niedziela, 30 października 2005

Koniec opierdalania


Najpierw wściekłość i poczucie zdrady. Zarwane noce z dowodem osobistym w rękach i myśli by go spalić, by wyjechać na 4 lata, by się zabić, bo jest się przedstawicielem narodu kretynów. Potem zmęczenie, praca, rezygnacja. Na końcu choroba. Nic tak nie leczy z abstrakcji, jak ból gardła.
Tymi zarazkami to się ciągle, na zmianę zarażamy z Małą. Gdy ja zdrowieję, ona choruje i na zmianę. A uprawiamy przecież te dziwne ceremonie z całowaniem się z zamkniętymi ustami.
Pogoda jest piękna, robi się powoli zimno, rano pojawia się szron, ale słońce wydobywa wszystkie kolory i wspaniałości jesieni. Wszędzie leżą liście, można w nich brodzić. Z tyłu , za moimi plecami Zwierz magluje Avatara z fizyki. Avatar plącze się w mendrach tematu i oczekuje na moment, gdy wszystko się skończy i będzie mogła wyzbierać cukier, rozsypany przez spłoszonego przez nią kota. Wszystko to wydaje mi się niespodziewanie skomplikowane.
Kurna! Boki mnie jeden migdałek, a drugi nie.
Dziś jestem zmęczony, ciepło mieszkania Zwierzów sprawia, że robię się senny. Nie miałem czasu w domu i teraz piszę na żywca.
Byliśmy ostatnio na "Doom'ie". Film...prosty, że tak powiem. Wszystkie ograne motywy, łącznie z ciasnymi , mrocznymi korytarzami i obcymi mruczącymi w ciemności przed każdym atakiem. Był tylko jeden fajny motyw, jak gość się budzi i nagle kamera patrzy jego oczyma. Nagle znajdujemy się w grze. Załączyłbym muzykę i oglądałbym to jako teledysk, raz za razem.
Zaraz zacznie się sesja. Dziś zdaje się prowadzi Zwierzu, swój wiekopomny "Statek Zwiadowczy Armagedon". Budzisz się. Jesteś klonem z numerem wtopionym w skórę. Jesteś wyposażeniem bojowego statku, masz każdą broń i wyposażenie w dowolnej ilości. Gdy giniesz statek kopiuje cię. Jeśli współtowarzysze uratują twoją głowę , zachowujesz doświadczenie. To system autorski Zwierza, daje mu nieograniczone wręcz możliwości zaspokajania jego sadystycznych skłonności.
Tyle, idę sobie do pokoju obok. Bo to wszystko i tak rozpłynie się jak łzy na deszczu. Po za tym zza pół otwartych drzwi dobiegły mnie słowa : bluzga krwią... nie mogę oprzeć się ich magii. Czas umierać.

*

niedziela, 23 października 2005

Wiatr o zapachu wołowiny z sosem


Najnowszy kawałek Tatu podkręcam na całą parę. Ich piosenki są zawsze tak bezczelne i pełne energii. Słuchając tego zmieniam długopis w ręku w parującą od gorąca broń. Kiedyś byłem rozczarowany , że życie to nie wojna, a świat nie jest polem bitwy, pewnego dnia dotarło do mnie, że wszystko ma sens i cokolwiek by się nie działo , idzie we właściwym kierunku. Od nas zależy tylko, jak szybko i jakim kosztem.
Gdy wypiję już herbatę, gdy polegnie ostatnie cynamonowe ciastko i wystygną usta po ostatnim pocałunku Maleństwa, pójdę na wybory, by walczyć o dobro w dostępnym mi zakresie. Na przekór zdrajcom i komuchom, tym prawdziwym komuchom, tym którzy myślą, że im się należy, tylko dlatego , że są. Ktoś kto obiecuje, że zabierze pieniądze pracującym, by utrzymywać nieudaczników i nierobów, nigdy nie będzie moim prezydentem.
Mała ma dość wyborów i mówienia o nich. Na jej karcie do głosowania krzyżyk postawiła jej matka.
Kończę. Milczę, choć chce mi się wrzeszczeć. Dlaczego nie pada deszcz? Czemu nie pada, jest tyle brudu do zmycia. Najchętniej bym stąd wyemigrował.

*

czwartek, 20 października 2005

Nigdy, a potem znowu


Widzicie że coś błyszczy. To wielkie
oczy, stoicie na jednym z nich. Z za-
chodu coś pędzi...To powieka...

