czwartek, 30 marca 2006

Warto walczyć o pokój, gdy się mieszka w kuchni


W pierwszej scenie serialu "Lex" kilka malutkich statków gna przez przestrzeń na spotkanie ogromnego, gwiezdnego krążownika, w kształcie pajęczyny. Za nimi błyszczy niczym błękitne oko, skazana na zagładę planeta. To jedyni obrońcy skazani na unicestwienie, tak jak ich świat. Mkną w kierunku cienia śpiewając.
Nieważne, jaka jest reszta serialu, ta scena pozostanie w moim sercu na zawsze. Gdy nadchodzi czas umierania, umierać stojąc. Napluć w oko cyklonu i śmiejąc się wykrzyczeć "tylko na tyle cię stać?!!". Patrzeć i rozumieć, być świadomym każdej chwili. Być maszyną i mrowiskiem. Nigdy mrówką czy pojedynczym, kręcącym się zębatym kółkiem. Można sobie wmawiać, że życie jest po to by je przepracować i płacić ZUS. Można żyć iluzjami do końca, wmawiając sobie, że wszystko przyjdzie kiedyś. Ale to nieprawda, nic nie jest kiedyś, wszystko, co jest, jest teraz, a specjalizacja to kalectwo.
Tymczasem zabrałem się za łatanie płaszcza. Poszyłem, co bardziej ewidentne blizny i wyrwy moim szerokim, chaotycznym ściegiem. Od razu widać, że szył drapieżnik. Całość kompozycji wprowadziła mnie w taki bezczelnie zadowolony z siebie, mruczący, mansonowski nastrój.
Wczoraj rano obudził mnie telefon od jakiegoś Ruska. Pytał o mojego starszego, co samo w sobie jest odrobinę niepokojące, łamaną ruszczyzną uświadomiłem mu, że Mirosław pojechał k robotu. Potem o Ruskim już nikt nie słyszał.
U Void, Siostry zaserwowały herbatkę jabłko i melon. Była straszna. Możecie to spokojnie potraktować jako oficjalne ostrzeżenie.
Wczoraj zaś ze Sławkiem przecięliśmy Miasto przez jego poszarpaną podszewkę, bo Sł. chciał popatrzeć na morze. Do plaży dotarliśmy po zmierzchu. Zachodzący księżyc rozświetlał niebo i spokojną wodę srebrną łuną spoza wzgórz, Staliśmy na granicy fal mówiąc o tym, że jesteśmy meteorami w życiach innych ludzi i że to jest naprawdę odpowiednia chwila na piwo. Noc rozłożyła wokół nas swe mroczne skrzydła, gwiazdy skrzyły się w górze. On mówił o Letnim Trójkącie, ja, że wolę zimowego Oriona. Powietrze zapachniało wiosną. W tym momencie spośród drzew parku walnął nas smugowy, policyjny szperacz, przyszpilając do piasku jak dwie muchy w bursztynie.
Odprowadziłem go na przystanek tramwajowy. Przeszliśmy obok radiowozów i mrygającej karetki. Sł. stwierdził, żebym już szedł i że sam zaczeka. Ja na to, zapytałem go, czy naprawdę chce zostać w nocy sam na przystanku w centrum Brzeźna. Gadaliśmy aż do przyjazdu trzynastki.

*

wtorek, 28 marca 2006

Być leszczem w krainie płotek


- Kochanie, czy ty gryziesz
mnie w szyję?
- Tak, chcę byś dołączył do
naszego grona

