poniedziałek, 30 września 2013

Ostatni pilot myśliwca już się urodził

Macam sobie żonę:
Ja - Tu ciepło, tam zimno
Szponiasta -Kobieta zmienną jest

Pod koniec lata odnaleźliśmy Starą Matarnię wprost z wierszy Węcla, poety o świetlistej wyobraźni i brunatnej duszy prawicowca. Gdzieś poza drgającą w upale Obwodową pośród zieleni stercząca w niebo sterczyna piętnastowiecznego kościółka, na jego szczycie puste, bocianie gniazdo. Cisza i bezruch pomiędzy domkami z czerwonej cegły, wspinającymi się powoli na kościelne wzgórze. Tylko koło Monaru w starym folwarku rogata młodzież snuje brudne opowieści siedząc w kręgu pośród trawy. Wnętrze kościoła pachnące czasem, drewnem, tajemnicą, przesiąkniętym modlitwą kadzidłem i pastą do podłóg. Widok na pola parę starych grobów ze zmytymi przez deszcze i niepamięć szpikulcami szwabachy. Za obwodnicą IKEA pełna pluszowych marchewek i brokułów...
Ciężka walka o podwyżkę. Nasz pan i władca na końcu Chełmu postanowił zdaje się nas trochę zmiękczyć, ewentualnie zmusić do pomyłek i przez miesiąc urządzał nam w pracy marsz śmierci. Błoto, deszcz, wiatr pomiędzy żebrami. Obłędne zmęczenie, wir roboty, ryk zarzynanych maszyn, gorący smar na rękach, głód i na koniec choroby. Miałem taką kulę kwasu w żołądku, że byłem już prawie pewien wrzodów w żołądku. Żywiłem się sokiem pomidorowym i naprawdę od dawna nie byłem tak bliski rzucenia pracy.
Ostatecznie skończyło się i przeminęło. Mieliśmy wielki zlot gwiaździsty firmy w Good Lucku pośród rowerków treningowych. Po ostatniej mega kontroli i złożeniu hojnej daniny Ministrowi Rostowskiemu, który to wisi na polską gospodarką niczym życzliwie uśmiechnięty Sziwa na błękitnej chmurce interpretacji prawnych, firma nabrała nieco formalnych łusek i obrosła w procedury. Każde z nas ma teraz papierowe skrzydła, które wleką się za nami brudne i przesiąknięte potem.
Po części oficjalnej miała być nieoficjalna, i tu właśnie po raz kolejny wypłynął specyficzny sposób myślenia naszego Il Duce (który niech żyje). A przecież tłumaczyłem mu, że w takich firmach nie pracują ludzie, którzy z radością pójdą owinięci jedynie w ręczniki na strefę relaksu i przyległe sauny, gdzie w takt tantrycznej muzyki będą popijać wino i przekąszać przekąsne przekąski. Nie orientuję się w liczbie niedobitków, która z naszym szefem ostatecznie i nago relaksowała się w saunie, natomiast wraz z zakończeniem części oficjalnej dało się odczuć nagły pęd powietrza i słychać było zbiorowy tętent ku najbliższej linii horyzontu. Dan prysnął pierwszy zasłaniając się chorym dzieckiem niczym żywą tarczą, podobno jechał samochodem z pięcioma naszymi dziewczynami. My z Radkiem udaliśmy się w dół, ku miastu dysponując rządzą  przygód oraz połówką Bolsa pierwszy toast ze 150-siątek wznieśliśmy już na wspinającej się ku niebu stromej drodze do Good Lucka. Wieczór okazał się niezwykle przyjemny, przepojony smakiem piwa na miodzie gryczanym, czeskim, marynowanym camembercie z cebulką i rasowym kebabie spożywanym w odrapanej podszewce miasta, gdzie lekko wcięty ratowałem moją pordzewiałą jak Titanic angielszczyzną jakiegoś obcokrajowca o rozszerzonych grozą oczach. Bytność w kolejnych lokalach pieczętowałem chowanymi po kieszeniach "wafelkami". Ostatecznie skończyliśmy nad skrzącą się w blasku miesiąca Motławą. Nad wodą niosła się muzyka, zakochani tulili się w każdym dostępnym cieniu, ciepło żarzyły się okna a roziskrzoną wodę cięły niczym duchy minionych czasów bezszelestne jachty.
Szef nie przyjął najlepiej powszechnej dezercji pojedzie wszystkim uciekinierom po premii, bo przez nas sam musiał jeść ten cały catering i spijać wino, ocierając się zapewne o włochate cielsko nałogu.