Bajka obrodziła maleństwem. Leży teraz biedna i obolała, a maleństwo zapewne, stukając paznokietkami o zimne posadzki, wędruje korytarzami szpitala i gryzie w kostki pielęgniarki. No może z tym gryzieniem to przesadziłem, chwyta ludzi w bezzębne dziąsła i ssie z furią.
Wczorajszy dzień był intensywny i pełen smaku. Bieg i praca, reaktory ustawione na pełną moc i migoczące zmienne na ekranach taktycznych mego mózgu. Potem dzień uderzający rozpędzoną falą o kwintesencję wieczoru. Przez lata gasnącej Gratki i przykurzonego grobu herbaciarni, zapomniałem , że można żyć tak kontrastowo.
Wieczorek Dąbrowskiego był wczoraj a ja wciąż jeszcze jestem pijany, i uśmiechając się pełen bezrozumnego szczęścia i mocy wypełniającej wibracją me żyły, czekam na kaca.
Strych w Gdyni jest jednym z najbardziej klimatycznych miejsc jakie znam. To mały rybacki domek, wciśnięty w cieniste podwórko między Gdyńskie wysokościowce. W mroku wieczoru wiszące latarenki i świece w oknach, sprawiają wrażenie jakby trafiło się na przerwę w rzeczywistości, wyrwę w tkance miasta. Człowiek wchodzi w opłotki i tylko czeka, że chatka podniesie się nagle na kurzej nóżce i przeciągnie , strosząc dachówki. W środku jest Wnętrze, i tyle, już dawno temu postanowiłem, że nigdy nie będę go opisywał. Niech po prostu jest. To coś takiego, co chciałoby się znaleźć wieczorem w górach, po całym dniu marszu przez śnieg.
Słów słuchało się dobrze. Tadziu jest jednym z tych poetów, którzy dobrze czytają swoje wiersze. Ma naprawdę dobry ,radiowy głos. Było tak jak trzeba, lekko ckliwie i poważnie, momentami zabawnie. Był np taki moment, gdy Tadziu wbił się niczym lodołamacz Lenin w pełen egzystencjonalnego ciężaru, miąższ wiersza, a tu nagle dzwoni komórka. I to jeszcze sygnałem z typu : krakowiaczek jeden czy świnki trzy. Tadziu zaczął znowu, doszedł do tego feralnego wersu co przedtem i znowu zadzwoniła jakaś komórka. Tadzik przerwał , łyknął piwa z kufla i ogólnie wyglądał jakby właśnie liczył cicho, po łacinie od tyłu. Zaczął znowu, powiedział może z trzy słowa, gdy ze ściany grobowo i ostatecznie odezwał się wiekowy zegar. "To sssspisek" wycedził przez zęby, próbójąc powstrzymać śmiech siedzący obok Tadzia Boros.
Boros, Tadziu i Loffo Landecki, siedząc przy stole z całym tym szkłem i świecami wyglądali jak wyjęci z obrazu jakiegoś niderlandzkiego mistrza.
Po strawie duchowej przyszedł czas na mały afterek. Lotna ekipa nawiedziła lokal o dźwięcznie brzmiącej nazwie "Arkadia". Był to lokal w którym zatrzymał się czas. Kto oglądał kiedyś film "Tulipan", będzie wiedział o czym mówię, taki lepki, PRLowski blichtr, z kelnerkami o wysokich fryzurach i "panie proszą panów". Z miejsca zapachniało Krawczykiem.
Tu się dopiero zaczęło... w trosce o własne życie i zdrowie przemilczę większość przezabawnych szczegółów. Pozostanę przy opisie atmosfery ogólnej.
Tadziu zwierzał się Lenn ze swego nader skomplikowanego życia emocjonalnego. Postawił wódkę , wypiliśmy ją w trójkę , jeden haust, na jedną setkę. Lenn szeleściła nowymi skórzanymi spodniami, zdartymi podobno z Wotanicy, i przynosiła chleb z domowym smalcem, który w knajpie jest za darmo. Landecki czarował Paryżem jakąś nauczycielkę z dziurą na zgrabnej łydce. Łydka była prezentowana na stole. To tak na wypadek gdyby ktoś wpadł na pomysł, by spytać , co robiłem pod nim. Loffo całował pannę w nadgarstki i mówił , że to uwielbia. Druga połowa stołu została spacyfikowana przez jakiegoś ziomka w żelu, który opowiadał jak bardzo lubi tu wyrywać czterdziestki.
Potem były ulice Gdyni rozbrzmiewające naszymi śpiewami i śmiechem. Jasny księżyc próbował przyszpilić do ziemi nasze cienie, a my w kolejce mknącej przez noc, urządzaliśmy konkurs na najbardziej podniecającą łydkę. Niespodziewanie wygrała pani Wojdała, poetka w wieku teoretycznie statycznym, której zgrabne nogi , okazały się osnute bojowymi rajstopkami żywcem ściągniętymi z reklam firmy Gatta.
Potem towarzystwo zapadło gdzieś pośród betonowej jury żabianki a ja gnałem przez noc wypełniony radością i oblewany księżycowym blaskiem. W domu rozpakowałem z plecaka liczne łupy zgromadzone przez cały dzień. Dotykałem każdy, gładziłem. Potem rysowałem przez pół nocy, pierwszy raz od dawna, nie z obowiązku, ale z czystej radości tworzenia.

