wtorek, 31 marca 2009

Gdyby Bóg chciał byśmy nie jedli zwierząt nie zrobiły ich z mięsa


...urządź  sobie  weekend, a  jeszcze
lepiej   tydzień  z  kinem  irańskim.
Uświadomi  ci  to  błyskawicznie, że
Irańczycy  muszą,  po  prostu  muszą,
zbudować bombę atomową, Z nudów

(CKM)

Dziś w nocy wyśniłem cały, nieistniejący odcinek Housa. Logiczny, bez żadnych przerw i nieścisłości. Oglądałem go doprawdy z zapartym tchem, choć czegoś mi brakowało. Potem, zamiast wstać od kompa, obudziłem się, a brakującym elementem okazała się Pazurkowata, którą z reguły trzymam podczas seansów pod ociężałym, opiekuńczym skrzydłem.
Na zewnątrz drugi dzień wspaniałej balsamicznej pogody. Soczysty błękit aż trze w oczy, wszystko kąpie się w złotym, słonecznym blasku...  Zaczynam coś podejrzewać. Tylko co ze sobą nosić, ponton czy rakiety śnieżne?
Seba dzwonił pośród podzwrotnikowych trzasków i zwierzał się z entuzjazmem, że załapał jakąś chorobę skóry od ładunku bananów, które nam tu wiozą. Obiecał, że jak już dopłyną to mnie przytuli. Wszystkim fanom bananów życzę smacznego.
Mnie za to znajoma, nazwijmy ją Genewa, zawlokła na spotkanie nowo powstałego klubu wegetarian. Nie wiem co ją napadło, może postanowiła zmienić moją ociekającą posoką naturę. W każdym razie broniłem się dzielnie siekaczami i pazurami, ale ostatecznie: Któż wygrał z nawiedzoną kobietą nie obrażając jej? Przysięgam! Nie chciałem tam iść, ale gdy już się tam znalazłem, spojrzałem na te jaśniejące, pełne nadziei i ufności twarze, nie mogłem, po prostu nie mogłem się powstrzymać. Byłem niczym lis w kurniku, rozszalały mrówkojad w mrowisku, który trafił trąbką na królową i magazyn jajeczek, niczym King Tiger pośród pierzchających ociężale Shermanów. Wtrącałem się, komentowałem odpowiadałem, snułem me zabójcze dla duszy teorie, gdy mi ich brakowało wymyślałem następne, a nadzieja gasła w ich twarzach, a niewinność topiła się niczym gromnica w piekle.
Nie ma to jak oczyszczająca moc zniszczenia, przez resztę wieczoru naprawdę zrobiło mi się lepiej.
Genewa oczywiście i tak się obraziła, ja z kolei radośnie zgłosiłem chęć dalszego uczestnictwa w spotkaniach. Spotkało się to z pełnym wrogości milczeniem. Słyszałem też coś o zmianie miejsca spotkań.

Müller usłyszał kroki za oknem
-Kto tam? - spytał
-Deszcz – Odpowiedział Styrlitz
i zabębnił palcami po szybie

*

niedziela, 29 marca 2009

The wings of hydra


Och kochanie, zawsze wiedziałam,
że możesz uratować świat, jeśli
naprawdę się postarasz

(Harrison)

O wpół do drugiej sms od Marzana z samego końca mola w WhiteTown. Molo wisi pośród mgły M patrzy w otchłań i myśli o samotności. To jeden z tych momentów, które wypełniają człowieka życiem aż po brzegi.
Ja za to czuję się jak gówno. Dan urządza sesję u siebie i nie dojdę dzisiaj Pod Pomnik. A dochodzą tam przecież twardo od 11 lat, albo i więcej. To rodzaj zdrady, złamanie jednej z własnych zasad, a przecież to narzucone zasady sprawiają, że nie jestem zbyt niebezpieczny dla świata, dzięki czemu świat może mnie tolerować.
Kiedyś Pod Pomnik przychodził taki dziadek, dosiadł się kiedyś do mnie, a było to już lata po tym jak na spotkania Gratki przestali przychodzić ostatni ludzie, i mówi: Widzę jak pan tu przychodzi co niedzielę od tylu lat. Moja wnuczka co tydzień biegnie do okna zobaczyć, czy pan przyszedł. Ja to pana podziwiam... Dziadek umarł chyba w 2004. Jeszcze jeden cień, który zostawiłem za sobą.
Czuję przeciąg, niesie mnie za drzwi. Za tydzień tam pójdę nie zawiodę siebie. Nie zawiodę moich cieni. Stanę tam i jak zawsze będę obracał głowę patrząc w perspektywę ulic. Poczekam. Parominutowy sfinks, strzegący nieistniejących od dawna tajemnic.