Z powodu frustracji spowodowanej niedoborami finansowymi, wiosennym przesileniem oraz ogólną agresją generowaną we mnie przez grę Europa Universalis (pograjcie Polską to zrozumiecie), poczułem nagłą, nieokiełznaną chęć rekonfiguracji własnego ubioru, na bardziej odpowiadający mojemu obecnemu nastrojowi. W tym celu wydobyłem z głębin szafy i pokładów kurzu mój stary gestapowski płaszcz, w którym przewędrowałem całą straconą na szaleństwach młodość. Rzuciłem w diabły golf, ogoliłem wredny pysk i gubiąc skamieniałe kokony moli ruszyłem w miasto, niczym ostateczny król kruków czy inny władca północnego wiatru.
I zaczęło się. Nie wiem jakie czary wywlokłem z tym płaszczem na światło dzienne,. ale od dwóch dni bezustannie spotykam znajomych z przeszłości. W niedzielę pod pomnikiem dopadł mnie Kurt z Agusią i ich wiecznie uśmiechającą się paru miesięczną pociechą. Kurt jak na prawdziwego anioła destrukcji przystało, połamał mi na dzień dobry okulary, zasłaniając mi oczy i pytając radośnie „kto to?”. Odgadłem bezbłędnie, tylko jedna znana mi osoba mogła mieć tego rodzaju „wielkie wejście. Dwie godziny gadałem w Empiku o Pratchettcie z zarośniętym Sigmarem a chwilę potem z Mevą, której zgrabny biust firma osnuła koszulką z Epoki Lodowcowej , itd. Awari, gdy tylko pojawiłem się w drzwiach herbaciarni stwierdziła, że oto powrócił prawdziwy Kiszczak. Czyżbym przez te ostatnie 5 lat był nieprawdziwy? Nawet nie wspomnę o reakcji Maleństwa, w ogóle zaczęły się za mną wszędzie oglądać babki, a ja cały czas nie wiem, czy im się podobam, czy też je zwyczajnie śmieszę.
Prawda jest jednak taka, że gdy założyłem ten płaszcz ponownie poczułem się sobą, w własnej skórze. Znów czuję się niczym krążownik, znów mam ochotę pisać i przecinać noc. Tak jakby w tym połatanym, pozbawionym guzików i pościeranym łachu ukryła się część mojej osobowości.
Płaszcz otworzył drzwi do przeszłości, wiatr nim teraz targa jak parą czarnych, postrzępionych skrzydeł. Tymczasem świat po raz pierwszy od miesięcy jest taki ciepło szary i zamglony. Z nieba spadają wielkie, ciężkie krople deszczu, a temperatura w dwa dni skoczyła o 12 stopni. Panuje cisza jak przed wybuchem. Jakąś totalną eksplozją życia.

Gdy w końcu umarł
zobaczył światełko
na końcu tunelu
- było czerwone

*

sobota, 25 marca 2006

Witraż z sierpem i młotem


- Czego mamy oczekiwać?
- Wszystkiego
- Świetnie, jeszcze nigdy nie
widziałem wszystkiego...
(sesja)

No i nie jedziemy do Warszawy do Baj. Niewiarygodny Wujek, który miał zapewnić transport, pozostał niewiarygodny do końca, wykazując podziwu godną konsekwencję. Aktualnie razem z Lenn mierzymy się z fascynującym, logistycznym problemem wysłania 40 kilo paczką.
Pewnie zakończy się to i tak w ten sposób, że będę musiał to tachać przez pół miasta na grzbiecie. Jedyna moja pociecha i radość to to, że Bajka będzie musiała wlec to przez połowę swojego. Choć jak znam życie nowoczesny świat odbierze mi i tę przyjemność i paczkę dostarczą jej na próg.
Tu dodam, bez większego związku z resztą tekstu, dobrą radę wujka Kiszczaka - Nigdy nie przyjmujcie paczek z otworami do oddychania...
No nic, zaraz zaczyna się sesja. Nasz ukochany, mądry i powszechnie uwielbiany (może to czytać) mistrz gry uśmiecha się już złośliwie pod nosem, knując zapewne niecne plany unicestwienia drużyny. Tyle, na te parę godzin przejmuje mnie inny świat.

- Ostatni gasi światło -
powiedział odpalając
pocisk w słońce...
(sesja)

*

czwartek, 23 marca 2006

Złamane skrzydło anioła


Miała na sobie suknię w kolorze burzy,
cieni i deszczu oraz naszyjnik z nie-
dotrzymanych obietnic i żalów. Zdumiały
go jej słowa, miał bowiem absolutną
pewność, że nie wypowiedział swoich
myśli na głos.