"Rozdzielczość"

Dzisiaj z twojego aktu wybrałem sobie
oko
i powiększyłem je aż do granic ekranu, do
granic rozdzielczości (a ta jest na tyle wysoka,
że można już w ciebie uwierzyć). Powiększyłem

twoje prawe oko, chcąc za ostatnim kliknięciem
przeskoczyć na drugą stronę, obejrzeć duszę
albo przynajmniej siebie rozklikanego. W
pobliżu czterdziestego czwartego powiększenia

zobaczyłem swoją niewyraźną sylwetkę,
przy sześćdziesiątym szóstym zarys aparatu
fotograficznego, czytelny tylko dla mnie. A
dalej już nic więcej nad szare prostokąty

poukładane ściśle jak cegły w murze, jak
kamienie w ścianie płaczu, przed którą staję
w dzień i w nocy, aby wytrwale rozsadzać spojrzenia
karteczkami z moimi wierszami.

(Tadeusz Dąbrowski,tomik "Te Deum")

*

wtorek, 18 października 2005

Niewysłowienie




Pół nocy awantury z ojcem. Łatwo mu to przychodzi w razie czego jakiekolwiek skutki i tak nie spadną na niego. Najprościej rzecz ujmując gdy się wyniosę, to matka będzie musiała wziąć się za sprzątanie, nie on. Łeb mnie boli od tego wszystkiego, a zamiast oczu mam dwa pączki kolczastego drutu. To takie beznadziejne gdy osoba do której mówisz , nawet cię nie słyszy przez mgłę własnych myśli i teorii.
Jesień w końcu przyszła, ale jest cicha i delikatna. Ja jestem z lekka zapadnięty w sobie , poszarzały i zarośnięty. Wpisałem sobie w harmonogram działań przeprowadzkę i niniejszym fakt ten przestał być rozważaną teorią. Czekam na wieści z Warszawy o odłączeniu się Bajki od Obywatela. Coś jak obserwacja stacji Mir i statku Progres. Gdańsk czeka w napięciu na pomyślne lądowanie.
Wieczorem wędruję z Małą na Kabaret Hrabi, to popłuczyny po Potem, zobaczymy ile pary im zostało. Wlecze nas tam Tau, która jest kabaretowym pasjonatem i jest zdecydowana nas tą pasją zarazić.
Maleństwo ma już w środy angielski, Awari jedzie szlajać się po stolicy, a mi się nie chce siedzieć samotnie w herbaciarni z coraz bardziej zapadającym się w sobie Phantomem. Poza tym dawno nie byłem na żadnym profesjonalnym wieczorku. Wybieram się więc jutro z Lenn na Strych w Gdyni, gdzie Tadziu Dąbrowski będzie promował swój najnowszy tomik.
Będę pił pod pochyłym dachem, słuchał dobrych wierszy i starał się nie myśleć o powrocie do domu. Może coś zgubię, a może coś znajdę. Może coś do mnie wróci a może o czymś zapomnę. W każdym razie coś ulegnie zmianie. Bo jak mawiali starożytni Rosjanie: Trzeba coś robić, bo jak coś się robi, to w końcu coś się zaczyna dziać. Jeśli piszesz długo i wytrwale, to na 10 000 tekstów stworzysz w końcu ten jeden, który pozostawi cię na zawsze w pamięci ludzkości. Jeśli malujesz to jeden z tysiąca obrazów na pewno będzie arcydziełem, choć byś nie wiem jak się opierał. Jeśli się upijasz, to w końcu trafisz na tę jedyną, pijaną i pełną przygód noc, która przejdzie do legendy...
Gdy już wszystko się skończy; wiersze, picie i ostatnie pociągi, ruszę piechotą przez noc, wzdłuż brzegu. A gdy dotrę do Brzeźna wszyscy powinni już spać.