My jesteśmy tymi bohaterami,
którzy w razie niebezpieczeństwa
zmieniają się w zwykłych ludzi i
uciekają

(Avatar)

*

piątek, 27 marca 2009

Niedaleko pada elektryk od kombinerek


Gadam z Mevą w empiku
M - O nowa kurtka...
Ja - Nowa ale się nie zapina
M - A tak, czytałam, hahaha!
Znikąd pojawia się Harry
H - O cześć kopę lat, mm nowe
okulary.
M - I nowa kurtka.
H - A tak czytałem, hahaha,
Mister Śnieżka haha...

Słucham właśnie Moon River śpiewaną kocim głosem przez pannę Hepburn. Na zewnątrz topnieje świat. Wewnątrz mnie tyka zegar a cały dół mojego lokum zalewa blask. Tak, szarpnąłem się i wstawiłem nowe okno w łazience. Po wywaleniu okiennic jest tam teraz jasno nawet w nocy. Muszę tylko wymyślić jakiś witraż na folii, albo rolety, bo nie minie wiele czasu jak dorobię się śliniącego się za płotem tłumu fanek. Szczególnie, że mam zwyczaj po wylezieniu spod prysznica golić się na golasa, pozwalając by woda sama obeschła, czy też jak to było do niedawna, zamarzała i odpadała płatami. Taaak, będzie mi trochę brakowało lodowatych powiewów wiatru na plecach...
Ostatnio krążyliśmy po nocnych ulicach z Krzyśkami i Texxem. Texx opowiadał o tańczeniu w ciemnościach. A myśmy rozsnuwali wizję majowego podpalania domku na Mazurach. W tym roku, w pierwszy dzień wiosny, znowu nie utopiliśmy Marzana.
Kocham moje miasto nocą. Ten z lekka erotyczny blask świateł spływający miękko po starych cegłach i lśniący pośród wilgotnych łusek bruków. Każde miejsce zna mnie i jest mi znane. Nosi pamięć o mnie, zna mój dotyk i ja też znam jego fakturę, a czasem nawet smak. W szczelinie muru gotyckiej bramy, oprócz rozlicznych patyczków od lodów umieściłem kiedyś zwinięty rulon z moim wierszem. Potem były prace konserwatorskie i szczeliny już nie ma. Moje słowa śpią w ścianie czekając na jakieś obce oczy, które przebiegną po nich za dziesiątki a może i setki lat. Może ten ktoś będzie szukał po słownikach: jaki to język?
Tymczasem koniec. Scooter krzyczy: stand up. Czas zacząć gotować makaron dla wszechstronnie nienasyconej Szponiastej, która najprawdopodobniej jest już w drodze... głodna i niebezpieczna.

A w moim świecie wszyscy jesteśmy
Konikami Ponny. Jemy tęczę i sramy
motylkami...

(Coś żółtego i przerażającego w
„Horton słyszy ktosia”)

środa, 25 marca 2009

Brak prowadzi do poznania


On nienawidzi wszystkich z
zarzecza.... a mieszka na wyspie

(Sesja)

