Znowu sny, intensywne i roztańczone dziko na krawędzi
szaleństwa. Ostatni skończył się, gdy w nowej pracy, do której przyjęto mnie
bez mojej wiedzy, Marzan, tłumacząc że „to bardzo proste, chodzi o translacje
na ludzki bardziej skomplikowanych terminów” wręczył mi samouczek wypisany na
kruchych ciastkach.
W niedzielę do herbaciarni wszedł Dan – Mrok w długim,
czarnym płaszczu. Wyjął gitarę i drobno zadrukowane kartki i grał przez dwie
godziny, aż drżały szyby i dusze. Śpiewał własne piosenki do własnych melodii,
pośród których pojawiały się znajome myśli, twarze, historie. Zupełnie jakby
słuchało się prawdziwego barda, opowiadającego świat, posiadającego dar
opowieści.
A potem po prostu wszyscy wstaliśmy i ruszyliśmy w górę
przez zapomniane parki, stare cmentarze i wilgotne bruki, dróg bez końca i
początku. Pośród starych poniemieckich grobów zupełnie nowe. Dla mnie to szok,
wychowałem się pośród cmentarzy na których daty śmierci krążył wokół środka lat
osiemdziesiątych, a tu końcówki dziewiędziesiątych, dwutysięczne. Daty urodzin
czasem nawet w latach siedemdziesiątych. Nagle pośrud tych gołych drzew i
ukwieconych płyt poczułem na karku oddech czasu.
Szponiasta ciągnęła nas ku bramom, źle się czuła pośród
umarłych, pod ich wzrokiem. Mnie nigdy nie przeszkadzali, bo z reguły tylko
patrzą powstrzymując się od komentarza. Nim zostaliśmy powleczeni dalej,
zatrzymaliśmy się na sekundę przy grobie bardzo młodej dziewczyny, która miała
na nazwisko Rozkosz, kurcze ileż ja bym dał za podobne nazwisko.
Krążąc omineliśmy Enklawę rakowatych bud i domków, która
obrosła jęzor starych fortyfikacji miejskich. Ogromne zielone żyły starych
wałów ginące pośród drzew. Krwiobieg jakiejś dawnej, niespełnionej wojny
widoczny jedynie z powietrza
To tu gdzieś gnieździła się Dziewczyna Z Dzieckiem, którą w
Mercedes Benz zawiesił Huelle.
W końcu górny taras i osiedla, które wyrosły, gdy na chwilę
odwróciłem się plecami, nagłe, morenowe doliny, w których możnaby ukryć całe
dzielnice. Wysokie łąki ciągnące się trawiastymi stokami ku niebu. Przeoczone
przez pracowitych urbanistów polne drogi, ze śladami końskich kopyt,
zwieniające się w błotniste leśne dukty, spadające gwałtownie w dół ku miastu,
wprost pomiędzy czerwoną koronkę secesyjnych domów.
W sobotę tańczyłem w ciemnościach oddychając kurzem, a w
piątek oglądałem z Pazurkowatą film, ale o tym opowiem wam już następnym razem.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz