piątek, 30 stycznia 2009

Ciepłownia story


Jest coś niezaprzeczalnie przyjemnego
we wsiadaniu do samochodu sportowego
typu kabriolet, kierowanego przez piękną
kobietę. Człowiek ma uczucie jakby
wsiadał do metafory

(Laurie)

Szkoda, że nie widzieliście miny kota Lennonki, gdy wyrwaliśmy mu spod tyłka mieszkanie. Pozostał mu kojec i miseczka z wodą pośród pustki, pyłu i popierdalających krzaków. Bydle leżało zaciskając ślepia jakby wierzyło, że to tylko sen i kolejne spojrzenie ujawni na powrót oczywisty porządek świata.
Niestety świat odjechał ciężarówką ze mną i Danem na Morenę, gdzie dorzuciliśmy do niego lodówkę. Potem zaś już w cieniu Polibudy zawędrował ze zgrzytem i trzeszczeniem na pięterko iluzorycznego domu Dana. W sumie mam wrażenie że kot będzie tam najszczęśliwszy. Mimo że metraż nie jest zbyt duży to jest mnóstwo zakamarów i kątów. Myślę, że nie minie zbyt wiele czasu nim bestia przedostanie się pod podłogę, albo znajdzie dziurę w ścianie na zewnątrz i zazna dzikiej wolności i wyuzdanego seksu z pobliźnioną i poszarpaną elitą tutejszego, kociego półświatka.
Dziś za to wieczorek Marzana. Idziemy tam stadem zrobić jakąś borutę i wypić wino. Wczoraj rzeczony przysłał mi smsa zaczynającego się od słów „no no”, i poprosił bym na moim blogu uważał co o nim piszę bo mogą to czytać jego przełożeni...
Fardamt! Czyli nie będę mógł już napisać o tym jak Marzan budzi się czasem nagi i drżący pośród wrzosowisk z dłonią zaciśniętą na zakrwawionym nożu i powtarzając niczym mantrę: Chomiki! Wszędzie chomiki! Całe zastępy syryjczyków... albo też o tym że smaruje się cały masłem orzechowym, do sutków przyczepia dzwonki i biega po kanałach ciepłowniczych krzycząc: Avanti!!!. Nie powinienem o tym pisać... ups! Za późno.

Jaką piosenką Rosjanie
lubią wkurzać Polaków?
-Będę brał cię, w Jałcie...

(chyba Neonówka)

*

czwartek, 29 stycznia 2009

Normalność jest dla tchórzy


- Kiszczak czemu ty się tak kochasz
w tej wojnie i katastrofach, czemu
tak uwielbiasz opowieści o końcu
świata?
-Bo w obliczu ostateczności ludzie
stają się bardziej intensywni.