Wiosna tradycyjnie powitała nas śniegiem po kolana. Odrzucałem go dziś radośnie przed śniadaniem, wyrzucając pod niebo chmury białego puchu i znaczące je finezyjnymi, różnokolorowymi szlaczkami psie kupy, czające się pod powierzchnią. Potem poszedłem negocjować z moją zamieszkałą przez Lucyfera kuchenką opieczenie grzanek.
Od poniedziałku pełzałem w pierwotnym szlamie prostego zarobku przygnieciony pogodą. Bo w poniedziałek gość który wisi mi za remont trzy kafle odleciał nagle do Irlandii. Przyswoiłem sobie tę informację z właściwym mi spokojem i pogodą ducha. Niestety spóźniłem się na lotnisko z wyrzutnią pocisków ziemia – powietrze i znajomka nie zdążyłem serdecznie pożegnać. W niedzielę płacę czynsz, tydzień zaś zacząłem z sześcioma złotymi w kieszeni, których połowę wydałem na lotto. Było więc dość wesoło.
A w lotto zagrałem, a jakże, i trafiłem! Szóstkę!!!... o jedną liczbę niżej. Każda z 6 cyfr była o 1 niżej od tej, która wygrała.
Zazwyczaj gdy pozwolę sobie zagrać w grę losową dzieją się podobne rzeczy. Z reguły wygrywam mniej więcej zwrot losu, jakby coś chciało powiedzieć: „Daj sobie spokój stary”. Czasem jednak dzieją się prawdziwe cuda. Próbowałem oczywiście być sprytny, pierwszy zakład waliłem na chybił trafił, a w następnych obstawiałem liczby wokół tych z pierwszego, itp. Zawsze padały liczby obok. To ostatnie to jednak już przeginka, nie wiem czemu odnoszę wrażenie, że ktoś robi sobie ze mnie jaja.

Void - jaki jeszcze obdarzony mocą
           artefakt można by mu dać?
Ja – Daj mu bobra, który zna tysiąc
        bitów...

(Sesja)

*

piątek, 20 marca 2009

I feel train for You


Zwracaj się zawsze do bogów
obcych, wysłuchają cię poza
kolejką

(Lec)

Pani Matka Szponiastej jest nauczycielką i poprosiła mnie, żebym dał jej jakiś film o drugiej wojnie  w celu podbudowania patriotyzmu i wytworzeniu odpowiedniej postawy u podległej jej młodzieży szkolnej. Pogrzebałem w przepastnych otchłaniach chaosu wypełniających moje szafki i dałem jakieś CD. Zastrzegłem jednak, żeby przejrzeć zawartość, bo kupiłem to kiedyś przy okazji z czymś innym i sam nigdy nie oglądałem. Szponiasta zdaje się też o tym wspomniała, ale rozmyło się to jakoś widocznie w treści i nasza przyszłość narodu ujrzała film o Kampanii Wrześniowej jako pierwsza. A tam... wojna z punktu widzenia Niemców. Żelazna pięść Wermachtu wbijająca się w żałosne szyki rozbiegające się w popłochu szyki Polaków. Krew niewiniątek na podkutych podeszwach itd. Seans został oczywiście przerwany. Mam dziwne wrażenie, że po tym spektakularnym sukcesie moja edukacyjna rola została definitywnie i na zawsze zakończona.
Ostatnio, gdy byłem u Ciapka, usiłował sprzedać mi kurtkę. Nie chciałem jej tak długo i usilnie, że w końcu otrzymałem ją za darmo. Postanowiłem się dziś w nią przyoblec, by pokazać światu jaki ze mnie Maxi Kazz. Było słoneczko, plamy błękitu, ciepełko. Padać zaczęło, w chwili gdy opuściłem przytulne wnętrza i ruszyłem w noc. Zrazu opadło mi na nos parę zabłąkanych ziarenek drobnego śniegu, wzbudzając lekkie rozbawienie. Pół godziny później pełzłem przygięty do ziemi przez antarktyczną zadymkę oblepiony śniegiem niczym Odwrót Spod Moskwy. Nie muszę chyba dodawać, że kurtka nie ma kaptura, ani, żeby było śmieszniej, się nie zapina co odkryłem oczywiście w ryczącym dziko oku cyklonu. Byłem biały od góry do dołu, za wyjątkiem zgięć, okulary miałem oblepione z obydwu stron a na głowie dziesięciocentymetrową zaspę, niesymetrycznie większą od zawietrznej. Czym bliżej było domu, tym wiatr przyspieszał. W połowie Brzeźna widząc na jakieś dwa metry i strząsając z butów przylepiające się grudy śniegu, kląłem już w najlepsze, głośno, wyraźnie, wygrażając co jakiś czas pięścią niebu. W tym momencie zrobiło się biało. Równocześnie uderzył grom, sugerując, że potwór jest tuż nade mną i drugi raz może wycelować lepiej. Śnieg wokół lśnił przez moment wyraźnie a mi zjeżyły się wszystkie włosy, co przy mojej wybuchowej anatomii oznacza, że całe ubranie na moim ciele na moment się uniosło i zafalowało niczym wypełnione jakimś morskim zielskiem.
Pomny działającego telefonu na piersi oraz niedogodności geograficznej jaką jest bycie najwyższym i przemoczonym obiektem w okolicy w czasie burzy, przyspieszyłem kroku. Zwolniłem dopiero przy domu, rzuciłem ostatnie spojrzenie w niebo, po czym wydeptałem na chodniku przed moim domem, dwumetrowymi babolami, wielkie KURWA.

