wtorek, 31 lipca 2007

Poczułem ogarniający mnie zimny, niszczycielski spokój, miłe wrażenie, jakbym wrócił do domu


Mieliśmy bilety na pierwszą klasę. Wagon był jednak zatłoczony. Było pięć osób i tylko cztery miejsca w przedziale. Krzysiek stał półtorej godziny na korytarzu, gdzie po jakimś czasie dołączyła do niego źle czująca się Awari i tak było aż po Wrocław.
We Wrocławiu dołączali wagony z Kłodzka. Jedno spojrzenie, dwa zdania i pognaliśmy wąskimi korytarzami ku końcu pociągu. Nowe wagony dojechały na naszych oczach. Lekkie szarpnięcie. Szczęk zaczepów. Spytawszy Man of kufaja o pozwolenie pomknęliśmy dalej przez wymarły skład aż po opustoszałe przedziały klasy pierwszej. Zajęliśmy nowe terytorium, obwąchaliśmy kąty i wygłosiliśmy inwokacje. Ktoś musiał iść po resztę i plecaki, ktoś musiał zostać. Zostałem ja.
Zapanowała cisza. Gdzieś dalej odgłos odjeżdżającego pociągu. Pustka, tylko czasem jakaś błękitna koszula z latarką świecąca w okno. Poczułem stojące powietrze, poczułem nicość. Wrocław dworzec, pierwsza w nocy, cisza. Ja bez pieniędzy, rzeczy czy biletu. Cisza i pustka, przypomnienie pośpiesznego biegu przez wagony, żadnej informacji, żadnej pewności. Pustka i cisza. Niepewność czy nie zostałem, sam, w środku nocy, w dalekim mieście, w porzuconych na noc wagonach.
Przybliżające się głosy były wyzwoleniem.
W domu nikt mnie nie przywitał. Jakbym wyszedł się przejść albo poleciał na chwilę do sklepu. Matka tylko westchnęła, że była cisza i nie musiała kupować jedzenia. Babka ograniczyła się do drobnomieszczańskiej kontemplacji mojej otyłości.
Mógłbym tu nie wracać. Dom jest pustym słowem pełnym ludzi, którym do niczego nie jestem potrzebny. Mój „dom” jest gdzie indziej, gdzie indziej są bliscy mi ludzie.
Wieczorem w niedzielę zamykałem przeczekany dzień patrząc tępo w ekran komputera. Rzuciłem okiem na zegar, dochodziła 10. Pomyślałem, że okrągłą, niedospaną dobę temu siedziałem z przyjaciółmi pod wiatą, na dworcu w Wałbrzychu czekając na nocny pociąg. Zmęczeni, napchani po brzegi obrazami, pogryzieni przez cholerne meszki rozmawialiśmy i śmieliśmy się śledząc powoli mijające minuty na wiszącym nad nami zegarze i pijąc wodę mineralną o smaku truskawek. Co czas jakiś któraś parka ruszała ścieżką wzdłuż torowiska patrząc z góry na zasypiające miasto. Zmierzch pięknie wyostrzał kontury budynków i drzew na tle rozniebieszczonego nieba. Zapalały się światła w oknach. To było w zupełnie innym świecie.

*

niedziela, 15 lipca 2007

Wiatr spod mola


Ach kochanie, jak pięknie pachną
twoje włosy – obiadem...

(Krzyśki)

Do Brzeźna zawitało MTV. Jakieś laski w strojach kąpielowych bujały się na scenie. Wzdłuż wybrzeża rozbłyskiwały żywe rozety dyskotek a horyzont przypominał stary, spatynowany płomień zamarły na zawsze pośród skłębionych chmur. Stałem tam z Krzyśkami, słuchając opowieści z krypty, godzina jedenasta dobijała do zegara, kończył się ciężki dzień.
Krzych opowiadał jak niegdyś pod molem siedziało dwóch metali i jeden smętnie stwierdził, że przydałoby mu się 5 złotych, bo brakuje mu do wina. A tu nagle zawiało, zaszumiało i z góry, spomiędzy desek spadła mu na głowę dwuzłotówka. I to jest właśnie powód, dla którego pod molem siedzą zawsze grupy młodzieży.
Opowiadał też o typie, któremu przez parę nocy z rzędu śniły się w różnych formach liczby:1, 2, 3. W końcu nie wytrzymał, zastawił wszystko i postawił na te liczby gdzie się tylko dało. Przegrał oczywiście wszystko i gdy tak wracał przygnębiony rozjechał go autobus linii 123...
W piątek ruszamy w góry. Podobno, gdy mężczyzna rusza w góry to wraca do domu, po bieszczadzkich doświadczeniach sprzed paru lat mam wątpliwości, czy rzeczywiście chodzi o takie góry – miejsca, w których trudno nie potknąć się o turystę. I dlaczego, do cholery, rośliny po polskiej stronie były szare i czarne a po ukraińskiej pyszniły się soczystą zielenią?
Na zewnątrz wreszcie pojawiło się słońce. Wyląduję dziś zapewne w herbaciarni, gdzie ktoś zapewne będzie szlifował o mnie swoje kształtne szpony, a potem będę się wspinał na Niedźwiednik, by skosztować słynnej kuchni Mamy Lenn, a następnie stoczyć się w doliny z 30 kilo gazet na plecach. Wciąż nie mam jeszcze plecaka, bo w moim nosiłem ostatnio złom i jeździłem na roboty, przypomina więc coś przybyłego z głębin oceanu.
Znowu zerwał się wiatr, niesie ze sobą coś nieograniczonego. Idę zobaczyć co...

*

piątek, 13 lipca 2007

Dylatacja


Toast, brzęknęły szkła.
Ludzie się cofają, tylko
Lady Ciapka pozostaje
Na placu boju, prze-
mieszczając się w moim
kierunku i mówi: Tylko
z tobą się jeszcze nie
stukałam...

Otwieram drzwi. Za nimi stoi Dyniek, unosi mi przed oczy prezerwatywę z dawką czegoś zielonego i oślizgłego i pyta cały podjarany: Co ja na to? Święci pańscy! I to po tym heroicznym wysiłku, jakiego wymagała absorpcja śniadania. Spierdalaj! Odparłem uprzejmie zgodnie z moim najszczerszym przekonaniem, głębią gorących uczuć i aplauzie udręczonego żołądka i z rozmachem walnąłem drzwiami... Naprawdę to nie najlepsza pora by delektować się tym, co jest wstanie wygenerować znarkotyzowany dyńkowy organizm.
Wczoraj znowu wracaliśmy w towarzystwie Mata. Mat przez całą drogę intensywnie przeżywał fakt, że w pracy mają geja i chodzenie tyłem do szafek czy też pytania typu „Czy nosisz szelki?”, są u nich na porządku dziennym. Mata najbardziej niepokoiła możliwość, że znajdzie się z K na jakiejś zakładowej imprezie, a tamten przyjdzie bez swojego chłopaka, i zacznie pić. Tu nie mogłem się powstrzymać i wspomniałem o moim kolesiu, który zbudził się po pewnej imprezie z obolałą dupą i stówą w kieszeni.
Szliśmy tak przez miasto podśmiewając się z całej sytuacji i tak dalej. Mat się rozkręcał aż doszliśmy do miejsca, gdzie ja i Pazurkowata skręcamy a Mat podąża dalej sam, ku samotnemu przystankowi, by czekać w ciemnościach nocy na autobus. I właśnie wtedy, już skręcając rzuciłem z uroczym uśmiechem, jakiemu zwykle towarzyszą małe ptaszki, wydłubujące pokarm spomiędzy zębów: Ty tam będziesz taki samotny i po ciemku. Cisza, druga nad ranem. Nagle za tobą zaszeleszczą krzaki i wyjdzie K...

*

wtorek, 10 lipca 2007

Bo tak!


Ty nie jesteś swoim ciałem


Ustawiła fortepian w Alpach
Ruszyły karawany, księżyc
Słuchał skowytu szakali
Odkąd skończył się potop

(Orion)

Zdymisjonowali Leppera, buchachachachacha! Chciałbym zobaczyć jego minę, gdy dowiedział się tego tak znienacka. Coś jak w amerykańskich filmach, obraz zwalnia, brzdąka tkliwa muzyka, Lepper odwraca się gwałtownie zarzucając blond włosami a w jego oczach ból jak u zranionej łani. W muzykę wkrada się dysonans, wilgoć błyszczy na asfalcie, o który uderza upuszczona pomarańczowa piłeczka...
Pewnie upuścił się Wielki Roman(ow), który czuje już nadciągające karabiny rewolucji. Zaś ta mała figurka tam to Ziobro czyszczący działo Aurory. Stara się bardzo, bo może być następny w kolejności. Gdy furerem jest przeciętniak, niedobrze jest urosnąć za wysoko. Szczególnie, że to mściwy kurdupel...
A u mnie, w stolicy tego ramienia galaktyki, powoli dogorywają remonty. Moje podwórko wygląda jak Hiroszyma. Wczorajszy dzień spędziłem upojnie napełniając gruzem i zgniłymi płytami pilśniowymi kolejny kontener. Oczywiście był to jedyny dzień pośród oceanu dni szarych i ulewnych, gdy niebo wyniebieściło się perfidnie na na ziemię polał się żar.
Rano w okolicy pojawiła się Pazurkowata, której rodzicielka dała na tyle w kość, że woli przebywać gdziekolwiek, byle dzieliły ją od domu trzy bezpieczne kilometry. Moja piękność plątała mi się radośnie pod nogami, gdy świszcząc już z lekka nosiłem trzydziestokilowe, ceglane plastry z pociętych słupków i ratowała z kontenera ślimaki. Robiła to zresztą z fascynującą determinacją, wydobywając z tego skłębionego, pylistego inferna nawet sztuki wielkości paznokcia. Potem odnosiła je na bok, odkładała w trawę i komentowała ich zachowanie (o ten bawi się z mrówkami! Ale są dla niego za szybkie). Jakoś tak się składało, że każdy kolejny ślimak ekspresowo ewakuował się z tej trawy i wspinał się na murek. A gdy tylko Pazurkowata odwróciła wzrok, znikał tajemniczo a błyskawicznie.
Wcale im się zresztą nie dziwię, też bym zniknął, gdyby ktoś mnie nagle porwał, potem usiłował zmiażdżyć a na koniec wrzucił w krwiożercze hordy mrówek.
Z innych przerażających zdarzeń wzburzających spokojną powierzchnię rodzimego stawu opiszę tu wam dzisiaj jak moja babka z rozpaczą w oczach i spanikowanym psem na rękach wparowała nam do mieszkania, by po pół godzinie pełnego bólu i zwątpienia monologu poinformować nas, że psica ma kleszcza, i że ona robiła już wszystko, wzięła nawet kombinerki, tu pies się wyraźnie wstrząsnął, ale nie potrafi go wyrwać.
Mam w domu taki specjalny dynks do wyrywania kleszczy, przyniosłem go i po dłuższej eksploracji skłębionego gąszczu psich kłaków odnalazłem rzeczonego kleszcza, który okazał się psim sutkiem...
Gdy już minęła mi histeria zaproponowałem babce, żeby wstąpiła go klubu Mondo Bizare, gdzie jej kuliste ciało obleką w błyszczący czarny latex, psa przywiążą pasami a jej wręczą z pewnością jakieś wyczynowe kombinerki, a kto wie, może nawet pompkę.

