niedziela, 30 maja 2010

Co się tak bujasz jak dziecko marynarza?



Matka - A jak Górale wylewnie witali
Jarka. Krzyki, konie, „panie prezydencie!”
Ojciec – Bo to lud ciemny i głupi, Kardynał
Dziwisz wskazał im pomazańca to krzyczą.
Te wybory to w ogóle starcie między stroną
ciemniejsza a jaśniejszą stroną.
Ja – O rany, ależ onanizm emocjonalny...

(Z cyklu: Ponad porannym twarożkiem)

Starszy pokazał nam film z wyjazdu byków do Uzbekistanu. Babka z matką się poryczały, bo biedactwa ruszały na kraj świata, bo mordki wystawiały przez kratki. Zupełnie jakby to były różowe, puchate króliczątka z oczkami ze Shreka a nie dwutonowe, nabite testosteronem buhaje ciągające za sobą na postronkach oborowych niczym puch dmuchawca. Wprowadzanie ich na naczepę wyglądało bardziej jak okiełznanie gigantycznego, szatańskiego oseska zionącego sarinem: No wejdź do autka, no nie zapieraj się o słup oświetleniowy go to boli, sam popatrz jak się wygiął...
Wrażenie za to niesamowite robi to czym bestie jadą. Mam wrażenie, że ucierpią wszystkie mosty i linie energetyczne po drodze. Całość była niebieska i chyba z pięciometrowa, gdy przesuwało się toto z tymi okienkami obok, wyglądało jak ściana wychodzącego w morze transatlantyka. Wrażenie robiły też papiery przewozowe, jeden gruby segregator, tak na oko ze trzy kilo. Trasa do Taszkientu to prawie 7000 km. Podobno bydlaki wciąż jeszcze jadą. Starszy rusza w piątek. Polski drag nach osten staje się faktem.
My za to witaliśmy powracającego z czteroletnich wczasów w Sztumie Bielszego. Bielszy jest złym bliźniakiem i jedynym skinem, którego tolerujemy w naszym towarzystwie. Znamy go przez jego siostrę, która ma zwodniczą urodę elfa i umysł z wirujących żyletek, a Bielszy? Bielszy, no cóż... Ksywkę uzyskał w drodze osmozy, gdy o nasz napuchnięty, z lekka już ziejący oparami etylenu kłąb zahaczyło czarne BM. Wypełniająca go treść była bardziej zainteresowana obcierką lakieru niż zbierającym się z asfaltu S. Ich było trzech a nas tylko sześciu, mieli więc miażdżącą przewagę i zgarnialiśmy już niezłe bęcki, gdy ze stuporu ocknął się Bielszy, wtedy jeszcze Michał i wpadł w tą hekatombę z bojowym rykiem rannego łosia. Może po dwóch minutach stojąc pośród ruin i pogorzeliska darł się tym swoim załamującym się od mutacji głosem: Ktoś chce jeszcze doświadczyć wyższości rasy białej?! Ktoś chce?!
- My też jesteśmy biali – rozległo się z poziomu gruntu. Na to dictum osobnik od tej chwili zwany Bielszym, pogrążył się na chwile w zadumie, po czym doszedłszy do jedynej, słusznej konkluzji odrzekł: Ale nie tak biali jak ja.
Od tej chwili, zupełnie jak w wypadku Franca Maulera, zaczęto zapraszać go na imprezy i polowania. Choć raczej starano się go od razu upoić i trzymać w tle, bo miał tendencje do śpiewania Horst Wessel Lied tudzież publicznego zamawiania pięciu piw, a przecież tak można komuś wybić oko.
Ale wracając do meritum. Tak jak Dżesika ma splątek brzytew w głowie, tak jej młodszy braciszek jest po prostu cymbałem. Niektórzy twierdzą (potem podam ci ich imiona Bielszy), że w głowie ma połówkę kuli do kręgli, z otworami na palce do góry i gdyby otworzyć mu czaszkę to można by mu ten mózg spokojnie wyjąć a Bielszy nie zauważyłby różnicy. B jest tak głupi, że gdy zamówił na allegro wymarzony mundur SS to przysłali mu równie czarny, ale jednak nieco inny mundur czołgisty.
Do Sztumu jechał dość chudy i żylasty. Teraz wygląda jak mały czołg, podobno całe cztery lata spędził na zakładowej siłowni a w celi umieścili go z dwoma gejami, z którymi grał w karty...