I animal to You
-zwierzę ci się

(skądś)

*

środa, 18 marca 2009

Jak nazwać przeciwieństwo cudu?


Pretorianie House'a wpadają do
pokoju, gdzie spoczywa ich mistrz,
wprost z obserwacji pacjenta.
C – Mamy krwawienie z odbytu!
H – Wszyscy?

Przyśniło mi się, że kładę się spać i wtedy obudziłem się. Od tego czasu jest mi lepiej. Świadomość, że to może być po prostu sen sprawia, że wszystko staje się lżejsze. Obojętnie kto to śni, czy to dobry sen czy koszmar. We śnie wszystko jest możliwe.
Ostatnio odkryłem też jak trudno żyje się w teraźniejszości. Jestem jakoś tak poskręcany, że normalnie funkcjonuję w trzech czasach równocześnie. Kłopoty z przyszłości, czy z przeszłości wykańczają mnie jakbym przeżywał je „teraz”, a przecież tak naprawdę nie istnieją i większość ludzi ich nie postrzega w ten sposób. To czego nie pamięta nikt inny, i to co ma byt jedynie potencjalny potrafi sprawiać mi fizyczny ból miesiącami. A wspomnień i potencjalnych możliwości są przecież tysiące. Teraz już wiem skąd mam tyle siwych włosów.
W każdym razie zmuszam się i pilnuję by myśleć tylko w czasie teraźniejszym, by tylko w nim postrzegać. Jest to dla mnie cholernie trudne, ale odkrywam też dzięki temu jak możliwe jest wiele rzeczy, które robicie na co dzień.
Tak więc poruszam się ostatnio w czasie teraźniejszym, jeszcze nieco sztywno i niezręcznie, i co jakiś czas powtarzam sobie: to tylko sen.
Czuję się trochę tak jak wtedy gdy przypadkiem odkrywam jakąś dzielnicę, albo stary, zapomniany park. Ten dreszcz i złośliwy uśmiech, który nie chce spełznąć z twarzy.

Tłum łatwo wpada w panikę,
lecz wraca by sprawdzić przed
czym uciekał – lubi jaskrawe
kolory i łatwe do zrozumienia
kwestie.

(Pratchett)

*

czwartek, 12 marca 2009

Dzień dobry... że tak pozwolę sobie skłamać


He he, Kiszczun popatrz tylko,
Cruse w Walkirii wygląda jak
Grebo u Pratchetta

(Tomasz)

Szaro. Nic nie robię, tylko piję i sikam. Skończyłem „HMS Ulisses”, pod koniec tradycyjnie upuściłem parę łez. Babka dała mi talerz białego barszczu, składającego się głównie z rozgotowanych, kapuścianych liści. Bez żadnych planów wiszę sobie w próżni.
Ostatecznie, wydostałem się z domu. Zmusiłem się by iść. Iść aż stopy pokryły odciski i pojawiła się krew. Mówią: „Jeśli nie wiesz co robić, zacznij robić cokolwiek, aż coś zacznie się dziać” - To działa!
Pozwoliłem sobie zagubić się w mieście, skręcałem, gdy przychodziła mi ochota, dążyłem do małych celów, miejsc na które chciałem po prostu popatrzeć.
Praktycznie wyburzyli ten niezwykły, potrójny budynek koło Żurawia, który niegdyś zajmowała ciepłownia a potem część ekspozycji Muzeum Morskiego. To był chyba jedyny, istniejący przykład tego jak patrycjuszowskie kamienice budowaliby komuniści. Nie był specjalnie piękny, był interesujący. W jego miejscu stanie coś lepszego. I tak właśnie powinno być. Na Grząskiej, w miejscu gdzie wykopano średniowieczną aptekę, dla odmiany wychynął już z ziemi parter nowych kamienic. Wykop przesunął się o przecznicę w kierunku Kościoła Mariackiego i sięgnął aż do zmurszałych, drewnianych kratownic wczesnego średniowiecza i przekroju krzyżackich wodociągów.
Zdechło „Ciuciu”, jedyny taki sklep w Polsce, gdzie na oczach ludzi robiono ręcznie cukierki. To strata niepowetowana i szczerze mówiąc uważam, że takie miejsca Miasto powinno dofinansowywać i chronić, jako wyjątkowe skarby. Będzie mi brakować słodkiego zapachu wypełniającego Powroźniczą.
Koło Polibudy spojrzałem w rozświetlone okno, wyjąłem telefon i zadzwoniłem. Lenn przebijając się przez warstwy i prądy niczym transatlantyk, dotarła do szyby i zamachała mi pękatym brzuszkiem.
Przez Wrzeszcz w tętnicę Hallera aż do Morza, potem zmuszony linią brzegu na Pętlę, gdzie pod krzyżem dopadła mnie telefonem Szponiasta. Krążyłem rozmawiając z nią po nowo zbudowanym skwerku. Potem już tylko kupiłem chleb i snikersa i udałem się do domu by suszyć strupy na stopach w rozmigotanym świetle telewizora.