Syczący monument
Okryty kąsającym płaszczem
Rozpoczyna u wrót nocy
Degustacji marsz

(Goździk)

*

niedziela, 8 lipca 2007

Wdech


Wiatr, wiatr, wiatr, absolutnie dziki i wariacki. Przyginający drzewa do ziemi, ciepły, wyrywający z płuc wrzask dzikiej radości. Krzyczymy, drzemy się na wiatr, który z szaloną prędkością gna po niebie stada szarogrzbietych mustangów. Z wierzchu suchy i miękki, w głębi ciężki od tygodniowego deszczu świat drży rozkosznie pod nogami. Padamy, siadamy na piasku, zalewamy zdarte gardła Specjalem, Lechem i Gingersem, którego, na cześć pogody, Dragunow przyniósł cały plecak. Przewalamy się po piasku, pędzące ziarenka kłują policzki i zgrzytają między zębami. Krzyczymy, krzyczymy w niebo, leżąc, klęcząc, zrywamy się do biegu, bo to właśnie taki czas, czas biegu i krzyku, czas szaleństwa i błyskawic. Czas radości i wrzasku, upojnej rozkoszy unoszącej się w powietrzu, kiedy każdy może się poczuć dzieckiem świata. Szarpany psotnie, gładzony, utulony, mały i wielki. Cały, bez powodu absolutnie szczęśliwy. Wypełniony wszystkim po brzegi.

*

czwartek, 5 lipca 2007

Konformato


Na plaży ktoś lepi wieże z piasku
Noc się o nią rozbije, statek o 7 dniach

(Różycki)

Zaczynasz umierać, gdy przestajesz pragnąć. Męczy mnie ostatnio towarzystwo ludzi, których pragnienia shomogenizowały się i wytraciły ostre kanty. Z wiekiem ludzie już wiedzą, co z tego co chcą jest dla nich osiągalne. Ich marzenia karleją, bo nie obchodzi ich to, co jest naprawdę możliwe, a tylko to, co możliwe im się wydaje. Ludzie są z gruntu leniwi, mają tendencję do zmniejszania wymagań wobec siebie.
Seba nie przejdzie do Sopotu, Avatar nie wyjdzie wcześniej, Lenn nie pojedzie w góry, świat wokół jest oswojony i bezpieczny, pragnienia ograniczają się do godzin i dni w przód. Reszta to tylko mrzonki, które łatwo porzucić.
Nie mówię, że to źle, w ogólnospołecznym slangu nazywa się to dojrzałością, ale ja nigdy nie twierdziłem, że jestem dojrzały, albo czy choćby zamierzam taki być. Ludzie, którzy za bardzo dojrzeją, umierają.. Ja nie chcę umierać, nie chcę gubić kawałków, ale nagle znalazłem się na pustyni, obciążony ciężarami, które nie pozwalają iść. Co będę owijał w bawełnę, teraz, gdy wysublimowana Aube i szalona Tau udały się nach Warshaw czuję się po prostu bardzo samotny.
Brakuje mi ludzi podobnych do mnie, z perspektywy czasu inaczej jakoś wyglądają Banan i Lauer, którzy zawsze otaczali się rzeszą nastolatków, każdy z nich był cholernym matrixem obwieszonym bateryjkami.
Świat w swoich założeniach jest rozsądny i zrównoważony, forma dla równowagi dąży do chaosu. Ja jestem urodzonym chaosiarzem w świecie betonowych osiedli. Stoję i nie mogę drgnąć.

Zrobiliśmy z piasku
Wielkiego węża
Pożera własny ogon
I puszki po piwie
Gasimy kipy
Na jego kolczastym grzbiecie
Opieramy się o niego patrząc
W wędrówkę zmierzchu
Czas mija
Czas odchodzi
Dojrzewamy
By spaść z gałęzi
Gałęzie pokryją nowe
kwiaty i nowe owoce
przyjdzie nowa wiosna
której nie zobaczymy
bo oczy pokryte bielmem
od dawna utkwione mamy

*

wtorek, 3 lipca 2007

Pragnienie ujawnia projekt


Każdy mężczyzna ma trzy pragnienia:
Chce stoczyć bitwę, przeżyć przygodę
I uratować piękną kobietę. Każda
Kobieta ma trzy pragnienia: pragnie
Być zauważaną, kochaną i chce by o
nią walczono. Jeżeli jesteśmy rzeczy-
wiście stworzeni na obraz i podobie-
ństwo Boga, to są to jego cechy
podstawowe