W obecności absolutu wyłażą na wierzch nasze najlepsze i najgorsze cechy. Gdy stajemy na granicy stajemy się prawdziwsi.
Pożałowania godne towarzystwo, w którym się obracam, zawitało do mnie wczoraj, za dwadzieścia pierwsza w nocy, wpierdzieliło na sucho trzy zupki chińskie, zajebało rolkę papieru toaletowego i w ramach nacieszenia się fałszywą wiosną wywlekło mnie z domu.
Nawiedziliśmy następnie Borysa w celu uzyskania z jego piwnicy dwudziestolitrowego baniaka buzującego i cokolwiek szlamiastego roztworu winopodobnego, i tak wyposażeni udaliśmy się do ruin na wydmach, gdzie przy niewielkim ognisku ukrytym pośród załomów potrzaskanych murów wysłuchaliśmy opowieści Aleksa, Szufli i Karoliny, którzy powrócili właśnie na wypalone łono ojczyzny z wysp zielonych a deszczowych. Teraz raczą nas tekstami typu: To ma być deszcz, ha! Tam to był deszcz i opisują mgłę która potrafiła leniwie przelewać się przez krawężniki i wpływać do zostawionych na stoliku szklanek.
A tak w ogóle to Karolcia pracowała w zakładzie fryzjerskim nieopodal Fleet Street. Po usłyszeniu tej informacji wszyscy jakby nieznacznie się od niej odsunęli.
Świt spędziliśmy pracowicie rzygając na plaży i zakopując uzyskane w ten sposób różnokolorowe chemikalia. W przejaskrawionych flashbackach wracają do mnie zdania typu: O patrz wisienka! albo Pestki, skąd tu się wzięło tyle pestek.
Obecnie jestem w stanie takim sobie, wystarczy powiedzieć, że robiąc zakupy kupiłem kolę light, której przecież nie pije nikt zdrowy na umyśle. Albo kola albo light.
Z ogłoszeń parafialnych: W niedzielę odwiedziliśmy muzeum w Błękitnym Baranku, gdzie jest całkiem niezła „Średniowieczna wystawa”. Szponiasta walczy pośród sztormów sesji, aczkolwiek średnio jej się chce, więcej dzielny galeon raczej leniwie przewala się po falach niż mknie na czole burzy. Uniwerek postanowił jednak Marzana ze swych szponów nie wypuszczać. Dał mu pracę. M został adiunktem. Trzydziestego o 18.30 w bibliotece na Mariackiej ma wieczorek z Majerem. Podobno Czesi przedrukowali jego ostatni tomik i czytają jego teksty w mediach. Wyobrażenie sobie wiersza „Szhizy Hobbickie” po czesku na razie przerasta moje możliwości.
Jutro przeprowadzamy Lennonkę. Będziemy raźno biegali po piętrach przenosząc jej dobytek do ciężarówki, a potem z ciężarówki z równym wigorem tachali je po klaustrofobicznych i grożących spektakularną katastrofą budowlaną schodach Dana.
W sobotę lądujemy na krawędzi Dolnego Miasta by wznieść toast herbatą na podwójnych urodzinach Void i Stasia połączonych z parapetówą.
Tyle, idę kontynuować umieranie.

*

niedziela, 25 stycznia 2009

Życie to moja specjalność, jestem w tym dobry


Przyrody nie da się chronić, jest niezależna.
To co nazywamy ochroną środowiska jest
w gruncie rzeczy naszą samoobroną.

(cyt)

Ostatnio znowu mnie naszło, że zostałem sam na Ziemi. Po kilku latach, gdy trawa porosła ulice a szaleństwo zaczęło dyskretnie pukać do drzwi, doszedłem do wniosku, że przeżyłem po to by odtworzyć ludzkość. Zacząłem się uczyć obsługi sprzętu i informatyki, uruchamiać serwery w zalanych pomieszczeniach Polibudy. Krążyłem po domach pobierając próbki z wyschniętych ciał. Potem zakopałem się z tym moim drętwym mózgiem w zasobach Akademii Medycznej. Wyprawiłem się zmieniając samochody przez dziczejący świat do Berlina i Heidelbergu. Ucząc się oczywiście na powrót jazdy samochodem, która to wiedza z lekka mi już zaśniedziała. W końcu zmontowałem sprzęt do klonowania na całym środkowym piętrze mojego domu i zacząłem uzyskiwać pierwsze zarodki. W piwnicy zaś miałem wielkie lodówki a w nich zgrabne pakieciki zawierające włosy, krew i próbki skóry, podpisane: Dan, Lenn, Pazurkowata...
Przy końcu, gdy wyciągałem pierwsze dzieci z inkubatorów, dopadła mnie świadomość, że cokolwiek zrobię nie odzyskam ludzi których straciłem, bo nie będę w stanie odtworzyć warunków, które ich ukształtowały, ani dać im dawnej pamięci. Zostanę z gromadką dzieci, które mogę wychować najlepiej jak potrafię, uczyć je, kształtować ich świadomość i odbieranie świata. Mogę tworzyć następne klony i zapełnić od nowa świat, ale już na zawsze pozostanę sam, ponieważ będą to nowi ludzie, stworzeni bez kontekstu i brzemienia historii, która niezauważalnie odciska się w nas wszystkich. Będę wśród nich kochanym i szanowanym obcym, dinozaurem i nigdy nie pojmę jak oni myślą, a oni nigdy nie zrozumieją jak myślę ja. Moja samotność nie skończy się nigdy.
Na koniec siedzę w półmroku pośród lodówek, z góry, z laboratorium dochodzi gwar wesołych głosów, a ja patrzę na kosmyk blond włosów w pakiecie „Pazurkowata” i boję się ją odtworzyć. Bo przecież prawdopodobieństwo, że znów się we mnie zakocha w tym nowym świecie jest nieprawdopodobnie małe. Może przecież już zawsze traktować jak rodzica... Siedzę tam w milczeniu i zastanawiam się czy ją zniszczyć.