Przedwczoraj zaczęła mnie boleć głowa. Bolała mnie cały dzień a później całą noc, nie sądziłem, że głowa może boleć w nocy. Cóż człowiek wciąż odkrywa coś nowego. Prawie nie spałem, wstałem o 5:20 i zacząłem dzień w oparach sinej mgły snującej się przez mózg i nawracających mdłości.
Potem w herbaciarni wszyscy zupełnie niezależnie od siebie stwierdzili, że to była ciężka noc. Ludzie mieli problemy ze snem, wszyscy zbudzili się przed 6, a ci którzy spali, niespokojnie śnili.
Kto wie może właśnie na tę noc zaplanowano koniec świata i w ostatniej chwili go odwołano. Wielkie widowisko światło i dźwięk zostało przeniesione na inny termin, a wielka maszyna zniszczenia, ukryta pod cienką, skalną skorupą księżyca zamarła ponownie z milknącym odgłosem zwalniających turbin.
Kiedyś w czasach "poGośce", gdy dużo chodziłem, jeszcze więcej piłem i ogólnie rzecz ujmując nie spałem, miałem wizję pokrytego chropowatym, szarym pancerzem księżyca, celującego w Ziemię tysiącami luf, gdy kontynenty z wolna przesuwają się w celownikach. Cisza wypełnia korytarze, a milcząca maszyneria czeka cierpliwie od milionów lat, na ten jeden elektryczny impuls, który pozwoli jej wypełnić, ustaloną dawno temu instrukcję.
Niedawno wędrowałem martwą linią kolejowa. Tory do Nowego Portu były pierwszą linią kolei miejskiej. Teraz rdzewiejące tory zarastają chwasty i topniejące płaty zszarzałego lodu. Razem z linią umarła cała infrastruktura. Budynki straszą pustymi oczodołami okien, wyglądają jak wielkie czaszki porzucone w trawie. Zwrotnice i trakcję powoli asymilują złomiarze, z popękanych rur cieknie woda, pod nogami chrzęści rozrzucone na betonie szkło.
Ta okolica to jeden z krajów mitycznych mojego dzieciństwa. Tu skradaliśmy się pośród wagonów, tu na lawetach wieziono do portu czeskie czołgi, tu darłem spodnie zjeżdżając na tyłku po pochyłym przęśle wiaduktu. To kraj tysiąca ucieczek, pożarów i złodziejskich akcji. Pośród kamieni podkładu zalega rdzawy pył naszej krwi i łez, zaschnięty popiół sierpniowych dni dzieciństwa.
Najbardziej mitycznym miejscem była zaś wieża kontrolna. Kiedyś cała oszklona, górująca nad okolicą, zdawałoby się pełna obserwujących oczu. Teraz stałem w pustym pomieszczeniu na szczycie wieży, patrząc na tory niknące na odległej linii horyzontu.
Zdarzenia stają się historią, historia przechodzi w legendę, legendy stają się mitem. Mity zaś są niczym w porównaniu z rzeczywistością. Teraźniejszość jest czymś najwspanialszym, myślałem opierając się o ciężki parapet z lastryko - można z nią zrobić absolutnie wszystko...

*

wtorek, 21 marca 2006

Wasz Wysokość Waterloo nadchodzi


- Powinnaś była zostać w domu i się
położyć. Następnym razem wpadnę
do ciebie, zwiążę jak baleron i wrzucę
do łóżka...
- Mmmm, brzmi podniecająco.
- Ej! Ja tu staram się być stanowczy!
- Mrrrr, lubię jak jesteś stanowczy...

