- Moje ty przepiękne maleństwo.
- Nie przesadzaj, aż taka mała
nie jestem...
(My)
Mijam Cockney Pub w drodze ku centrum nocy. Dudniący rytm
klubu wypełnia serce kocią przeciągliwością. Wnętrze aż kipi od dymu i
feromonów. Smukłe ciała królowych nocy i parkietowych księżniczek, podskórny
rytm alkoholu i basów, bezczasowa fuga w rzeczywistości, wyśmienita atmosfera
sprzyjająca byciu złym. Zza rogu wypada na mnie długonogi, mroczny tłumek
zakonnic w podwiązkach i wampirzyc o okrwawionych ustach. Przy akademikach
jakiś tańczący po powierzchniach chwiejących się jezdni typ pyta mnie o czas.
„Za sto dziesięć minut godzina diabła” odpowiadam wpasowywując się w ogólny
nastrój. Górą przelatują kruki w poszukiwaniu sprawiedliwości. Ta jedyna noc w
roku szepcząca porwany hymn ku czci Sheli Webster i Erika Dravena.
Pisząc do Lenn nie nawiązywałem do jej ostatnich komentarzy.
Lenn jest jedną z sześciu osób, do których skierowałem podobną prośbę, ale
jedyną, która na bieżąco komentuje. Prośba była skierowana do najbliższych mi
osób, czytających moje wypociny, które nie potrafią oddzielić bloga od
rzeczywistości. Chodzi o to, że nie jestem w stanie napisać nic naprawdę
dobrego, gdy za każdym razem muszę zastanawiać się, kogo obrażę, zasmucę czy
kto zaneguje moją, przyznajmy dość poetycką, interpretację zdarzeń. To nie był
atak tylko próba ratowania tego bloga, w sytuacji gdy z pisania zostaje mi
coraz mniej przyjemności, a coraz więcej kombinowania i nerwów, czy przypadkiem
ktoś nie poczuje się dotknięty takim sformułowaniem zdania a nie innym.
W sumie powinienem porozmawiać z siedmioma osobami, ale
Awaria jest już przypadkiem beznadziejnym. Tak więc, nadal możemy się wszyscy
spodziewać, że będzie się tu pojawiać jak szczur, tylko wtedy gdy ma pewność,
że może mi przypierdolić a wszyscy jej przyklasną.
I tak, w sumie jestem podobny trochę do prezesa. Jestem
imperialistą i technokratą. Dla mnie ideałem byłaby Rzeczpospolita od oceanu do
oceanu i Sahara jako piaskownica polskich dzieci. Jest jednak kilka różnic. To
ja jestem tym kolesiem, który zawsze odsuwał się na bok by przepuścić innych i
był jako ostatni wybierany, gdy trzeba był dobrać drużyny na Wf. We mnie jednak
nie eksplodowało to złością i zawiścią, czy chęcią zniszczenia i poniżenia
oponentów. Potrafię zaakceptować czyjeś racje i zawsze daję mu przestrzeń by
mnie przekonał. Lubię jak się mnie przekonuje, czy nawet ze mną kłóci bo to
naprawdę mocny dowód zainteresowania moją skromną osobą. Wierzę też niestety w
samorealizację i skuteczność, nienawidzę marnotrawstwa i chodzi tu przede
wszystkim o marnotrawstwo i nieskuteczność w czymś tak elementarnym i
nieodwracalnym jak życie. Nienawidzę tego u siebie i u innych. Potrafię bez
problemu pomóc najgorszemu wrogowi, gdy widzę, że dzieło jego jest dobre, a
przynajmniej interesujące. Niszczenie zaś czegoś traktuję w wymiarze sacrum.
Jest to dla mnie coś pełnego treści i doniosłego. Staram się nie niszczyć
niczego bez potrzeby i nie ma różnicy, czy jest to wciśnięta mi na ulicy w rękę
ulotka czy osoba. Można więc powiedzieć, że to co niszczę jest obiektem mojego
ostatecznego i skoncentrowanego po ostateczne granice zainteresowania. Cieszcie
się tym.
Tymczasem zaś księżycowe światło wypełniło mi umywalkę, gdy
wiatr na zewnątrz drze na strzępy jesienne niebo i gasi uliczne latarnie.
Przestawiam zegar i cofam się do poprzedniego dnia. Szykuję się przekroczyć
ponownie równik nocy diabła.
Lecący z prędkością 600 km/h
pluszowy miś może dokonać cudów
(Kulhanek)
*