*

piątek, 28 maja 2010

Podróżujący poza dniem



W chwili śmierci milknie wrzawa oceanów
piach pochłania ostry sztorm w tłumikach zatok

(Wencel)

Zabijają mój tramwaj. Jakiś nazista z upodobaniem do ornungu postanowił uporządkować słodki chaos panujący pośród splątanych miejskich linii i likwiduje numery 13 i 15. Kurcze, to tak jak ze śmiercią Jana Pawła – niewyobrażalne. Przecież to odwieczne i oczywiste, że papież to polak a do Brzeźna dojeżdża jedyny na świecie tramwaj numer 13. To naprawdę wiele mówiło o tym gdzie dojeżdżasz i skąd zapewne już nie wrócisz. Taki komunikacyjny Dante. A teraz trójka, noszeższkurwa, właśnie wyrwano z krwawiącego boku miasta kolejny flak tajemniczości. Jak w Niekończącej się opowieści z szumem nadciąga nicość zwykłości. To zastanawiające jak często władzę zdobywają ludzie pozbawieni wyobraźni.
Dwa pełne etaty dają mi w kość, tymczasem wygląda na to, że Staś Zwany Czesiem posiedzi jeszcze sobie z Danem na Kowalach, zbierając ziemie z ziemi. Jestem już odrobinkę zirytowany, wczoraj kierowca ciężarówy z kontenerem dał po garach na widok mej skromnej postaci pomykającej zgrabnie przez parking z cegłówką w ręce. Dodajmy tylko, że w pełni zasłużył na wymianę przedniej szyby. I to dwa razy. Następnym razem będę go oczekiwał z blokiem betonu na balkonie. Poza tym muszę wziąć do pracy nożyczki, ponieważ mój szef, który jest świetnym szefem, ale totalnym lebiegą jeśli chodzi o koszenie trawników, niczym pijany fryzjer pozostawił wszędzie estetyczne, sterczące kępki, ze wskazaniem na wszelkie murki, słupy czy krzaczki i muszę przywrócić okolicy ludzką twarz zanim nie zlinczują nas tubylcy.
Wpadłem też wczoraj do Dżesiki rozkręcić i wynieść szafę trzydrzwiową, która wyglądała jakby tych drzwi miała znacznie więcej. Enywej, Dż kręciła się wokół, podrapywała pod pachą i w paru innych punktach strategicznych. W końcu nie wytrzymałem i pytam „Co jest?”, no bo jeśli to pchły, to przynajmniej stanę kawałek dalej, to nie doskoczą. Ona: że dostała od babki stanik, ale nie pasuje i uwiera, i że najchętniej by komuś oddała...
- To zdejmuj - mówię
To zdjęła.
Gdy chowałem do kieszeni był jeszcze ciepły.

- Chodź pójdziemy na Marsz Śledzia.
- Nie, znasz mnie, nie lubię brodzić i
trafiać na coś nogą pod wodą:
O meduza! Kamyk! Potwór morski!

(My)

*

środa, 26 maja 2010

Pachnąc jak rozgrzany do białości księżyc



Walcz z nimi! A ja światłych
rad udzielać ci będę... stamtąd.

(stars in black)

Na przystanku spotkałem Małą Słodką Pooh z ząbkami i szóstoklasistką ze słoiczkiem, w którym chlupotała jakaś podejrzana substancja, a w niej wyraźnie widoczna znana trucizna, przez niektórych nazywana Marchewką, były też zdaje się Ziemniaczki, a może i Kalafiorek. Tak czy inaczej produkty zawierające zabójcze dla podobnych mnie istot mroku witaminy a może nawet mikroelementy! Szóstoklasistka jest podopieczną Pooh w klubie i zapoznaje się z tajnikami grania w RPG, a także, najprawdopodobniej, ważenia blekotu i picia rumu w czasie ceremonii wudu.
Moją babkę napadł szczur. Gnał już na nią z tętentem, asfalt płatami wytryskiwał mu spod buksujących łap, a trzeba wam wiedzieć, że moja babka, która napotkawszy na swojej drodze tykającą bombę atomową, odtoczyła by ją na bok, ewentualnie pod płot sąsiadów, zresztą może nawet gwizdnęłaby zapalnik a pluton sprzedała okazyjnie Irańczykom, babka, która obojętnym wzrokiem zmierzyłaby Predatora, po czym załatwiłaby go gazrurką w celu spieniężenia w całości lub na części w klubie fantastyki, ta babka, panicznie boi się szczurów i mimo że ledwo chodzi i stęka rozdzierająco przy pochylaniu, na widok tych małych gryzoni potrafi teleportować się nagle na półtorametrowy, chybotliwy śmietnik. Wracając jednak do ataku krwiożerczej bestii, dystans podobno malał w zastraszającym tempie. Płuca babki naprężyły się wypełniając się tlenem, ale dźwięku żadnego wydać nie zdążyły, albowiem pies babki, wyglądający jak rozwichrzone ucieleśnienie debilizmu, z osobliwym uśmiechem wiecznie przylepionym do pyska, smyrgnął jej między nogami, raz kłapnął, potrząsnął głową i... tyle. Szczur zapewne nie zorientował się nawet o co chodzi. Szedł tu proszę ciebie ulicą, skręcił w kierunku apetycznie pachnącego śmietnika a tu Kłap! Włochata Śmierć z głupkowatym uśmiechem. No i gdzie tu sens?
Niedzielę natomiast spędziliśmy pchając pod upalnym słońcem wózek Krewetena po Fortach. To znaczy pchali na zmianę Dan i Lennonka, a My i Marzan ograniczyliśmy się do obserwacji i udzielania życzliwych rad. Marzan pod bezkresnym niebem zainstalował dedykację i autograf, pochylając się stylowo nad Stołem Napoleona, w moim, jego tomiku. Forty pięknie odnowiono, sam Napoleon by się zapewne wzruszył. Ludzie snują się od ekspozycji do ekspozycji a Miasto pięknie wygląda z góry. Powódź wygląda tak nierealnie na ekranie telewizora a ja mieszkam trzysta metrów od Wisły, jedyne co mnie pociesza, to to, że, jak w tym kawale o wojnie polsko – chińskiej, po drodze są ci dranie z NewPort.