Znowu jakiś niedouczony, gazetowy imbecyl napisał o molu na Zaspie. Osiedle Przymorza - Zaspa, nie ma dostępu do morza, to tak jakby pisać o głównym porcie Czech. Molo jest w Brzeźnie, BRZEŹNIE!...i wcale nie jestem nacjonalistą (Sahara piaskownicą polskich dzieci itd).
Ostatnie dni spędziłem na twórczej agresji. „Miłość rodzinna”, irytowanie znajomych i doprowadzanie do szału obcych. Jakiemuś drecholowi, któremu nie spodobały się moje poklejone 3 rodzajami taśmy glany, wygarnąłem, że ja przynajmniej nie robię za żywy słup reklamowy firmy obuwniczej i nie daję się jebać w dupę żadnej korporacji.
„Na rogu” popsztykałem się z jakimś typem o bakterie. Nie pamiętam głównego nurtu rozmowy, w pewnym momencie jednak jakiś zbitek słów przeciągnął mnie zza złotego zapiecka alkoholowej mgły wprost do metalicznie pachnącej rzeczywistości, gdzie nagle oświadczyłem „Nie używam niczego, co zabija bakterie”. Na moment zapanowała grobowa cisza.
Typ się zapienił. Stwierdził, że jest cywilizowany, że używa Domestosa, że ma dziecko i będzie go bronił za wszelką cenę, tu mianowicie za 5,99. Poza tym wyzwał mnie od ekologów i wegetarian. Wytłumaczyłem mu więc, że ekologów uważam za świrów a wegetarianizmem gardzę. Bakteriobójczych środków nie używam, ponieważ bakterie, które nas otaczają, są nam znane i jesteśmy do nich przystosowani. Zabijając je, wprowadzamy selekcję i gwałtowny dobór naturalny. Innymi słowy, to co przetrwa może przypominać zmutowanego bratanka Eboli...
Przytoczyłem przykład Amerykanów z lat 50. Ufni w siłę swoich pieniędzy i technologii, doszli do wniosku, że jeśli mogli urządzić ognisty holocaust organizmom tak upartym i zdeterminowanym jak Japończycy, to bez trudu dadzą sobie radę z plagą komarów. Odkurzyli więc latające fortece kurzące się pośród piasków Oregonu i Nevady i zaczęli zrzucać DDT. I rzeczywiście, na 2 lata komary zniknęły. Za to potem wróciły liczniejsze, bardziej zajadłe i odporne na DDT. Za to zachorowalność na raka na południu Stanów wzrosła o 6%.
Ostatecznie gościa nie przekonaliśmy, za to Seba włożył mu krawat do pokala z piwem, więc wieczór nie był ostatecznie stracony.
A tak poza tym? Jakiś typ zakorbił sprzed zajezdni MZK autobus komunikacji miejskiej i niesiony ułańską fantazją pomknął z rykiem silnika w nocne miasto. Staranował jakąś Toyotę, rozpłaszczył znak drogowy, nierozsądnie ustawiony na jego drodze, a potem najwyraźniej zapragnął haustu świeżego powietrza, bo zostawił wóz z włączonym silnikiem na granicy lasu w Oliwie i udał się w knieję.
Lenn natomiast po serii spektakularnych eksperymentów, wyhodowała sobie fryzurę potwora. Wygląda teraz jak jakaś szalona Amelia z szafą trupów na koncie i dalszymi planami. Gdy nas ujrzała na ulicy, przez moment wyglądała, jakby zamierzała się gdzieś ukryć. Cóż, w każdym razie nie może narzekać, że nie wyróżnia się z tłumu.

- ...ufam ci.
- Ona mi ufa! Argh!!! Cóż
pozostało z tego dzikiego
szalonego Kiszczaka?!!...
- Misiu.

*

czwartek, 16 marca 2006

Zawsze gdy tak myślę dzieje się coś strasznego


Tau otwiera mój blog na kompie
w pracy. Przez ramie zagląda
jej koleżanka i stwierdza:
O, Kiszczak.

W tym miejscu pozdrowienia dla Sihayi

Dziś mam w głowie pustkę. Dawno nie spałem i ogólnie mi się nie chce. Dam więc adekwatny do sytuacji wierszyk i uznajmy, że mam to z głowy, ok?

Szczęk zamka
Gdy wprowadzam do komory
Kolejny długopis
Przy ścianie pochylony
szybki bieg
Myśli
Ruch!!!
Czeszę serią papier
Kropla krwi
Przesiąka przez biel
Tam gdzie padają litery
W rytm tańca palca na spuście
Kartka pęka
Powoli
W zdziwieniu bezkresnych oczu
Osuwa się na moją stronę
Martwa muza