(Eldredge, tak zrozumiany)

Według Johna Eldredge, czy Lewisa przychodzimy na świat ogarnięty wojną. Z naszego punktu widzenia to bardzo cicha wojna, ale ogarnia nas wszystkich toczy się w każdym z nas. Kiedyś byłem naprawdę poruszony, gdy okazało się, że dla boga większą wartość ma ateista, który mimo panicznego strachu przed zwierzętami, ratuje psa z torów, niż jakaś babcia, która przemodliła całe życie. Doskonalenie się, przekraczanie siebie, Boga interesują konkrety. Nie jest tym zniewieściałym ramolem lansowanym przez kościół, jest działaniem w czystej formie.
Moje podwórko też przypomina strefę wojny. Pracują na raz trzy ekipy, a koszone pieczołowicie dotychczas trawniki dogorywają pod tonami śmiecia i gruzów. Wczoraj cały dzień zleciał mi na nadzorowaniu ekip i wynoszeniu złomu. Po zburzeniu szopy wylazło z niej 30 lat komunizmu, znaczy wszystkiego co składowało się niegdyś bo mogło się przydać tudzież na wszelki wypadek. Rano dorwałem jakiegoś dryfującego złomiarza i załadowałem mu na wózek jakieś 40 kilo blaszanych listew, każda długa na jakieś 3,5 metra. Toczyliśmy potem ten wehikuł przez ścieżki i podwórka jakąś niesamowicie połamaną trasą, bo gość miał strategicznie opracowane trasy, specjalnie pod kątem przetaczania ciężkiego wózka o bardzo małych kółeczkach. Zanim dotarliśmy do złomowca leżącego na rubieżach Brzeźna i obsługiwanego prze jakiegoś ponurego, spoconego skina, dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy. Czy wiecie, że kable palić jest najlepiej koło7 rano bo wtedy mundurowi maja zmianę i, jak to określił mój doświadczony rozmówca, wymieniają się pistoletami.
Później nosiłem już żelastwo na własnym prywatnym grzbiecie, przeniosłem go łącznie 730 kilo. Wędrowałem opięty plecakiem, z nałożonym przez szyję i ramię kręgiem drutu i obwieszony rozbujanymi klamrami od rynien, na ramieniu niosłem wielką żeliwną rurę ze perforowanym zgrubieniem na końcu. Wyglądała jak solidna wyrzutnia rakiet i nim doszedłem do skupu któryś z winnych kawalerów ochrzcił mnie mianem: Bazooka-man. Mam niepokojące wrażenie, że to się utrwali.
W niedzielę w herbaciarni Dan poprowadził sesję. Tę w której jestem człowiekiem rojem, składającym się z miliona żuczków, Avatar demonem który może wszystko, oprócz oparciu się woli małej słodkiej Fearii, którą jest Pazurkowata, skutkiem czego Demon biegł już raz na ratunek na połamanych nogach, no i Pazurkowata, metrowej wysokości, słodki i kochany duszek drzewny o motylich skrzydełkach, który przesłuchiwany przez inkwizytora potrafi poprosić o kanapeczkę, albo plumkać sobie stópką w taflę jeziora pełnego potworów.
Akurat nieźle nam się dostało i rządni zemsty postanowiliśmy wziąć srogi odwet. Dostaliśmy się nocą do wioski padło parę trupów, ale chcąc się w końcu czegoś dowiedzieć złapaliśmy paru typów w tartaku żywcem. Ocuciłem jednego i pytam, co tu robicie? Gość się jąka, że tu pracują, tną drzewa...
Tną drzewa?- zaryczała nasza zwiewna, pacyfistyczna istota – ZABIJCIE ICH WSZYSTKICH!!! No i jak to powiedział Dan Avatar poczuła zew, i już nie było kogo przesłuchiwać. Kobiety...

*