Nie wiem jak jest teraz, ale
za moich czasów nazwanie
czyjejś matki kurwą, było
rodzajem zaproszenia...

(Ćwiek)

*
           

czwartek, 12 września 2013

Mokre i jadowite

Trwa msza
Ja - O sępy idą.
Szponiasta - Misiu! To nie sępy.
To szafarze eucharystii

Czas płynie. Świat  toczy się naprzód grzechocząc niczym beczka po oleju pełna galaktyk. Dni przechodzą w noce, pory roku przychodzą i odchodzą. Hofman snuje opowieści o penisach, Sikorski powstrzymuje wojnę w Syrii, co prawdopodobnie doprowadziło Prezesa do pożarcia żywcem osobistego kota i kawałka Błaszczaka na dokładkę. Bóg wyraża pogodą opinię o związkowych kurwach kalających swą obecnością wąwozy stolicy. Doda skacze ze sceny a fani rozstępują się...
Znajomy ojca, ten co to mu wyciągali operacyjnie kleszcza z wnętrza penisa, postanowił podnieść poprzeczkę w dziale: Najstraszliwsze momenty w życiu i dał się ugryźć komarowi tygrysiemu. To specjalny rodzaj komara roznoszący psie nicienie i takiego też nicienia wyjął sobie ów znajomy z burchla na udzie.17 przypadków w Rzeczpospolitej. Jestem dumny że go znam. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
Ostatnio ciągle pracujemy w deszczu. mam wrażenie, Że gniją mi ręce, ale tylko wokół tych 120 ran po kolcach i cierniach.
Ostatnio z racji wysokości otrzymywanego wynagrodzenia uknuliśmy sprytny plan, przewidujący napady w ciemnych zaułkach na niemieckich turystów. Idą, a tu nagle z ciemności - ja z piłą mechaniczną i Rado z podkaszarką, odwracają się a za nimi bezszelestnie i ponuro stoi Dan patrzy posępnie z dmuchawą w rękach i robi nią Wuuuum! Wuuum!... Oddadzą wszystko, łącznie z protezami,  no bo sami pomyślcie jakie potworne rzeczy można zrobić człowiekowi  takim monstrualnym odkurzaczem.  
Impreza u Radosnego łyskacz, czerwony bigos, marynowana karkówka i sałatka z pora. To wszystko podlane wściekłymi psami i dobrym towarzystwem. tylko na chwilę wyskoczyłem z Radosnym po piwo i wróciłem z książką.
Potem urodziny - niespodzianka Górala w miejscu nazywającym się adekwatnie "Pułapka", roladki z parówkami, tarta z jajecznicą, Leto wybierający się do chirurga, Lenn zmieniająca się w Yoru, piwo grejpfrutowe. Wychudły Góral (To pewnie przez seks) i kłusująca wokół z dzieckiem o przeszywającym spojrzeniu Herbaciarka. Oszklona dziura do piwnicy tuż za drzwiami i Krewetka pożerająca zrabowane babeczki, które wcześniej rozdeptała i bawiąca się figurkami szczęśliwych koników i małą schizofreniczną wanienką dołączoną do kompletu.
A jeśli już o szczęśliwych konikach mowa. Oglądamy jakiś trawnik pod blokiem w Dzielnicy Latających Siekier. Słońce, trawa wypalona jak reaktor w Czernobylu, metalowe elementy spadające z pluskiem do rzeki spod przerdzewiałego podbrzusze Mostu siennickiego , w takt dudniących tramwajów. Zmęczenie i cichy plaszczący dźwięk obok. Olałem, ale po chwili drugi. Patrzę a tu leżą sobie gumowe, szczęśliwe koniki, "Co jest" myślę, patrzę w górę a tu prosto na mnie pikuje coś różowego z rozwianą grzywą.  Jaka dzielnica taki deszcz.

Rado - Widziałem dziś piaskarkę
Dan - To pewnie rekonesans...

*