*

wtorek, 20 stycznia 2009

Klej story


...a za mną wciąż chodzi
„Zapach Kobiety”...

(Lady Pazurek)

Najgorsze roboty w herbaciarni już zrobione. Kurz opadł, finezyjne wycinanki z kafelków zasiedliły ściany, aczkolwiek z wrodzonej, brzeźnieńskiej uczciwości dodam: Nie opierajcie się o ścianę na lewo od wejścia, tą za łazienką, NIE-OPIE-RAJ-CIE-SIĘ! ...bo was wessie.
Zaczęliśmy składać bar, dziś zaczynamy też malowanie. Wczoraj za to spędziłem upojne chwile obcinając dół od stuletniego kredensu.
I w sumie tyle. Jestem zagrzebany w herbaciarni i niewiele nosa poza nią wystawiam. Teraz też zaraz się tam wybieram by stawiać czoło alternatywnej rzeczywistości. Nara.

*

piątek, 16 stycznia 2009

Szklana dziewczyna wciąż patrzy na dworzec


- Och kochanie, tu są krety!
- A co któryś cię wciąga?

(My)

W środę gdy wracaliśmy wieczorem ze Szponiastą narysowałem palcem na brudnym szkle przystanku tramwajowego twarz dziewczyny. Codziennie patrzę czy jeszcze tam jest. Jest piątek, dziewczyna dorobiła się blizny na czole, ale nikt jej nie zmazał ani nie oszpecił. Żeby było śmieszniej ktoś zerwał z niej naklejone po drugiej stronie szyby ulotki. To w pewien sposób miłe... i pocieszające, że ludzie jednak chcą mieć koło siebie coś ładnego, choćby na tak prosty, kafelkarski sposób. Ekran na Krewetce rozjaśnia powietrze kolorami i w tym zmiennym świetle szklana dziewczyna patrzy na świat.
Przebudowa herbaciarni trwa. Przez dwie noce wycharkiwałem z siebie smołę, która wypełniła mi połowę płuc po zrywaniu parkietu i szykowaniu podłogi na kafelki. Dziś był drugi dzień układania tego pseudobruku i musiałem robić to czego najbardziej nie znoszę, i czego przysięgałem się nigdy więcej w życiu nie tknąć. Znaczy ciąłem kafelki i robiłem w nich wycinanki szlifierką. Jutro będę musiał wstać o 5, żeby sprzątnąć babce a potem dotrzeć na czas do herbaciarni. Herbaciarz chce mieć to zbożne dzieło ukończone do poniedziałku, by za lokal mogli zabrać się artyści. 
Gdy wynosiłem parkiet na pobliski śmietnik, za każdym razem był tam inny nurek. Do tego najwyraźniej chłopaki były wyspecjalizowane. Jeden zbierał żelastwo i szkło. Inny wyciągał słoje z resztkami przetworów. Jakaś babcia wyciągała szmatki i resztki materiałów. Poza tym są tam dyżurne gołębie, które najwyraźniej zamieszkują tutejszy gzyms, zaś w bezpośredniej ich bliskości krążą koty. Cały ekosystem.
W środę z bezdomną Herbacianą Kompanią udałem się do Cico w cieniu Kościoła Mariackiego. Gdy zejdzie się pod ziemie to odkrywa się ogromne kanapy, na które można wpełznąć, po uprzednim pozbyciu się obuwia. Kelnerki przynoszą specjalne rozstawiane, małe stoliczki. Lokal jak dla mnie zbyt nowoczesny i snobistyczny (choć może moje złe samopoczucie miało coś wspólnego ze smołą na rękach i większości twarzy a także z połatanym swetrem), ale żarcie i picie mają tam wybitne. Herbata piernikowa z pomarańczą. Poezja.
Awaria przysłała mi smsy pisząc jak stała pośród gór na środku zamarzniętego Morskiego Oka. A Seba, że kupił w Amsterdamie za 99 Euro gumową lalę, której wzorem była Carmen Elektra. Może się podzieli...