*

sobota, 15 października 2005

Bóg jest jeden, a ty nie


Mam szerokie horyzonty i wąski przedpokój
Interesuję się bezinteresownością
Słucham co w trawie piszczy
Chętnie poznam Poznań
Nie cierpię uwielbiać
Nazywam się Nazywam

(Ktoś kogo nie pamiętam)

Jestem chory. Boli mnie wszystko, mam gardło jak przepalona rura wydechowa i oddycham jak Lord Vader. Siedzę w kącie i staram się nie zarażać znajomych. Więcej tu już nie będę o tym pisał, bo nie mam ochoty zarażać i was moim, dzisiejszym samopoczuciem.
Wczoraj wędrując wieczorem w kierunku tramwaju, pozwoliliśmy uciec jednej trzynastce i poszliśmy nad morze. Wieczorne piątki są tu u nas luźne i pijane. Ostateczny szczyt społecznego przypływu , uderza w falochron weekendu. Napięcie zwyczajności pęka i rozbryzguje się na granicy wieczoru, by niezliczoną ilością ludzkich kropel spaść na brzeźnieńskie plaże. To już nie roboczy tydzień, a jeszcze nie pełen ceremonii i zwyczajów weekend. To bezczas gdy można pozwolić sobie na bycie sobą i przez chwilę odpocząć.
Wyszliśmy na zmurszały kikut po molo, nie było horyzontu.
Miasto płynące cały dzień przez mgłę, wieczorem w niej osiadło. Gdzieś w błękicie przed nami błyskały boje szlaku wodnego. Po prawej rozlewał się powolny rozbłysk portu z naprężonymi mięśniami dźwigów. Po lewej rozpływał się krajobraz za snów.
Łuk zatoki zamknięty wycinanką wzgórz, mgła sprawiła, że dalsze były jaśniejsze, a bliższe ciemniejsze, jak na japońskiej grafice. Zatopione we śnie miasto Sopot, ledwie widoczne, świetliste jęzory miast wyciągnięte aż do morza. Bliżej nowe, brzeźnieńskie molo z drżącymi na spokojnej wodzie ścieżkami sodowych lamp. Wszystko w odcieniach błękitu. Tylko idące nitką brzegu trzy postacie, zupełnie czarne. Kilkuminutowa impresja, widowisko organizowane przez cały świat, tylko dla nas.
Z tyłu szczekliwe odgłosy pijackich przepychanek. Dwóch facetów, siłuje się i szarpie za bluzy, ale bez agresji, tak powoli, jakby tylko dla zasady. W powszechnej ciszy nie ma dźwięku morza, szumu miasta, tylko stłumiony gwar setek głosów. Jest tu tłum ludzi, ale tych właściwych. To nie turyści, to ludzie, którzy tu są , bo powinni.
Wieczór okrada wszystkich z twarzy. W skłębionym mroku ściany parku widoczne tylko punkciki papierosowego żaru. Słychać głosy, musi być tam mnóstwo ludzi, ale nikogo nie widać. Była taka scena w Spirited away, gdy zapadał zmierzch i nagle znikąd zaczęły szemrać głosy a potem powoli, na początku prześwitujący, potem coraz wyraźniejsi zaczęli pojawiać się bogowie.
Jeśli jest tu Bóg to musi stać w cieniu tych drzew, pośród potrzaskanego sowieckimi bombami betonu, w ręku ma tanie piwo a z kącika ust zwisa mu papieros. I tak powinno być, mu też należy się chwila spokoju.
Trzy młode dziewczyny, twarzami do siebie. Z trzech stron w rozpryskach piasku , pędzą do nich trzy psy. Obok powoli wytraca prędkość rower. Lekko uderza kołem w barierkę. Siedzi na nim chłopak w bundeswerce i kraciastej koszuli, ma włosy jak bohaterzy Musierowicz. Wyciąga przed siebie rękę i zatacza łuk telefonem. Na chwilę pojawiamy się w kadrze czyjegoś życia.
Są rzeczy, które muszą być. Chwile, które muszą zaistnieć. Są ludzie, którzy jadą całą noc pociągiem, by zobaczyć świt na plaży. Każde słowo umieszczone we właściwym miejscu tekstu i historii, wywołuje u mnie przypływ szczęścia. Życie to układanie puzzli i każdy kawałek umieszczony we właściwym miejscu, nadaje całości więcej sensu.
Gdy ruszamy z powrotem w cień drzew, latarnie Brzeźna wysyłają już bliźniacze, czerwone smugi w przestrzeń. Wschodzi Mars.

