W pierwszej scenie serialu
"Lex" kilka malutkich statków gna przez przestrzeń na spotkanie
ogromnego, gwiezdnego krążownika, w kształcie pajęczyny. Za nimi błyszczy
niczym błękitne oko, skazana na zagładę planeta. To jedyni obrońcy skazani na
unicestwienie, tak jak ich świat. Mkną w kierunku cienia śpiewając.
Nieważne, jaka jest reszta
serialu, ta scena pozostanie w moim sercu na zawsze. Gdy nadchodzi czas
umierania, umierać stojąc. Napluć w oko cyklonu i śmiejąc się wykrzyczeć
"tylko na tyle cię stać?!!". Patrzeć i rozumieć, być świadomym każdej
chwili. Być maszyną i mrowiskiem. Nigdy mrówką czy pojedynczym, kręcącym się
zębatym kółkiem. Można sobie wmawiać, że życie jest po to by je przepracować i
płacić ZUS. Można żyć iluzjami do końca, wmawiając sobie, że wszystko przyjdzie
kiedyś. Ale to nieprawda, nic nie jest kiedyś, wszystko, co jest, jest teraz, a
specjalizacja to kalectwo.
Tymczasem zabrałem się za łatanie
płaszcza. Poszyłem, co bardziej ewidentne blizny i wyrwy moim szerokim,
chaotycznym ściegiem. Od razu widać, że szył drapieżnik. Całość kompozycji
wprowadziła mnie w taki bezczelnie zadowolony z siebie, mruczący, mansonowski
nastrój.
Wczoraj rano obudził mnie telefon
od jakiegoś Ruska. Pytał o mojego starszego, co samo w sobie jest odrobinę
niepokojące, łamaną ruszczyzną uświadomiłem mu, że Mirosław pojechał k robotu.
Potem o Ruskim już nikt nie słyszał.
U Void, Siostry zaserwowały
herbatkę jabłko i melon. Była straszna. Możecie to spokojnie potraktować jako
oficjalne ostrzeżenie.
Wczoraj zaś ze Sławkiem
przecięliśmy Miasto przez jego poszarpaną podszewkę, bo Sł. chciał popatrzeć na
morze. Do plaży dotarliśmy po zmierzchu. Zachodzący księżyc rozświetlał niebo i
spokojną wodę srebrną łuną spoza wzgórz, Staliśmy na granicy fal mówiąc o tym,
że jesteśmy meteorami w życiach innych ludzi i że to jest naprawdę odpowiednia
chwila na piwo. Noc rozłożyła wokół nas swe mroczne skrzydła, gwiazdy skrzyły
się w górze. On mówił o Letnim Trójkącie, ja, że wolę zimowego Oriona.
Powietrze zapachniało wiosną. W tym momencie spośród drzew parku walnął nas
smugowy, policyjny szperacz, przyszpilając do piasku jak dwie muchy w
bursztynie.
Odprowadziłem go na przystanek
tramwajowy. Przeszliśmy obok radiowozów i mrygającej karetki. Sł. stwierdził,
żebym już szedł i że sam zaczeka. Ja na to, zapytałem go, czy naprawdę chce
zostać w nocy sam na przystanku w centrum Brzeźna. Gadaliśmy aż do przyjazdu
trzynastki.
*