Blondynka do blondynki:
-Patrz , martwy ptaszek!
A druga, patrząc w niebo
-Gdzie?

(Twój Weekend)

*

środa, 14 stycznia 2009

Dokąd? W tą ciemność czy w tamtą?


Cnotą piękna jest prostota. Każda
komplikacja formy musi być uza-
sadniona treścią. Duszą piękna jest
dystans.

(Simone Veil)

Od chwili przeprowadzki straciłem prawie 7 kilo. Gubię tłuszcz w tempie 3,5 kilo na tydzień. Jestem bez przerwy głodny, ale też cholernie ożywiony. Czuję że oczyszcza mi się krew, wyostrzają zmysły a myśli są lżejsze. Czuję też jak budzi się zagubiona gdzieś po drodze drapieżność. Przed słowem Kiszczak znów krystalizuje się słowo pułkownik.
Wczoraj poszedłem po prostu przed siebie, bez wyraźnego celu. Skręcałem pod wpływem impulsu. Niebo było czyste, popołudnie zaś złote i piękne do bólu. Szedłem pod prąd złocistych strumieni światła, skręcałem w zagubione ścieżki, przystawałem by pogapić się na kolory i formy... Nie robiłem tego od lat. I po raz pierwszy od naprawdę dawna nigdzie mi się nie spieszyło. Przedtem czułem ciągle w sobie coś skurczonego i drżącego co cały czas goniło mnie do domu, kazało mi się w nim kryć, przez świat zaś przemykałem pogrążony głęboko we własnej głowie.
Krążyłem po zarośniętych ruinach, w miejscu dawnych azbestowców, poszedłem przez lasy zarastających pozostałości starych działek i kempingów, powędrowałem wzdłuż wyschniętego rowu melioracyjnego, skakałem po resztkach śluz. W zagajniku odkryłem miejsce do picia. Chłopaki w formie stołów wykorzystali betonowe ławki, wykopane zapewne gdzieś w okolicach odległego o kilometr bulwaru, przytachali też betonowe stołki, które miasto ustawiło koło molo razem z kamiennymi stołami do gry w szachy. Spodobała mi się ta ich pomysłowość i determinacja. Tuż obok jest mały, choć nadspodziewanie wytrzymały szałas sklecony z różnych przypadkowych elementów. Nie dałem rady zajrzeć, ale całość sprawia wrażenie używanej. Nie zazdroszczę komuś kto tu sypia o tej porze roku. Niemniej gdy zrobi się cieplej i pojawią się liście miejsce musi być idealne i świetnie ukryte.
Na działkach mało nie wglebałem się do starej piwnicy. Wrzuciłem tam płonącą gazetę, żeby się rozejrzeć i ze środka buchnął błękitny płomień, mijając mnie o centymetry. Muszę tam jeszcze wrócić z latarką i saperką. Nic nie będzie bezkarnie ziało na mnie ogniem.
W niedzielę opijaliśmy doktorat Zwierza i nasze liczne stado zasiedliło cały tył herbaciarni. Zwierzu jest śliczny. Ostrzygł splątaną i zapewne radioaktywną gęstwę rudych kudłów, drań nawet częściowo się ogolił i założył marynarkę, a mama owinęła mu szyję dziecięcym szaliczkiem, który mógłby spokojnie nosić jako bransoletkę. Było nas wystarczająco dużo by podzielić się na frakcje. Dzięki temu Lady Pazurek mogła zobaczyć cień tego jak wyglądały dawne spotkania gratkowe.
A jutro z Robertem wypruwamy herbaciarni bebechy i zaczynamy remont. Z niecierpliwością czekam , by zobaczyć co czai się pod parkietem, zalewanej regularnie przez sąsiadów podłogi. Spodziewam się czegoś w rodzaju płaskiej wersji Davego Johnsa, jego bijące serce Robert trzyma zapewne skrzętnie ukryte w mikrofalówce.
W sumie lubię pracować przy herbaciarni, bo potem przesiadując tam mam takie, miłe wrażenie jakby częściowo było to też moje, jakbym był w jakieś formie domu. Zawsze pozostaje jednak trochę niesmaku, bo Robert lubi sobie oszczędzić. Z reguły nie biorę od niego więcej niż połowę tego co bym wziął gdzie indziej, a on jeszcze z tego zdziera. Tu już nawet nie chodzi o kasę choć też jest ważna, jakby nie patrzeć ładuję w to czas i energie, które mógłbym wykorzystać gdzie indziej, chodzi o to, że gdy ktoś cię tak traktuje to zdaje się zwyczajnie sugerować, że cała ta ciężka robota i wysiłek były gówno warte.

