wtorek, 17 lipca 2012

Tak, jestem po stronie aniołów, ale nie jestem jednym z nich

Czuje się jak połamana lalka. Przesiąknięty deszczem, wypełniony trocinami, patrzę na świat oczami z guzików wykonanymi z masy perłowej. A świat odbija się w tych oczach i wraca wykrzywiony. Skóra mi już wyschła, ale w środku ciągle jestem mokry i pachnę korą. Totalny październik rozciągający się od maja po grudzień, zmienia mnie w istotę z głębin, zakurzonych depresją kątów i woniejący studzienek ściekowych. Zarażam ludzi tą szarością i gubię mokre liście.
Poszedłem nocą do parku, w błękicie zmierzchu zauwarzyłem smugę dymu zawieszoną na wilgoci. Snuła się wprost spod ziemi, zsunąłem się ze skarpy i zajrzałem do tego rozbitego, wielkiego bunkra dowodzenia, a tam jakiś dzieciak w kącie na kocu, pali ognisko z zeschłych liści i starych prezerwatyw. Patrzy w ogień i jest nieobecny na tym świecie w swojej samotności i niechęci do jakiegokolwiek powrotu. Gdy świat na zewnątrz rozmięka i rozmaka on przed oczyma ma inne światy. Zadziwiające. Zobaczyłem siebie. Na chwilę przeskoczyłem w przeszłość w te deszczowe noce, gdy nie chciałem wracać do radioaktywnej geometrii mojego domu, gdy te metry zbrojonego żelbetu, szeleszczący płomień, deszcz i ciemność na zewnątrz dawały poczucie bezpieczeństwa. Czas się nie liczył. Byłem zupełnie sam w sobie i w swojej głowie mogłem wszystko.
Ludzie zostali stworzeni by żyć 35 lat. Potem istniejemy na kredyt i cierpimy widząc jak wszystko wciąż się powtarza. Jeśli kiedykolwiek osiągniemy na tej płaszczyźnie nieśmiertelność to uczyni z nas ona niebezpiecznych szaleńców, bo w pewnym momencie człowiek jest gotowy na najgorsze skurwysyństwo by poczuć cokolwiek nowego.
Nie jestem ostatnio zbyt dobry dla ludzi. Dawno nie byłem w górach. Dawno nie byłem sam, nie wędrowałem przez noc. Nie zajmowałem się wyłącznie sobą.
Potrzebuję czegoś, czegoś, czegoś, czegoś potrzebuję. W moje połatane burty nie uderza fala, dziób nie tworzy odkosu, cieknące paliwo tworzy kolorowe plamy na lustrzanej powierzchni wody, w środku martwej ciszy. Mroczna Pani, tyle razy razem tańczyliśmy, zapomniałaś o mnie? Już nie czuję twojego dotyku. Proszę, proszę, tutaj ciągle gra muzyka…

*

niedziela, 15 lipca 2012

Urzeczywistnij mnie

Ja – Nienawidzę swojego ciała!
Popełnię samobójstwo…
Szponiasta – Pokaż
(My)

Inwazja pierdolonych biedronek morderców. Obsiadają setkami ściany, wypełniają tysiącami chodniki i powietrze, a do tego nakrapiane dziwki gryzą jak wszyscy diabli. To nie wielkie fale, ani niestrawność Kaldery Yellowstone przyniosą kres ludzkiej cywilizacji i pizzy z dowozem do domu, To ci pieprzeni mali drapieżcy pomnożą się jeszcze trochę, a potem, pewnej nocy wyniosą nas z naszych własnych domów na jakąś wielką, wypełnioną krwią orgię dzikiej konsumpcji. To dlatego są czerwone – żeby krwi nie było widać… Ostatnio czekaliśmy w Nergalowie z Zaradkiem na Dana i bestie zaczęły mnie obłazić. Zaradka omijały szerokim łukiem, za to do mnie ciągnęły ze wszystkich stron, wyglądało to trochę jak w tych filmach, gdy po obniżeniu pochodni naszym oczom ukazuje się chrzęszczący chityną ruchomy dywan krwiożerczych skarabeuszy, które nagłą, czarną falą uderzają w górę, by już po chwili pozostawić tylko mały niknący kopczyk.
Starszy ostatnio opowiadał, że Uzbekistanie trzeba płacić za przymusową służbę wojskową. Biorą cię w kamasze, a ty musisz się wyżywić, zapłacić za mundur, broń i amunicję. mam wrażenie, że uzbecka armia charakteryzuje się fenomenalną wręcz celnością i niespotykaną wytrzymałością sprzętu, tyle tylko, że w pobliżu koszar tajemniczo znikają kurczaki. Ostanio jeden z pracowników zaprosił ojca na „ślub niemowlaków” czymkolwiek jest. Żeby uniknąć upałów impreza zaczęła się o 4:30 rano.
Stasiu za to moknie pod Grunwaldem. Zawsze jak wraca i zrzuci już z siebie to całe śmierdzące rdzą i Stasiem żelastwo to zadajemy mu sakramentalne pytanie: I kto wygrał?
Szponiasta miała dziś w nocy wieczorek panieński, to tłumaczy dzisiejszą słabą aktywność dziewczyn na fb. Czekam teraz niecierpliwie na zdjęcia obtaczanych czekoladą streaptiserów.
A tak poza tym nuda panie. Robota i burze na przemian, albo jedno i drugi jednocześnie. Mniej myjemy teraz hal garażowych, bo część z nich jest zatopiona. Ostatnio trafił nam się obiekt stojący na stoku góry i dopasowany do niego topografią. Sprzątanie go to legenda, w hali garażowej wszędzie progi, żeby bachory nie zjeżdżały na rolkach. Do tego latają nad nim samoloty, tak nisko że można zajrzeć im w okna.
Coś jeszcze? A Seba ma wpaść ze swoją czarną jak heban żoną i kawową latoroślą. mam wrażenie, że po tygodniu w naszej rozjaśnianej błyskawicami strefie klimatycznej, tylko on nie będzie przeziębiony. W każdym razie wytoczyliśmy z piwnicy Borysa 50-cio litrowy baniak wina. Ogarnęlismy go z pająków i innych bujnych przejawów życia i teraz boimy się trochę przetestować leniwie przelewającą się zawartość.

Rafaello – jądra jednorożca

*

sobota, 7 lipca 2012

Był płynnym cieniem o oczach ze światła

Przyznaj się, czekasz na coś
co się nie wydarzy…

Och, znowu podłączyłem komputer. Nade mną skrapla się świeżo pomalowany sufit. Wszystko jest pod folią. Ostatnio śpię pod nią i mieszkam w ruinach. Słońce wlewa się niemiłosiernie przez pozbawione firanek okna. Obwiesiłem je czym się dało, teraz to wszystko powiewa leniwie w przewiewie, światłocienie tańczą, z oddali dobiega muzyka, przez chwilę nie muszę się spieszyć. Spokojnie przeżuwam kęs lata.
Wieczorami chodzimy na plebanie do Palotynów, gdzie Mona Landryna uczy nas tańczyc. To fascynujacy widok, jak to dziewcze po naciągnięciu szpilek do tańca na swe ciągnące się ku nieskończoności nogi, przechodzi zmianę osobowości niczym wilkołak w świetle księżyca i zmienia się w ryczącego sierżanta Marines. Po WYPROSTUJ SIĘ!!! co 10 minut, mam teraz Odruch Pawłowa i wystarczy, że na ulicy usłyszę sylabę „wy” a jestem już wyciągnięty jak struna. Ogólnie rzecz ujmując lubię tam chodzić, choć momentami stres wypala mi oczy, z drugiej strony ostatnio zacząłem też lubić chodzić do kościoła, ale tego nie słyszeliście.
Pląsy kończymy z regóły późnym wieczorem. Przecinamy w ciszy pustą i ciemną nawę kościoła, suniemy pośród lilii i zapachu kadzidła. Potem błąkamy się po opustoszałym klasztorze, aż nie uwolni nas jakiś młody, zbłąkany kleryk.
Ostatnio co rano budzi mnie szum deszczu i odległe gromy, wieczorami ćmy tłuką się pośród ogołoconych ścian. Jakiś czas temu jakieś chropowate cholerstwo pokryło mi wewnętrzną stronę policzka, prawdopodobnie przygryzłem go sobie solidnie przez sen, co świetnie wpisywałoby się w długą i znaczoną licznymi bliznami historię autoagresji, z drugiej jednak strony długa i naznaczona wrzodami historia mojej hipochondrii, karze mi wierzyć, że to smiercionośny nowotwór, który wkrótce rozsadzi mi policzki i nos, tak że każda notka może być ostatnią.
Śmieliśmy się ostatnio z potworami w jakimś wilgotnym, wypełnionym butelkami zakamarze, że na Euro przegrywali ciągle faworyci, że ku ogólnej konsternacji kibiców wszystko było ciągle na odwrót… a przecież to Polska:)
I tyle, zaraz wstanę i ruszę w foliowy gąszcz, samotny myśliwy znikający w dżungli swego serca, czy jakoś tak. Wieczorem będę pił i zataczał się po parkiecie, przewracał się na co ładniejsze niewiasty i dawał podnosić znajomym, może zwymiotuję czymś niebieskim na Lennonke. Jestem pewien, że w skrytości ducha tego pragnie. A jutro po godzinie, czy dwóch snu, wstanę, spojrzę w przestrzeń przekrwionymi oczami i pomaluję sobie ścianę, oł jeee! Albo dwie…

Ilu prawdziwych mężczyzn
trzeba do wymiany żarówki?
Zadnego, prawdziwy mężczyzna
nie boi się ciemności

*