Inaczej sprawa przedstawia się u
mrówek. Najgroźniejsze są stare
robotnice, które też wykazują
nieprzepartą potrzebę wędrowania
w nowe rejony świata. Są jak
kamikadze, walczący z wrogami
nawet kosztem własnego życia.
„Entomolodzy powiadają, że
ludzie wysyłają na wojnę młodych
mężczyzn a mrówki – starsze panie”

(skądś)

*

sobota, 22 maja 2010

Istne smokarium



Albowiem piękno jest tylko
przerażenia początkiem, który
jeszcze znosimy z takim
podziwem, gdyż beznamiętnie
pogardza naszym unicestwieniem.

(Rilke)

Wczoraj po odprowadzeniu na tramwaj mojej Bestii Osobliwie Erotycznej udałem się z błyskawicznym i zaskakującym wypadem do wielce szanowanego państwa Rozenształmów, by śmiertelnie ich zaskoczyć, w celu odzyskania moich książek, zanim znowu wybędą chyłkiem w kierunku Zielonej Wyspy Piwnych Rozkoszy, na której zarówno Rosen jak i Sztania wykuwają pracowicie swój los w rozlewni Guinnessa. Zastałem ich na walizkach, przekonująco udali radość na mój widok i ugościli mnie bursztynową chlubą miasta Cork. Były także atrakcje pirotechniczne, ponieważ R&S mieszkają w bloku na samej Wschodniej Rubieży mieliśmy więc przepiękny widok na pożary traw.
Wały ognia sunęły pośród pagórków, jaśniejąc od czasu do czasu jakąś kłębiastą eksplozją po trafieniu na porzucone chemikalia, tudzież roziskrzając się na gęstszych kępach sitowia czy krzakach, czasem białą kulą fali uderzeniowej odznaczały się wybuchające puszki po sprajach czy piance montażowej, te ostatnie wchodziły w piękny błękit, z racji sporych ilości wodoru.
Podpalanie traw to taki nasz brzeźnieński sport narodowy, w ogóle podpalanie: śmieci, domów, sąsiadów... Uwielbiamy rzucić mimochodem zapałkę i patrzeć jak świat wokół płonie.
Wieczór był księżycowy i mocno wiosenny. Na całej długości dzielnicy trwały imprezy balkonowe. Wszystko rozrzedzała lekka mgiełka, powietrze mocno pachniało dymem, tu i ówdzie jakaś Julia wymiotowała z góry na Romea.
Wracając poszedłem naokoło, żeby popatrzeć z poziomu ziemi na łunę i powdychać zapach zniszczenia. Przeszedłem w okolicach, z których niedawno dość niespodziewanie zniknęły dziesięciometrowej wysokości i dwukilometrowej długości osadniki likwidowanej Oczyszczalni Zaspa. Pewnego dnia podniosłem w tramwaju wzrok znad książki i zobaczyłem odległe Letniewo. Dobrą chwilę zajęło mi dojście do tego co jest nie tak.
Dalej wzdłuż linii garaży i koło martwej, pomocniczej zajezdni MZK, na której to terenie w swoim czasie miała budować Jola Kwaśniewska. Księżyc pięknie srebrzył chwasty rozsadzające betonowe płyty. Pamiętam jak to budowali. Śliczne epitafium dla obecności człowieka na pustyni bytu.
W końcu dotarłem do Enklawy Warsztatowej. Dla mnie jest to dość niesamowite miejsce. Zaczęło się jako kilka rozrzuconych prywatnych i nie, warsztatów samochodowych. Wraz ze zmianami ustrojowymi i finansowymi, rosły mnożyły się, obrastały w nadbudówki i przybudówki, tajemnicze podwórka, składziki i własne ciche wysypiska. Pomiędzy tę eklektyczną zabudowę niższych technologii wciśnięto wille i domy, siłą rzeczy dopasowywując ich kształt i styl do tego co już istniało. Efekt jest dość zaskakujący i dziwnie kojący. Taki mały, rozedrgany pomnik ludzkiej przedsiębiorczości jaki mógłby wyrosnąć gdzieś po zagładzie atomowej. Obecnie mają nawet własną wyginającą się łukiem ulicę i budują coś w rodzaju wysokościowca.
Postałem tam chwilę, patrząc w rozświetlone okna, na nietypowe rozkłady pomieszczeń i ludzkie życie roztopione w bursztynowym świetle. W jednym z okiem zgasło światło i w księżycowym fluidzie ukazała się kobieca sylwetka. Popatrzeliśmy na siebie parę minut, mrok skrywał nasze twarze. Ona smuga srebrzystego blasku i ja kontur wycięty w ciemności. Skórzasty cień wśród cieni. W końcu pomachała mi, ja zasalutowałem sprężyście po czym roztopiłem się w mroku.