*

wtorek, 14 marca 2006

Going Under


Obłęd to konieczność. Tak uważał Dick i czasem jestem skłonny się z nim zgodzić. On podejrzewał Lema, że jest szefem słowiańskiej siatki szpiegowskiej i kontaktował się z nimi za pomocą swoich opowiadań. Ja kopię komputer gdy resetuje mi się niespodziewanie w samym gorącym epicentrum wojny z Azowem i ściskam w objęciach wyrywającego się, dwudziestokilowego łabędzia, który usiłuje wydłubać mi oko.
Wiatr jest bardzo zimny. Czuję go pomiędzy żebrami. Nie nienawidzę ludzi, nienawidzę zjawisk. Nienawidzę nazistów próbujących zniszczyć Balcerowicza. Próbujących pogrzebać wszystko, co przez 16 lat z takim trudem zbudowaliśmy. Nienawidzę nazywania „Polakami” i „chrześcijanami” skurwysynów, którzy za moskiewskie pieniądze rzygają swoim strachem i ciemnotą w eter nad Toruniem. Nienawidzę zapalenia płuc, które dopadło małego Baj. Nienawidzę szpitali, kanarów i biedy.
Kleję glany srebrną izolacyjną. Zima ustępuje niechętnie na zewnątrz i wewnątrz. Nie potrafię naprawdę nienawidzić. Potrafię nienawidzić przez chwilę. Widać marny ze mnie Polak i katolik. Maleństwo wróciło z pielgrzymki i opowiada o armatach Częstochowy. Całuję ją w parku pod koronami drzew. Ona mówi, że tęskni. Ja tęsknię. Tęsknimy oboje.

*

sobota, 11 marca 2006

To wszystko co jest nad nami


Idź zbierz nasze siły, byśmy mogli
zmierzyć się w bezsensownym,
frontalnym ataku z przeważającymi
siłami głównego bohatera tej książki
(Gerber,Opowieści z Blarni)

Wczoraj były 66 urodziny Chucka Norrisa, a równocześnie (cóż za zbieg okoliczności) dzień mężczyzny. Zajrzałem więc „Na róg”, gdzie z okazji święta strzeliliśmy sobie brygadką, serwowany przez 3szklaneczki płyn smarujący. Płyn dodam tylko, zapewne pochodzenia kaliningradzkiego, który ma 97%, stapia w szklistą bryłę struny głosowe i normalnie służy zapewne do odrdzewiania metalu.
Następnie w poczuciu braterstwa i harmonii ze światem, zionąc oparami etylenu i elokwencji udaliśmy się na plażę, która, akurat tam jest dosłownie za drzwiami. Seba odpadł na samym początku eskapady, wtapiając się z jakąś panną w tło wydm. Seba jest znany z podobnych wtopień. Kiedyś wypotrzebował jakąś pannę w zaspie śniegu, w mrocznym podwórku za, wtedy jeszcze, kinem „Leningrad”, obecnie „Neptun”, w likwidacji. Było -16 i gość potem przez dwa tygodnie moczył sobie jądra w słoiku z wrzątkiem.
My, ślizgając się niemiłosiernie na łatach lodu dotarliśmy do granicy fal, by karmić zagrypione łabędzie fistaszkami. A bydlęta są tak głodne, że jedzą dosłownie z ręki, prawdopodobnie, gdyby miały pewność, że dostaną za to żarcie, to byłyby gotowe gwizdać deszczową piosenkę, i stepować rządkiem w układzie choreograficznym, rodem z Lord of the dance.
Później zaś idąc i patrząc na piasek zauważyłem swój księżycowy cień. Po tym zawsze można poznać, że jest księżyc. Zagonieni rzeczywistością i wiecznie pogrążeni w myślach nie patrzymy w niebo. I nagle idąc tak przez życie zauważamy, że rzucamy cień w nocy
A niebo mimo naszego biegu i zgiełku, jest ciągle niezmiennie głębokie i pełne gwiazd.

Wiatr trosk wywiał ze mnie nadzieję
Gwizdał pośród wyschniętych żeber umierającej wyobraźni
Pozostałem na plaży z pocałunku wspomnieniem
Rzucony przez fale na piaski fantazji

*

czwartek, 9 marca 2006

Memento Norris


Ja - ...a cóż masz w tej kieszeni?
Pazurek - Bilety, lizaka, rękawiczkę...
Ja - ...pułapkę na myszy...
Pz - ...pułapkę na misie.
Ja - A wiesz kochanie jak wygląda
pułapka na misie?
Pz - Tak. Tak jak ja.