Gdy przestrzegasz zasad
zadowoleni są wszyscy
inni

(Dr House)

*

środa, 11 marca 2009

Miało być w poniedziałek, ale siadła mi moc


Był sobie raz chłopak i dziewczyna. Bóg stworzył ich oboje. Trudno powiedzieć jak do tego doszło, ale na jakimś rutynowym badaniu wyszło, że ona ma HIV. Oparli się wtedy o siebie czołami i współprzepłyneli przez ten ocean żałości. Pewnego dnia przy piwie on powiedział, że to nie do zniesienia, że ta historia się tak nie skończy, a nawet nie zacznie, że albo oboje albo żadne. Jak postanowił tak zrobił, trudno dziś powiedzieć jak i kiedy, ale krążą opowieści, że gdy się skaleczyła nabrał na palec jej krwi i włożył sobie do ust.
Bardzo, barrrdzo romantyczne, niepojęte i niewymownie głupie, bo ona nosicielką może być do późnej starości, a on przez cztery lata i osiem miesięcy grał z Kostuchą w warcaby.
I chuj, stopklatka. Dziewczyna pozostawiona z pochyloną głową na dworcu, gdy pociąg jedzie do Honolulu. Błoto na butach i deszcz na szybie. Jutro, kurwa, idę na pogrzeb.

09.03.2009

*

sobota, 7 marca 2009

W poszukiwaniu szklanej żyły


Niepojęte dlaczego ofiara nie
dała się złożyć...

(Madagaskar2)

Publikacje, stypendia od wojewody, nagrody i nuncjusz papieski. Zagubienie się w Wawie i bieg pod prąd ruchomych schodów. Marzan przemknął przez noc obleczony w mundur i czapkę kubańskiego compadres, obładowany bagażem opowieści. Wciągnęliśmy po dwa piwa i skomentowaliśmy ostatnie pięć miesięcy. We wtorek być może podążę do Gdyni i podemoralizuję na Strychu jego studentów.
Wyprawa do rozpadliny udała się nam niezwykle, jeszcze wszystko mnie boli. Wspomnieć chyba tylko wystarczy siedzenie na łyżce spychacza, którą jeden z dowcipnisiów postanowił umieścić w pobliskim, piaszczystym stoku. Z mroków nocy przybył dziki tłum jakiś zalkoholizowanych, a nieznanych mi bliżej osobników, który dołączył się do naszej wesołej brygadki. Co ważniejsze przynieśli dwie zgrzewki paliwa do reaktorów. Z oparu onirycznych przejść przebija się do mnie, że chyba wspomnieli, że paru z nich czyta mojego bloga i przybyli zza gór i rzek na mój przedwieczny, zachrypnięty zew, by oddać cześć mej mrocznej potędze, czy coś w ten deseń. Przybyły z nimi niewiasty, z których dwie urządziły wkrótce zapasy w słonym błocie, zakończone wyrwaniem kolczyka z dolnej wargi. Zdaje się, że interweniował uczynny jak zwykle Seba, sadzając okrwawione dziewcze na osłonie silnika czegoś wielkiego i żółtego i tłumacząc, że ślina ma właściwości lecznicze. Rano pozbierałem się w domu w miarę sensownie, choć z początku trochę kulałem, bo najwyraźniej jakiś kutas ugryzł mnie w łydkę. A, i nigdy nie szukajcie bursztynów po pijanemu, w nocy i przy świetle telefonów komórkowych. Ciągle jeszcze znajduję w różnych dziwnych miejscach oszlifowane przez wodę kawałki butelkowego szkła..