Zawsze gdy człowiek zaczyna wątpić
w siebie palnie takie głupstwo, które
go zachwyci

(Lec)

*

niedziela, 11 stycznia 2009

Szpon wiewióra


Chuck Norris dementuje:
Moje łzy nie leczą raka...

(Sieć)

On nie śpi, on czeka... Śniegu już nie ma. Będzie za to Zwierzu w herbaciarni i tłum jego fanów. Zwierz od piątku jest doktorem. Miał obronę na Polibudzie i naprawdę żałuję, że nie mogłem tam być by zadać kilka pytań nie na temat.
Mam nowe okulary. Muszę się teraz przyzwyczaić do nowej twarzy. Po dziesięciu latach przerwy znowu wzbudzam na ulicach żywiołowe zainteresowanie płci niewieściej, co każe mi przypuszczać, że tym razem wybór oprawek był właściwy. Kawałki poprzednich okularów zakopię w jakimś opuszczonym, wilgotnym miejscu, szkłami do ziemi i posypię solą. Nigdy więcej miłej aparycji didżeja z lat 50.
No i oczywiście wgrałem na mój nowy komp, nową Europę Uniwersalis, teraz będę podbijał świat Czejenami. Rzeź w Izbie Lordów i totemy ma ulicach Londynu...
Seba dzwonił z Lizbony, że z paroma typami z załogi spędził dobę w areszcie. Podobno wepchnęli jakiemuś tubylcowi 23 banany w rurę wydechową samochodu. Czasem żałuję, że nie zostałem marynarzem jak mój dziadek, podoba mi się ta zdrowa doza buzującego szaleństwa, którego nagłe przejawy wzbudzają mój niekłamany zachwyt, a czasem i zazdrość. Nie powiem nie jedną rzecz wciskałem w rury wydechowe, możliwe, że zdarzył się nawet jakiś banan, ale 23?! To cała operacja, jak przy strzelaniu z działa. Jeden obierał, drugi podawał, trzeci upychał, a to wszystko na ulicy, pośród praworządnych obywateli Unii  Europejskiej. Na Dadźboga, przecież to cholerstwo jest miękkie i się gnie...
No dobra, wyszło słońce czas ruszać na żer, choć szczerze mówiąc wciąż czekam na reakcje organizmu na te lekko przejrzałe ogórki kiszone, które wciągnąłem na śniadanie razem z prehistorycznym pasztetem i zdębiałą cebulą. Zobaczymy jak daleko uda mi się zajść nim dopadną mnie sępy z Orkiestry. Ostatnio byłem już o 300 metrów od  herbaciarni.