Wczoraj o świcie wracałem z roboty z Sopotu. Postanowiłem iść kawałek plażą. Po zamarzniętym piasku wędruje się jak po autostradzie. Wyszło słońce, świat rozmywał się w pastelowej mgiełce a niebo było tak błękitne, że zlewało się z morzem. Tę sielską i jakże romantyczną scenerię zakłóciły mi ptaki.
Ludzie wpadli ostatnio w psychozę ptasiej grypy i przestali je karmić. I teraz ptaki są już tak głodne, że nie biegną w kierunku każdego zauważonego człowieka, one lecą!
Leciało na was kiedyś dwadzieścia wielgachnych łabędzi? Bo na mnie już tak. Z łopotem skrzydeł, żądzą w oczach i majestatycznie powiewając płetwami, a każdy chciał być szybszy niż koledzy.
Na szczęście za mną wlazł jakiś frajer z torbą foliową i natychmiast został zakwalifikowany jako obiekt pokarmonośny. Stałem jeszcze chwilę w zadumie obserwując jak ucieka.
Z tymi ptakami to niezły numer, po niektórych widać już wycieńczenie, niedługo zaczną masowo padać z głodu, i dopiero wtedy zacznie się panika. Jak to powiedziała moja Piękność, ludzie stwierdzą; widzicie, były chore, dobrze że nie chodziliśmy ich karmić.
W herbaciarni na dzień kobiet wieczorek męski i poważne, dorosłe rozmowy o sklejaniu modeli i polskiej armii, na szczęście przybyła Avatar ratując sytuację, choć pozostaliśmy nieutuleni w żalu po Mi-24 usuwanych z Pruszcza Gd, i zastępowanych przez amerykańskie Predatory. Kto wędrując przez pomorskie lasy znalazł się nagle w cieniu przelatującej formacji pruszczańskich 24, i usłyszał ten DŹWIĘK, ten może połączyć się z nami w żalu, wypłakać nam się w rękaw i postawić nam piwo.
Na koniec opowiem o nietypowej robocie, jaka mi się ostatnio trafiła. Kobieta wynajęła mnie i 4 kolesi, żebyśmy przeszukali mieszkanie, które dostała po ojcu. Meble były już wyniesione, kobita wpuściła nas na puste pokoje. Podobno tatuś był sknera i paranoik, i w 3 lata po jego śmierci, cała rodzina nadal poszukiwała metalowej kasetki z testamentem, papierami i zapewne większą lub mniejszą garścią rodzinnych precjozów.
Oczywiście to co dyletantom i amatorom zabrało 3 lata, zdrowym chłopakom z Brzeźna, którzy ewolucyjnie wykształcili wykrywacz kasiory w płacie czołowym, zajęło godzinę czterdzieści minut. Uznaliśmy, że dziadek mimo że paranoik, w wieku 86 lat żadnych akrobacji raczej nie wykonywał, ani niczego ciężkiego nie dźwigał, sprawdziliśmy więc wszystkie panele.
Kasetka była pod ruchomymi kafelkami w odpływie pod wanną.

Ja - Duże ptaki nie mają
się gdzie schować...
Pazurek - Chowają się na plaży,
pośród innych ptaków,
które się tam schowały.

*

wtorek, 7 marca 2006

Black hole sun


Bóg ukrył się jaknajdokładniej
by świat było widać
(Twardowski)

No cześć. Tęskniliście?
Wiatr rwie na niebie chmury. W ziemię uderza słoneczny blask przywracając światu kolory. Błękit wlewa się w oczy i zmienia coś w środku. Czuję narastającą gotowość. Cały świat wokół drży w ostatecznym napięciu oczekiwania na wiosnę.
W sobotę przed dworcem głównym omijały nas autobusy. Stałem z Awari czekając na ten właściwy, patrząc w szare oczy jakiejś dziewczyny. Oczy miała piękne. Była młoda, ale na twarzy miała skośne rysy zmarszczek jakie wypala smutek. Ona patrzyła na mnie ja na nią. Aż przyjechał autobus a ona odjechała. Rzucając ostatnie spojrzenie zza szyby ułożyła usta w jakieś słowo.
W Pruszczu Gdańskim jest stara XIX wieczna cukrownia. Jest martwa. Jej trup zawisł z boku miasta, miasto nie miało co z nią zrobić, oddało ją więc artystom. Artyści urządzili wystawę zdjęć i wizualizacji.
Krążyliśmy tam ściskając wysokie, plastikowe kieliszki z drinkami i kawałkami arbuza wetkniętymi na brzeżek. Oglądaliśmy zamarznięte, rammsteinowe kadry uwiecznionych metalowych konstrukcji, starych cegieł, cyrylicy i szwabachy umieszczonych obok siebie. W końcu jednak wyszliśmy stamtąd na zimny, rozgwieżdżony świat, nieświadomi zupełnie, że nasza przygoda dopiero się zaczyna.
A zaczęła się w chwili, gdy nie chcąc czekać pół godziny na zwykły autobus, postanowiliśmy sobie ułatwić i wsiedliśmy do Auchanowego, darmowego autobusu, jadącego mniej więcej w kierunku miasta. Bardzo mniej więcej, ośmielę się dodać. Następną godzinę dziesięć spędziliśmy przemykając przez górne tarasy pełne najnowszych osiedli, tajemnicze rubieże i miejskie zapadliska, pełne slumsów typu Orunia, w których kierowca przyspieszał, żeby nie gwizdnęli mu dekli. To gnaliśmy w oślepiającej ferii świateł, to znów wpadaliśmy w ciemność, widząc tylko gdzieś daleko, odległe ściegi dróg. Wbrew pozorom nie narzekam, było naprawdę fajnie. Autobus mknął z cichym szumem pomiędzy światami, za oknem w świetle księżyca przemykało nic, a ja mogłem po prostu wymościć się w siedzeniu, nie myśleć i po prostu patrzeć.
Tak wiem, moje ostatnie notki są z lekka nudnawe, ale one są zawsze dokładnie takie jak moje samopoczucie. Teraz jestem senny i przymulony. Budzę się ze snu, strząsając sierść z zimowego pyłu, płynę przez różową mgiełkę, wciąż nie do końca rzeczywisty.