*

czwartek, 13 października 2005

Ten się śmieje ostatni kto najszybciej myśli


Chodź , zanim pomyślą że robimy to co robimy.
(ja do Pazurkowatej)

Wczoraj oddałem po raz pierwszy krew. Na miejsce eskortowała mnie Lennonka, wielokrotnie już odsysana weteranka. Musiałem mieć coś w oczach (...coś atawistycznego co można by ujrzeć w oczach naszych praprzodków, na widok długiego, pasiastego ogona wijącego się w krzakach...), bo pielęgniarki dostały ataku opiekuńczości . Średnio co 4 minuty ktoś pytał mnie, czy wszystko w porządku. Tłumaczyłem, że ja tylko tak wyglądam.
Oczywiście mój niepowtarzalny metabolizm musiał zrobić jakiegoś psikusa, okazało się, że mam tak wysoką krzepliwość krwi, że zastygała paniom w rurkach.
Po wszystkim dostałem paczkę szwajcarskich czekolad i naklejkę "wesoła krwinka", teraz będę czekał 2 tygodnie, niepewny , czy przyjdzie książeczka honorowego krwiodawcy, czy zawiadomienie o wirusie zapalenia wątroby, typu B.
Pogoda nadal zadżebista, wszędzie jeszcze zielono, gdzieniegdzie tylko jesień maznęła żółcią czy czerwienią. Zabrałem Lennonkę na z lekka eteryczny , stoczniowy most i gapiliśmy się na miasto i stocznię płynące przez złotą mgiełkę poranka.
Potem wypiliśmy po lampce Kegora w herbaciarni. Ona pojechała robić obiad dla wygłodniałej rodziny, ja wziąłem się do roboty. Gdy wieczorem wróciłem do herbaciarni byłem wypruty. W końcu dało się we znaki dwumiesięczne spanie po dwie, trzy godziny. Siedząc pośród rozgadanego towarzystwa, ledwo trzymałem oczy otwarte. Rzuciłem na stół czekoladę, ze słowami: Macie tu moją krwawicę...
Awari puściła kilka stów i zakupiła kurtkę, polar, a w prezencie od sklepu dostała plecak. Gdy już po półgodzinie zawiązała wszystkie sznurki i zapięła wszystkie zatrzaski zaprezentowała nam ten niepowtarzalny zestaw. Wygłądała jak otyły eskimos, tudzież wielki, pomarańczowy teletubiś. Na szczęście my prości kafelkarze nie znamy się na modzie.
Z odmętów nicości wychynęła Magnolia, powiedziała, że leczy nerki i że się zaręcza w piątek.
W nocy dostałem od mojego Maleństwa smsa pełnego miauknięć.

Ministerstwo rolnictwa Ukrainy nie wiedziało
co zrobić z ziemią wokół Czernobyla. Nie można
tam siać żyta, ani ziemniaków. Postanowiono
więc wysiać tam tytoń , a na paczkach papierosów
umieścić napis: Minister zdrowia ostrzega
po raz ostatni...

(sieć)

*

wtorek, 11 października 2005

Po wyjęciu zawleczki granat przestaje być naszym przyjacielem


Jedno ciasto mama zrobiła ze
śliwkami a drugie z orzechami...
kokosowymi...no z wiórkami!
(Pazurek)