Komentarz na sieci pod reklamą
kolczyków z pazurzastych łapek
wiewiórek: Ozdoba dla kobiet,
którym nie leży na sercu dobro
środowiska naturalnego, a już
na pewno los wiewiórek.

*

piątek, 9 stycznia 2009

Członek z ramienia wysunięty na czoło


Chcę mieć jasność. Zamartwiasz
się nie dlatego, ze jedziemy do
domu pełnego wampirów, ale
dlatego, że mogą cię nie
zaakceptować?

(Meyer)

Właśnie zakończyłem lekturę „Zmierzchu”. Cóż za wspaniałe, wampiryczne romansidło, gdybym był ponętną siedemnastolatką to pewnie płakałbym jak bóbr w poduszkę i w zapamiętaniu nacierał sobie smukłą szyję wodą różaną.
Zawsze rozczulają mnie opowieści o Nocnych Wędrowcach, o ileż mniej romantycznie wyglądałoby to w rzeczywistości w naszych prozaicznych czasach hipermarketów i banków krwi.
A jeśli o oddawaniu krwi mowa, to jutro kupuję nowy komp. Jestem już szczęśliwym posiadaczem monitora i przyległości. Jutro też się dowiem czy poszczególne elementy pasują do siebie czy też nabyłem bardzo kosztowną podpórkę pod biurko.
Myślę, że gdy już za parę miesięcy wydostanę się spod zwęglonych gruzów mojego budżetu to zajmę się instalacją sieci, co z pewnością będzie widomym znakiem, że świat się kończy i nadszedł kres ery ludzi i serwerów.
A co poza tym? Delektuję się pogodą. Doczekałem się prawdziwej zimy. Jak byłem ostatnio na zakupach spojrzałem przed siebie na otwór wyjściowy z pasażu w Czerwonym Domu. Stali tam ludzie w formie nieruchomych, czarnych konturów, a wyjście zamykała zwarta, szara płyta i to było powietrze. Odśnieżałem tego dnia pięć razy, w sumie za każdym razem dochodząc do końca chodnika, mogłem wracać na jego początek i zaczynać od nowa. Niemniej wśród ludzi widać namacalną ulgę i nagły spadek agresji. Potrzebna była nam ta świetlista biel przykrywająca pogrążony we śnie świat.

Wychodzi tirówka
Z samochodu  i na
pożegnanie mówi:
Bądź zdrów!

*

wtorek, 6 stycznia 2009

Atak zimy, cholera


Podobają mi się stare Buicki
Riviera, moim  zdaniem  to
najpiękniejszy   samochód
wszech  czasów. Miał  nie-
samowitą sylwetkę, która
łączyła najlepsze cechy
bolidu  wyścigowego i
niemieckiego czołgu

(Statham)

