piątek, 6 grudnia 2019

Seryjny samobójca

Po tej stronie snu
nie ma ateistów

(Grzędowicz)

Nie mogę czytać tej książki dłużej niż godzinę. Czytam ją przerywając innymi książkami, a gdy litery i zdania eksplodują płonącym gejzerem z moją czaszkę słyszę tylko szum w głowie i rozedrganie w trzewiach, jakby moje jelita zmieniały się w przesterowane struny. Radio Armageddon to potężna książka, potężna dla tych, "co przez całe, życie żyją w lęku przed nuklearną zagładą, by odczuć ostateczny spokój widząc atomowe grzyby za oknem". To opowieść której akord dołącza do zasnutego pajęczyną rytmu symfonii zniszczenia, za którą tęsknią takie stare potwory jak ja.
Obecna mechanika otaczającego mnie świata jest dokładna i dopasowana.  Jestem w wieku, w którym już utartym torem podąża się w kierunku otchłani i coraz bardziej niespokojnie poszukuje się zamienników emocji, które choć na chwilę przytłumiłyby niespokojne przeczucie nadchodzącego końca.
Ostatnio naszą bezpłodność lekarz wsparł mi zestawem witamin i wychynąłem na moment z brei dopalony energetycznie, co też jest niepokojące, bo z reguły taki przypływ energii to ostatnie zmobilizowanie ciała do walki, przez gadzią część naszego umysłu, która zwyczajnie nie potrafi się pogodzić ze świadomością, że niedługo jej nie będzie.
Dobra, koniec idę na firmową wigilię pić na koszt ciemiężycieli i podszczypywać Ukrainki.
Na koniec zostawię z sobą muzykę, wystawię twarz na zimny powiew wiatru. Wezmę głęboki oddech...
i wejdę w noc.

Pod ziemią spędzisz więcej czasu niż nad nią

(sieć)

*

sobota, 12 stycznia 2019

Pachniesz jak księga rodzaju

25 dzień grudnia, pierwszy dzień świąt. Szpital nocą jest nierealny. Pulsuje bladym  tętnem jarzeniówek. Korytarze zalega pylisty beton zmęczenia w którym co raz miga nagły rozbłysk panicznego strachu. Tu można spotkać znużonego Ponurego Kosiarza idącego wypełnić papiery, czy poszarzałe anioły stróże wychodzące przed drzwi OIOMU, by w krótkiej przerwie wypalić taniego papierosa. Z oddziału chorób wewnętrznych wychodzą dwie pielęgniarki, mają nałożone pluszowe różki reniferów i pchają wózek ze śmiercią. Twinkle Beels, twinkle beels dzwonią dzwony pobliskiego kościoła. 9 godzin zajęły badania i przyjęcia na oddział dziadka Szponiastej. Czas ten spędziła tam Avatar czytając tomiszcze o mikrobiologii, przesiedzieliśmy tam z nią trochę, lekko zszokowani, że na nasz widok dziadek chwycił nas zaręce i wycałował ja. Potem wpadaliśmy jeszcze co czas jakiś by obserwować kolejne fasy odpływu. 93 lata, Wołyń, wojna, sowieci, Syberia, poszukiwania ropy w Kazachstanie po którym została jedna ręka dłuższa, Gdańsk, stocznia, projektowanie statków, rodzina i kościół i dobro, jasne i przejrzyste jak w bajkach dla dzieci. Coś takiego naprawdę rzadko się ogląda. Wszystko zamknięte w tym blaknącym, wychudłym ciele, które duch opuszcza szykując się do dalszej drogi.
Dziś już nie ma dziadka. Mszę prowadziło siedmiu księży w kościele na Mickiewicza, w którym dziadek był najstarszym ministrantem diecezji gdańskiej. Nawa pełna ludzi, cmentarz garnizonowy lekko przyprószony śniegiem, gdzie ludzkie węże meandrują pośród nawarstwionych grobów, i tyle, nie ma już dziadka. Pożarła go wychłodzona ziemia, pokryły kwiaty, uniósł górę dym świec.
Nic nie boli, nic nie martwi i znów może jakiś słoneczny, daleki Wołyń,  bez krwi na żelazie a za to pachnący łopianem i sianokosami, pylista wiejska droga i lodowata woda ze studni dająca ulgę na wieczność.