Dzwonek. Otwieram a tam moja babcia z półtorametrową, dębową pałą. Patrzy wielkimi oczyma i szepcze i wskazując do góry: Tam coś jeeest...
Wyjrzałem ciekawie. Rzeczywiście pod sufitem klatki schodowej wisiała sobie sikorka, i spoglądała magnetycznym wzrokiem na moją wszechstronnie uzbrojoną babkę. Moja babka jest mała i pękata, nieoficjalnie krąży wersja, że przypomina ruski czołg...teraz miała i lufę.
Odesłałem babkę, żeby opowiedziała o potworze na suficie sąsiadce i wziąłem starą koszulę. Ogólna zasada znana wszystkim hodowcom papug jest taka, nie biegaj, nie krzycz i nie wygłupiaj się, machaj koszulą aż bydle się zmęczy i straci refleks, a potem po prostu podejdź i zarzuć koszulę od góry. Po dwóch minutach było po wszystkim, poniosłem skrzeczącą koszulę do okna i puściłem stwora na wolność. Tu uwaga dla optymistów, romantycznych oszołomów i ekologów, nigdy , powtarzam nigdy nie wyciągać ptaszka z koszuli (jakkolwiek by to zabrzmiało), nie głaskać i nie zbliżać twarzy , mówiąc "puciu, puciu". To że ptak nie ma zębów nie znaczy, że nie gryzie.
A poza tym łeb mi pęka. Ciapek dostarczył mi baterię proszków i zaraz będę się leczył. Popracujemy jeszcze dzisiaj nad szatą graficzną pozostałych dwóch blogów, a po południu zobaczę moje drapieżne Maleństwo i filmy na pierwszej po remoncie , sesji filmowej u Void.
Aktualnie nie mam najlepszego humoru i męczy mnie silna potrzeba by dać to komuś odczuć. Są chętni? Prrrooszę...



FIN

*

sobota, 8 października 2005

Drapieżne owieczki w oczekiwaniu wilka


Dawno, dawno temu, bo w zeszłą sobotę, o 11:40 w nocy , mój ojciec wpadł na pomysł, że obejrzymy filmy z Chin. I popłynęliśmy rzeką Jang - cy aż po godzinę drugą. To właśnie miała być ta noc, którą zamierzałem przespać w całości. Ostatnio brakuje mi czasu na sen i mój mózg podsuwa mi ciągle senne wizje na jawie. Nie żebym narzekał, tyle tylko że częściowe przejście w sen upośledza z lekka moją komunikację międzyludzką. Ujmując rzecz inaczej, niedługo dorobię się renomy świra, który gada do powietrza.
Świt oglądany z ramienia dźwigu nad roziskrzonym kanałem portowym, wwierca się w oczy, aż po samo dno spojówki. Zesztywniały z zimna patrzę jak nadchodzące światło wydobywa ze wszystkiego kolory. Myślę o tym,
że strasznie dużo tego światła w moich notkach. I tych kolorów.
Złota polska jesień. Praca, szkoła, kradniemy z małą kilka godzin popołudnia, albo kwadrans zmierzchu. Dzieci zbierają kasztany i żołędzie. Kasztany spadają z drzew wokół nas. Pazurkowata się niepokoi. Ja mówię: Spokojnie, one trafiają tylko tych którzy się nie spodziewają, albo tych co mocno wierzą, że zostaną trafieni. W tym roku zasadziłem kilka żołędzi w doniczkach, na wiosnę je przesadzę.
Bolą mnie jaja od zimna, niestety najlepszy sposób na zdejmowanie plandeki z tira , to usiąść okrakiem na poprzecznej rurze stelażu. Ojciec właśnie wszedł do domu i ze wszystkiego odpływa energia. Ja zaraz stąd wychodzę do Zwierzów, gdzie po kątach czają się inne światy, które z maniakalną wytrwałością ściga kot. Opowiadane rzeczywistości, niczym kłębki kurzu. Kupiłem ostatni , brakujący tom Honor Harington, i teraz mam już wszystkie. Spryciarze wydali najpierw najciekawsze części, dochodząc do słusznego wniosku, że jak ktoś będzie miał większość tomów to dokupi też te gorsze, żeby tylko mieć komplet. Razem ze mną serię czytają 4 osoby. Teraz akurat robi to Zwierzu, będzie pierwszą osobą, która przeczyta ją w całości i po kolei.
Podobno znajoma Pazurka wydaje książkę, w której jestem. Taki ze mnie duch czasów.