Ostatnim miejscem, którego jeszcze nie umyłem jest prysznic... no boję się po prostu. Podejrzewam, że moja poprzedniczka urządzała sobie kąpiele błotne z płynnym karmelem w formie szamponu. Nawet kafelki w tym kącie mają inny kolor. Wczoraj dokonałem pierwszych prób i walnąłem na bok wszystkie gąbki, drapaki, cify i ajxy, i wziąłem rolkę papieru ściernego.
Na święta dostałem książkę o Brzeźnie. Przestudiowałem ją dokładnie, po czym odstawszy 40 minut na naszej poczcie, gdzie rozpryskując błotną breję, pokrywającą podłogę, biegał jakiś rozwrzeszczany bachor, co chwila z plaśnięciem się przewracając, udałem się obejrzeć te wszystkie opisane cuda na żywo. Przy okazji wychynąłem z końca Północnej na plażę, żeby popatrzeć na przestrzeń.
Nadchodził wieczór. Błękit nieba nabierał tej głębokiej barwy sugerującej, że jest tylko delikatną otoczką, za którą kryje się niezgłębiona czerń tajemnicy. Jasno świeciła połówka księżyca. Nad morzem niczym ogromna postrzępiona dłoń wysuwająca szpony ku lądowi, kłębiła się ogromna, pomarańczowa chmura. Nabrzmiała śniegiem przesłaniała cały wschodni horyzont. Gdzieś, pośród lasów nad Orłowem od szyb odbijały się złoto ostatnie promienie słońca. Zaś pod tym całym majestatem i potęgą moi znajomkowie w liczbie siedmiu i przedziale wiekowym 17 – 48, ganiali po śniegu, obrzucając się śnieżkami i tarzając w świeżym puchu. „Jak dzieci”, stwierdziłem z pełną wyższości dezaprobatą i to był oczywiście błąd, bo jak w filmach wszyscy nagle znieruchomieli i spojrzeli na mnie. Następnie spojrzeli na siebie i szeroko się uśmiechnęli. Reszta jest historią...
Rozebrałem się przed domem, bo miałem śnieg w takich miejscach, że chyba wstrzykiwano mi go pod ciśnieniem sondą. U sąsiadów poruszyły się gwałtownie firanki w oknie, dziwni ludzie, nigdy nie widzieli faceta w samych slipach i skarpetkach przy minus siedmiu?

Przychodzi złota rybka do baru
- Co podać?- pyta barman
- Woooodddyyyy....

*

niedziela, 4 stycznia 2009

Pies o imieniu Epsilon Eridani


Na tym działanie rycerza się
zakończyło, dalsze kroki po-
dejmował jedynie potwór...

(Nie pamiętam skąd)

Tak, tak moi drodzy, ci którzy pochodzą z naszej szlachetnej dzielnicy, lub czerpią perwersyjną przyjemność przebywania w jej bezpośredniej bliskości, z radością dowiedzą się, że Borysiątka mają kolejnego psa. Jest jeszcze brzydszy niż poprzednie a nie gojące się , rozliczne rany szarpane zdają się sugerować, że będzie od poprzednich jeszcze bardziej wredny. Tak więc Seba, nigdy nie mów nigdy, bo w naszym miejscu zamieszkania granica niemożliwego ma tendencję do przesuwania się pod wpływem jakiejś niewytłumaczalnej przekory wiszącej w powietrzu, nieco nad powierzchnią bruków. I tak, Borys nazwał to kłapiące coś Epsilon Eridani, co w sumie nie powinno dziwić jako wersja rozwojowa po Wedze i Proximie, oraz jako koronny dowód, że małżeństwo rozpuszcza mózg.
Na tym zakończymy ogłoszenia drobne.
Wiecie, strasznie lubię ten moment, gdy kładę się spać i ściągam ciuchy... mam nadzieję, że ktoś się zaślinił... w każdym razie, uwielbiam ten moment, gdy po całym dniu noszenia ściągam sweter i w ciemnościach rozbłyskują w nim dziesiątki ładunków elektrycznych. Wygląda jakbym ściągał z siebie skłębioną, czarną chmurę z piorunami.
Jeśliby rozważyć to w większej skali, mogłoby to wyjaśnić pewne zjawiska atmosferyczne.
A poza tym odnalazłem TVN...   Powiedz gdzie, powiedz gdzie, jest TVN...   W moim polowym, strzelającym iskrami telewizorze, który odziedziczyłem po Siostrach znalazłem wszystko, nawet śnieżącą jak Alaska Jedynkę, tylko TVN krył się pośród tych małych fikających punkcików, w które wpatrywałem się z uporem przez trzy dni przeszukując cierpliwie skalę. Zaczynałem w tym już dostrzegać jakieś wzory i doznawać cyfrowych objawień. Na szczęście z śnieżnej kurzawy wychynął niespodziewanie wyraźny obraz Niani całującej Skalskiego i nie poznałem PRAWDY. Bo gdybym poznał, to możliwe, że jak w tym opowiadanku o odkrywaniu na świecie zakonspirowanej obecności smoków, potrzebowałbym azbestowego koca i dwóch gaśnic pod łóżkiem.