Meva - Empik, to byłaby świetna praca
             gdyby nie ta gówniana centrala...
Ja - To ogłoście secesję.

*

środa, 4 marca 2009

50 000 years I cry


Ostatni czerwony Kapturek niósł
ostatniej babci ostatnią kolację

(Potem)

No nic. Nadszedł kolejny dzień. Za oknem zaprątkowało niebo pokryte pleśnią?. Przeżułem ostatni kawałek wyschniętego chleba z nieświeżą parówką, zdechłym ogórkiem i cebulą w stanie terminalnym. Założyłem „Zew Cthulu” zakładką w słodkie kotki i powlokłem się do babki gnieść ciasto na pierogi... Jeśli jeszcze się nie domyśleliście, to nie mam pomysłu na notkę i piszę z czystego poczucia obowiązku i ogromnej, zapewne sympatii jaką dla was niewątpliwie żywię.
Dziś w nocy idziemy stadem na rozkopane plaże WhiteTown. Robią tam jakiś fascynujące eksperymenty z odpływami rozlicznych strumieni i ogromny wykop ciągnie się kilometrami. Praktycznie plaża przestała istnieć a wzdłuż brzegu ciągną się wielgachne góry piasku, na które będziemy się ochoczo wspinać i z których będziemy się radośnie staczać. Taka miniatura historii RP. W każdym razie dno Wielkiej Szczeliny zasiedlają koparki, spychacze i inne narzędzia chaosu, które w naszych wprawnych rękach na zawsze zmienią życie całych dzielnic, a w ludzkich sercach posieją pokorę i bojaźń bożą. Seba całą noc dorabiał wytrychy. Jeśli ktoś z was mieszka w okolicy niech wyjedzie. Byle szybko, bo z nami, po paru piwach, jak z tyranozaurami – ruch dopinguje nas do pościgu, a zapewniam, że bycie ściganym przez dwudziestotonowy buldożer jest przeżyciem niezapomnianym.
To mi z kolei przypomniało, że miałem wspomnieć o placu budowy Baltic Areny, którą mam praktycznie za rogiem. Ludzie! tyle koparek to ja widziałem tylko w best of the best of Koralgol, czyli w tym odcinku, w którym wylądowali na planecie złowrogich maszyn pożerające ostatnie kwiatki. Za Letniewem rosną stożkowo góry ziemi a maszyny stoją i pracują na nich na różnych poziomach. Wygląda to jakby Matrix wygrał i postanowił zbudować piramidy.
Jutro przychodzi do mnie Marzan. Będziemy pić, grzebać się w stercie „Znaku” z lat osiemdziesiątych i obgadywać Lennonkę. Dziś natomiast przybędzie Lady Pazurek by zainstalować mi Europę Universalis - drugą wojnę. Sprawdzę czy da się zawrzeć sojusz z Nazistowskimi Niemcami i zatknąć biało czerwoną chorągiew nad Empire State Building.

Pogrożę mu tylko palcem
- rzekł kładąc go na cynglu

(Lec)

*

niedziela, 1 marca 2009

HELP


Jak wspaniale być gigantycznym, inteligentnym czołgiem o długości 5 i szerokości 2 kilometrów. Jak cudownie móc zniszczyć wszystko w odległości pół kontynentu i gnać sobie beztrosko po wypalonych stepach Europy. Miażdżyć gąsienicami gotyckie katedry patrząc z fascynacją na osypujące się kolorowym deszczem szkiełka witraży, cieszyć się każdym refleksem chwytanego przez nie blasku. Jak miło grzać kostropaty pancerz w bladym słońcu, gdzieś na pustej plaży w absolutnej ciszy zakłócanej jedynie przez wiatr i wędrujące ziarenka piasku. Szalony, wszechpotężny hiperdinozaur niepodzielnie panujący nad pustyniami opustoszałej planety.
Nikogo nie ma. Jestem tu sam. Brak mi interakcji.
Na pomoc

Napis ułożony na plaży z pordzewiałych puszek piwa

*