*

czwartek, 6 października 2005

Brzeźno 2005


My mieszkańcy przedmieść historii nie odpoczywamy. Ciągle w ruchu, jak rekiny, nie możemy zatrzymać się, bo umrzemy. 150 milionów lat ewolucji, instynkt wietrznych blokowisk, zamiast zębów. My nie sypiamy.
Ustalam azymut na śmietnik. Blask gwiazd odbija się od karoserii, wypełnia noc cichym brzęczeniem. Noś zegarek w kieszeni, chodź zawsze środkiem ulicy - będziesz miał zawsze moment więcej na reakcję.
W kieszeniach noszę kamienie. W plecaku mam ostrza, nici i bandaż.
My dzieci dzielnic, nigdy do końca nie koncentrujemy wzroku. Nasze oczy błądzą ciągle, za wszystkim co sie rusza. Zawsze siadam tyłem do ścian, a przodem do drzwi. Nigdy nie przestajemy słyszeć.
Nasi rodzice okaleczyli nas, na swój obraz i podobieństwo. Upakowani w foremki komunizmu skazili nas genetycznie beznadzieją. Nasi rodzice są naszą pierwszą siłą hamującą. Życie każdego z nas jest wojną z tym co otrzymał w genotypie.
Lubimy noc. Rodzice śpią, ulice pustoszeją. Norma kryje się za firankami. Świat jest większy. Jest nasz, pełen czasu i przestrzeni. Zmierzch ukrywa codzienność, zostawia ocean miejsca na myśli. Niewidoczni i niewidziani, wędrujemy betonowymi kanionami świata, w bladym świetle księżyca.

*

wtorek, 4 października 2005

Wiatr od lądu


Gdyby dziś był ostatni dzień na Ziemi , wystawiłbym twarz do słońca i zacząłbym śpiewać. Pozwoliłbym by blask ukrytych poza błękitem gwiazd, miękko wypełnił mi oczodoły i gardło, by skroplił się na rzęsach. Śpiewałbym nad piaskiem i wodą, czekałbym na wiatr i deszcz, na mróz i blask księżyca.
Nadchodzi kolejna fala. Niewidzialna dopóki nie dotrze do płycizny. Unosi moje myśli ku brzegom i światłu. Płynę w poranku. Dźwięk jaki wydają wszystkie oceany świata wypełnia moją głowę. Rozbrzmiewa w słonecznym blasku, pośród bilionów ziarenek piasku i gorących ramion galaktyk. Krzyki mew jak wykrzykniki, wypełniają ciszę po lecie. Miasto huczy w kontekście.
Pomiędzy wszystkim jest mgiełka.. Robi się nostalgicznie. Ludzie myślą nastrojowo. Ja myślę o tobie. Uśmiecham się.
Betonowe konstrukcje przechowują w sobie odciśniętą pamięć słojów drzewa.

*

sobota, 1 października 2005

To jedna z tych notek, w których Phantom nie znajdzie „nic”


Ja - Ty moje małe, krwiożercze stworzenie...
Pazurek sennie - I tak ci nikt nie uwierzy.

Rozmowa z Lenn. Wzdłuż głównej żyły Wrzeszcza. Słowa pośród kolorowych świateł, gwaru i zapadającego zmierzchu. Gorzka żołądkowa okazała się słodka. Wyglądaliśmy zapewne intrygująco, mała, ruda, rozwichrzona, częstująca gorzałą sunący obok zwalisty cień. Wiele powiedziano w ten zimny wieczór.
Pazurkowata wracała z ojcem przez park koło opery, a tam znowu dziki. Rozchrumkane radośnie , biegające warchlaki. Gdzieś w ciemnościach czaiła się zapewne siedemdziesięciokilowa locha i zacierając racice i czekając tylko na moment , aż jakiś frajer wyciągnie rękę do głaskanie i powie: Ach jaka śliczna świnka. - To tylko dziki - Stwierdziła Mała i powlekła za sobą struchlałego rodzica.
Tomas łaził z wykrywaczem po Kępie Oksywskiej i wykopał 96 podków i jeden młotek. Powiedziałem mu, że to być może Opatrzność coś mu sugeruje. Poza tym chodzą po mieście słuchy, że można kupić nitroglicerynę. Podobno 500 zł za 100 ml. Zawsze chciałem wysadzić ten szpetny, szesnastometrowy krzyż, którym zmiażdżono Górę Gradową.
I to tyle, moi drodzy. Kończę, bo moje Maleństwo kupiło mi wczoraj, na dzień chłopaka, najnowszy tom Honor Harington. Teraz odczuwam niewysłowioną wręcz potrzebę, by ująć w macki tę czerwoną okładkę i dać upust nałogowi. Ciao!

*