą wiatr wprost znad dachu Empire State Building. Wschodzące słońce odbija się na żółtych skrzydłach nurkujących dwupłatowców, a CKMowe serie kreślą ściegi bólu na bohaterskiej piersi ryczącego King Konga, a tu roztrącając ochroniarzy i burząc miejscową czasoprzestrzeń wpada z impetem na salę Siora mojej Frau. Gna pomiędzy rzędami powiewając moherem niczym mały, rozwścieczony terier, bezbłędnie wprost na nas, i chce kluczy do mieszkania, bo „tam już wszyscy czekają”.
Wyobraziłem sobie czekającą na zewnątrz, kipiącą wściekłością, wygłodniałą przyszłą rodzinę, która kieruje kolektywnie swe pełne wściekłości myśli na osobnika, który niecnie porwał tę jedyną istotę na świecie posiadającą klucze do domu i lodówki. Na szczęście moja przyszła szwagierka znana w niektórych kręgach jako Pędząca Anna, ma skłonności do przesady i radosnego niedookreślenia, znaczy jej umysł potrafi dokonać fascynujących skrótów, np. na drodze pomiędzy tym, co może być, albo będzie a jest. Zmusza to do bardzo, BARDZO precyzyjnego wyrażania się i do nienadużywania metafor...Hm, najlepiej, do nie używania metafor.
W sumie było dość śmiesznie, pozostała jednak niepokojąca świadomość, że moja przyszła rodzina jest w stanie dopaść mnie wszędzie...
Sylwester? Ach zo...Po intensywnościach ostatniego miesiąca nie miałem już zbyt wiele siły czy chęci. Noc sylwestrowa była, więc pełna spokoju i ciepła, muzyki klasycznej i radosnych prób tańczenia walca z elementami akrobacji, intymności i porwanego snu. Zwieńczony północą na ośnieżonym brzegu morza, pośród nieba pękającego od kolorowych ogni.

Trzask
- Co to było?
- Kapeć
- Mmm Misiu, rozbierasz się...