niedziela, 22 marca 2015

Wilgotna Wenus

- O, jutro jest dzień downa, muszę wysłać
   kartkę z życzeniami Kaczyńskiemu...
- Tylko pamiętaj - w rękawiczkach.

Gdy byłem mały... no dobra, dobra, gdy byłem młodszy, na zieleńcu przy przystanku trzynastki stała taka oszklona skrzynka z repertuarem kina "1 Maja" potem "Nord". Idąc do szkoły uwielbiałem stawać przed nią i powoli, delektując się, wędrować wzrokiem po tytułach filmów. To co w owych czasach emitowały wszystkie dwa programy TVP nieodmiennie miało posmak przykurzonej łopatologii serwowanej do łopotu czołgowych gąsienic i przaśnego zapachu ciepłego plastiku.
Smakowałem więc te tytuły. Każde słowo obrastało w podteksty, znaczenia i nieskończone możliwości. Ta chamska oszklona skrzynka była oknem do krainy marzeń.
Dziś mamy bezpośrednie podłączenie do wszystkiego. Średnio inteligentny dziesięciolatek może sobie ściągnąć na telefon panią uprawiającą sex z osłem. I w sumie po króciutkiej chwili znów zapada w zobojętnienie spowodowane nadmiarem. Gdy pierwszy raz zobaczyłem teledysk do "We don't need another hero" Tiny Turner  moja wyobraźnia eksplodowała jak supernowa. Musiałem potem czekać 12 lat by zobaczyć Mad Maxa, a obejrzenie go było przeżyciem stricte religijnym.
Skończyłem ostatnio czytać "Kroniki czarnej kompani", po ponad 20 latach, zaczynałem na wagarach w szkole średniej. Czuję się jakby przeminęła pewna epoka.
W pracy po śmiercionośnym maratonie grabienia, zaczęliśmy falę zabójczej wertykulacji. Znaczy się biegam za maszyną, która wydaje z siebie dźwięk niczym ostatnia faza armagedonu i zrywa ludziom trawniki. To nawet dosyć zabawne, cały rok pieścimy te trawniki, nawozimy, wyrównujemy, kosimy, głaskamy a potem, pewnego dnia u progu wiosny ujmujemy w śmiałe dłonie wertykulator i mielimy wszystko w pizdu, by zacząć od początku.
Radosny doznał tymczasem straszliwych obrażeń w pracy, gdy epicko chrupnął sobie łękotkę wstając od lodówki z energetykami w Żabce. Ta Żabka to niebezpieczna bestia, zawsze to powtarzałem. Sam Il Duce holował go do lekarza.
Moja małżonka, której niech umięśnione i wysmarowane oliwą ekstra werdzin cherubiny sypią pod nogi najbielsze płatki róż z lodów waniliowych, przeżywa też egzystencjalne sztormy. Siedziała ostatnio w dziekanacie z resztą sabatu i wspólnie rozważały jakiego koloru mają być studenckie książeczki praktyk: W tym roku dajemy takie jebitnie różowe...Tak właśnie rodzą się drobne dramaty dnia codziennego.
Wziąłem sobie dzień wolny. Znaczy się wziąłem piątek tydzień temu, gdy Boh szedł do lekarza i dzięki temu musiałem robić dwuosobowy obiekt przez 13h i do domu dotrzeć przed ósmą, a dostałem ten, dzięki czemu Boh został na dwuosobowym obiekcie sam na sam z wertykulatorem, którego nie umie obsługiwać.
Jak to z urlopem bywa, od razu się rozleciałem. Póki człowiek zapieprza to się jakoś trzyma w kupie, jak tylko poluzuje następuje kataklizm. Układ pokarmowy, gardło, kolana i jakaś zabawna gula na ręku, którą z typowo męską logiką uznałem z miejsca za raka i resztę łikendu spędziłem czekając na przerzuty.
W piątek miałem iść na koncert CDNów, ale nie, musiałem posłuchać ojca: Pizza z brokułami jest pysznnnna... Jak przytuliłem się do wielkiego ucha po 18 to zczołgałem się z niego o 3 nad ranem.
Obejrzałem przynajmniej zaćmienie słońca, i nadal widzę... choć do końca nie wiem co. Udałem się w tym celu na sam koniec mola w WhiteTown. No i przy okazji by popatrzeć na wysadzanie miny morskiej pod Gottenhaven. Przez tę minę był zakaz kąpieli w całej zatoce, wzdłuż plaż jeździli policjanci i z misją płonącą w oczach tłumaczyli wszystkim tym ubranym w puchowe kurtki ludziom, czemu dziś akurat nie wolno im pływać. Mam wrażenie, że przy tej temperaturze ewentualnego amatora kąpieli trzeba by do tej wody wepchnąć kijem, i nawet gdyby zaraz się nie rozpuścił w przyjaznych, opalizujących wodach Bałtyku to opadłby na dno w postaci kostki lodu by dotrzymać towarzystwa Di Caprio.    
W zeszły likend miałem szczery zamiar leżeć, nie ruszać się i porastać mchem, ale zza horyzontu zdarzeń wychynął Krebs z połowicą i musiałem wywlec odwłok na światło dnia, gdzie przez chwilę zdaje się zaczął nawet trochę dymić.Wspominaliśmy i okrutnie szydziliśmy z nieobecnych, było wesoło.
Wczoraj dotarliśmy na Closterkellera pod Stocznię. Lodowaty wiatr rwał chmury na strzępy i zamrażał serca, pośród okolicznych, radioaktywnych ruin stukały obluzowane blachy, szron skrzył się na obrzeżach skamieniałych w twardym jak beton błocie śladów butów. Anja w różowych włosach klasy "mangietka" szalała pośród gitarowych riffów i elektronicznych ech. Na krawędzi dnia na krawędzi snu...
Gula na ręku okazała się mieć podłoże reumatyczne nie nowotworowe. Będę żyć, choć nieco bardziej dziwny niż dotychczas.

Boh - Po rewitalizacji dzielnicy
w Letniewie jest spokojnie.
Ja - Chyba eksterminacji...

*