-Poproszę te ogórki
-Ale to nie są ogórki
  to biała kiełbasa
-To dlaczego jest zielona?
-Bo jest jeszcze niedojrzała
-A dlaczego ona ma meszek?
-Bo to jest proszę pana abso-
 lutna nowość – kiełbasa
 przytulanka  

(CKM)

*

piątek, 2 stycznia 2009

Maserak kontra Godzilla


- Kto to jest?
- Rozmawia z demonami, a
demony  mu  odpowiadają.
Spodobałby ci się. Aral też
go lubi, ja też. Dobry gość,
jeśli  chcesz  znaleźć towa-
rzysza podróży do piekła.
Zna tamtejszy język...

(Bujold)

Tysiąc palców opuszcza właśnie swoich właścicieli – Stwierdził Dan tuląc okrąglutką Lennonkę i patrząc w zamyśleniu w rozświetloną milionem eksplozji przestrzeń. Powietrze wypełniało nieustanne dudnienie od którego drżała ziemia. Psy i koty dostawały w domach obłędu. Powietrze zamarzało na ustach. Trzy Siostry witały nowy rok oglądając swoje ogniste oblicza w wodach zatoki. Ostatecznie wszystko przykryła pierzasta kołderka mgły pośród której co jakiś czas wykwitał krwisty bąbel wybuchu niczym detonacja bomby głębinowej.
Ostatni dzień starego roku był w srebrze i słońcu, wszystko skrzyło się pośród białego całunu mgły. Świat wyglądał jak mleczny klejnot. Pierwszy dzień nowego roku był szary, z nagłymi rozbłyskami słońca. Przetrwaliśmy go w stuporze przy stołowych resztkach i nędznym programie tv. Potem nadszedł wieczór, a z nim wiatr i sztorm. Morze się przebudziło, czerń nocy stała się aksamitna, chmury świetliste i postrzępione a światło gwiazd ostre jak skalpele. W ciągu dnia z nieba opadło coś pośredniego między gradem a śniegiem, pokrywało plażę kilometr za kilometrem niczym konfetti i symulowało śnieg na ulicach.
Ktoś odpalał wspaniałe fajerwerki przy molo. Kule, parasolki, kurtyny światła. Jakby szkoda mu je było marnować we wczorajszej mgle. Schodząc z plaży, zatrzymałem się by popatrzeć. Nagły rozbłysk czerwieni ukazał mi stojących na bulwarze spacerowiczów, którzy zatrzymali się i odwrócili by patrzeć w przypadkowych miejscach, gdzie akurat dopadło ich światło. Blask trwał kilka sekund, a wszyscy trwali tak nieruchomo jak na zdjęciu z przełomu wieków. Przemknęło mi przez głowę, że gdyby nastąpił koniec świata wyglądałoby to tak samo. Przez dłuższą chwilę stalibyśmy tak spokojnie patrząc, analizując, uświadamiając sobie, czy też potrzebując chwili, by uwierzyć, by zrozumieć, że to dzieje się naprawdę, a nie w naszych głowach. A może po prostu przez chwilę zachwycając się.
Dzień drugi jest pełen słońca i błękitu, nareszcie jest biało. Powietrze jest pełne energii. Ze słuchawek spływa „Jeremy”, otrząsam się niczym stary wilk, rozprostowywuję kości i ruszam w ten świat, nagle pełen młodości.

To się zdarza czasem w południe,
kiedy wszystko śpi w upale. Wtedy
świat staje się przezroczysty jak
rzeka, rozumiesz? Można zobaczyć
dno... Tam na dnie leżą inne czasy.

(Ende)

*