Jak wyglądałby świat bez mężczyzn?
Byłby pełen zapłakanych kobiet
siedzących pośród zakręconych
słoików i butelek

*

sobota, 4 marca 2006

czwartek, 2 marca 2006

Wyślemy go jako Puszkę Pandory, niech go otworzą


Ludzie szukają drogi do nieba
bo zboczyli ze szlaku na ziemi
(Lenin)

Zmęczenie było jak blok ołowiu. Szedłem przez wiatr i śnieg zacierający kontury miasta wokół. Miałem ochotę usiąść w tej zawiei i już nie wstawać.
Podobno Stalin był nieślubnym synem Przewalskiego, znaczy naszym rodakiem.
Na końcu Wałowej ginie kolejny pokomunistyczny kompleks przemysłowy. Stalowe potwory koparek wspinają się po zwałach gruzu, w śnieżycy płoną ogniska. Gehenna, w tym tygodniu lekutko się przepracowałem, nie spałem 2 doby, gdy tak tam stałem, zatańczyłem nagle na samej krawędzi snu i jawy, i poczułem się jakbym patrzył na panoramę piekła.
Wszyscy niby widzieliśmy zdjęcia powojennych zniszczeń, wszyscy czytaliśmy o ruinach miast, ale to zupełnie co innego niż stanąć u stóp wielometrowej sterty gruzu, pomiażdżonych ścian i zgniecionych pięter, pnących się stromo w niebo.
Cały narożnik wysokiego budynku leżący na placu, jakby ktoś ujął go w ogromną dłoń i ułożył delikatnie na ziemi. Drżące równe ściegi cegieł w poświacie ognia, metalowe szkielety sterczące w lodowate niebo, maszyny wmurowane w podłoże, ale już bez osłony otulających je dotąd hal.
Na lodzie zamarzniętej rzeki, pośród spiętrzonych zwałów kry, rozrzucone upadkiem cegły i całe, tak na oko 15-20sto kilowe kawały muru. Stałem tam patrząc i wyobrażając sobie jak cicho i niespodziewanie znikną nagle z powierzchni w czasie roztopów. Jak ciągnąc sznur bąbelków, w absolutnej ciszy podążą ku dnu.
Niektóre mogą popłynąć z krą ku morzu i za 10 000 lat stanowić nierozwiązywalną zagadkę dla archeologów.
Puste Długie Pobrzeże, pełne ślepych, stylowych lamp, wiry śniegu niesione wiatrem i, o ironio, dwie przemarznięte greckie flagi. W rozświetlonym oknie samotna dziewczyna patrząca gdzieś na wylot przeze mnie.
Potem rozmowy w herbaciarni i przez telefon. Ciepła przygrywka do snu...

- Boję się spać. Mam koszmary, śnią mi się demony...
- To niech pan liczy barany.
- Próbowałem. Demony je zjadają...
(Tau)

*