To nie jest brzuszek piwny,
to zbiornik paliwa do
maszyny miłości

(CKM)

*

czwartek, 20 maja 2010

W co się zmieniasz po północy?



Począwszy od godziny 12:45 do 14:30
doszło do wprost gigantycznej bitwy
powietrznej, w której uczestniczyło
kilkaset samolotów. Świadkowie na
ziemi twierdzili później, że na okres
około godziny zamarły walki na ziemi,
bo działania utrudniały spadające w dół
płonące samoloty...

(Janowicz „Niebo nad Kurskiem”)

Błękitny księżyc tasujący jak dobry szuler karty prawdopodobieństwa, wampir w ekipie ratowniczej, wydobywający spod gruzów ludzi w bombardowanym Londynie, złapane w pułapkę londyńskiego metra podmuchy wiatru, które przez dziesiątki lat niosą ze sobą zapach minionych tragedii. Kupiłem i przeczytałem jednym tchem drugi tom opowiadań Connie Willis, uwielbiam tę babkę i skupuję wszystko co ma cokolwiek wspólnego z jej wielkogabarytową, przewrotną wyobraźnią. „Księga sądu ostatecznego” była nicująca, „Nie licząc psa” kochana, ale „Daisy w słońcu” to absolutne mistrzostwo świata.
Ostatnio w porywie szaleństwa przeczytałem też sobie nowe Bravo. Myślę, że zaczynamy doganiać Amerykę, także w produkcji skrajnych imbecylów. Dawno nie widziałem tak porwanej, przeżutej i wyplutej sieczki informacyjnej. Wnioski o głębokości i przejrzystości kałuży na wiejskim podwórku. Manufaktura niedorozwoju umysłowego i estetycznego. Szykujcie się kochani, rośnie nam pokolenie Zmierzchu przesiąknięte na wskroś ideałami i wrażliwością Tokio Hotel. Może zresztą to nie takie głupie, podobno badacze Biblii twierdzą, że świat ma się skończyć, gdy przeminie pierwsze pokolenie od ponownego powstania Państwa Izrael, to już zdaje się...   teraz...
I, na bogów Eternii, kim do kurwy nędzy jest Kesha?
Wczoraj za to myłem moją, wielką, betonową trumnę na Brętowie i gdzieś tak przy dziewiątym piętrze dorwała mnie deprecha. Co nie jest wcale takie dziwne, to idealne miejsce, piętro za piętrem, niezmiennie, korytarz za korytarzem, świat zbiegający się prostymi liniami w odległym, świetlistym punkcie. To wygląda jak wieczność, jak śmierć. Około 17:40 przestało mi się chcieć umrzeć, ale nadal nie mogłem patrzeć w mijane lustra, co gdy lustro zajmuje 3 metry kwadratowe ściany wcale nie jest takie proste.
Poza tym nadal nic się nie dzieje. Brzeźnieńskie eskadry wciąż liczą straty po wizycie Seby, podobno paru typów wciąż się jeszcze nie odnalazło. Słyszałem coś o nie pojawieniu się okresu, więc im się w sumie nie dziwię, pewnie bohatersko zbierają siły do wspólnego ojcostwa... gdzieś w Tajlandii.
Późnym wieczorem gdy pośród zaułków Miasta Miast z cichym skwierczeniem umierały ostatnie fotony, otworzyłem okno i odetchnąłem wspaniałością nadchodzącej nocy. Zrobiło się cicho i naprawdę pięknie. Chciałem wyjść i iść. Ale za słabo.

- Już w porządku mój żołądku?
- Znakomicie mój odbycie.

(Demotywatory)

*