sobota, 30 czerwca 2007

Bierz ile dają i niczego nie oddawaj


Mistral i Sirocco, Tramontane, Bora – imiona
Demonów spisane na skrzydle ćmy.

(Różycki)

Widzisz – mówię Bartoszowi wiecznie rozwścieczonemu wykładowcy socjologii – Ty, Borys, czy Marzan reprezentujecie teorię życia. Ja jestem jego praktyką. Ostrożnie popijam przywiezioną przez Sebę z wioski mętną berbeluchę, którą kilkanaście minut wcześniej komisyjnie przepuściliśmy przez chleb, by pozbyć się kawałków siana i zmumifikowanych, końskich much. 3szklaneczki uśmiecha się na te słowa serdecznie, bezczelnie chrzcząc mu piwo za plecami. Luźny kosmyk zakrywa jej krwiaka po uderzeniu na skroni i części policzka. O tym właśnie mówię, wokół jest pełno ludzi, ale tylko ja zwracam na to uwagę. Bartosz obrusza się po inteligencku i mówi, że przesadzam. Scena odpływa powoli, słychać jeszcze jak mówię, że jestem kafelkarzem, nie ogrodnikiem i z uśmiechem patrzę jak pije pierwszy łyk piwa podany przez Szklaneczkowatą...
Wczoraj Dan znów grał na gitarze i śpiewał swoje piosenki. W radiu nie brzmiałyby dobrze, w perspektywie świata wypadłyby zbyt proste. W perspektywie chwili, wódki i adwokata, czipsów, krakersów i sosu pieprzowego, grupy ludzi, którzy się znają i poznają, małego mieszkania w sercu Wrzeszcza, późnej nocy i rozproszonego światła były to piosenki doskonałe.
Piosenka noworoczna, opowiadająca o tym jak Dan wrócił pierwszego do domu a tu okazało się, że Saddam nie żyje, piosenki o ulicach i przyjaciołach. Te dwie zwrotki zapoczątkował Galathorn po rozstaniu z Pooh, opowieść o wrakach na skałach i skaczących w toń poławiaczach snu. Piosenki o mieczach, sesjach RPG, o systemach bitewnych.
Czysta magia wprawiająca w ruch ciała i szybko ucząca refrenów. Potem zaś przy gitarowym akompaniamencie tworzonym na żywca, Marzan spowijał się w koce i przedstawił Bukę. Było to straszne, przezabawne, wspaniałe. Łamliwy balet formy, ni to deklamacja, ni to rap. Wszyscy wpatrywali się urzeczeni, gdy bestia, która jest chłodem, trójkątem, śmiercią, zbliżała się skokami do schematycznego domku, schematycznego Muminka. Wszyscy czuli jak przenika przez drzwi, pełznie ze szronem... I nagle jest. I już cię ma.
Gdzieś po drodze przez miasto odpadł Dan ze swą niebieską gitarą i Mateusz z kompletem kluczy do empiku, potem, gdy już Pazurkowatą pochłonął mrok wejścia, przy ulicy Najlepszego Polskiego Żyda, natknąłem się na niego, kurczowo trzymającego się przystanku, w oczekiwaniu na autobus do czegoś, o co niegdyś potknął się idący z rządzą zniszczenia w sercu sam anioł Raziel, a co okazało się Pruszczem.
W domu byłem o trzeciej, nad horyzontem majaczyła już błękitem kolejna pracująca sobota i mordercze walki ze złomiarzami usiłującymi rozgrabić pół tony żelastwa, jakie pozostało po szopie. Leczę rany pomidorami i zapachem koperku.

Teraz to on wygląda jak deflorator...
Tfu! Dementor

*

czwartek, 28 czerwca 2007

Biel pleśni i czerwień paznokci


I wychodzimy z kina na rozpalone corso
lekko oniemiali, a w naszych żyłach
krąży kropelka ołowiu...

(Różycki)

Piętnaście lat temu, w czasie sztormu, gdzieś na Pacyfiku, fale zerwały ze statku ładunek kilkudziesięciu tysięcy małych, gumowych kaczuszek. W parę miesięcy po wypadku część z nich dotarła do plaż Australii i Oceanii, inne ponoć popłynęły na północ. W ciągu 15 lat widziano je wielokrotnie, jak wyblakłe, porosłe strupami soli i morskich wodorostów dryfowały z prądem dookoła globu. A teraz, na dniach, po kilkunastu latach tułaczki mają dotrzeć wraz z Gulfstromem do wybrzeży Anglii, a wkrótce potem reszty Europy. W GB jest podobno jakaś organizacja, która płaci 100 dolców za każdą odnalezioną sztukę.
Ostatnio konsumując u Sióstr szaszłyki wykonane przez panią Majkę, oglądałem ich kuzynkę, która dotarła tam z Kanady. Dziewoję o aparycji blondynki o opalonym brzuchu, o szklanym oku i niepokojącym sposobie wysławiania się, spowodowanym wewnętrzną translacją z angielskiego na polski. Gdyby tak jeszcze pojawiała się nagle za plecami z odgłosem wyciąganego ostrza to miałbym pewność, że siostry mają jakieś tajne koligacje z prattchetowskim Panem Herbatką i wkrótce światem wstrząśnie wiadomość o nagłym zgonie Św. Mikołaja, tudzież obydwu braci Kaczyńskich.
Przy stole zebrała się spora część mojej przyszłej rodziny, i jak to zwykle przy takich okazjach bywa zaczęto snuć mrożące krew w żyłach rodzinne opowieści. Pani Majka opowiadała jak oduczała małą Void obgryzania jej małych paznokietków. Gdy perswazja i groźby zawiodły umaczała jej rączki w papryce. Void otarła z pogardą obydwie kończyny, wyszła z godnością z pokoju, a jakiś czas później rozległ się wrzask...
Ja z kolei odbyłem ostatnio wyprawę do wnętrza naszej skazanej na zagładę szopy. Gdy już udało mi się wyszarpać drzwiami bruzdę w zielsku, które porosło betonowy podjazd, moim oczom ukazała się PAJĘCZYNA. Nie jakiś mizerny kłębek nitki w rogu pomiędzy ścianą a sufitem a stała, zwarta ściana, sinej, nitkowatej substancji wypełniającej szczelnie pomieszczenie, pełnej wyschniętych ciał i nieżyczliwie patrzących oczu. Wyglądało to trochę jak zagubiona świątynia w Indiana Jones.
Z bezprzykładną odwagą zacząłem torować sobie więc drogę jakimś wyrwanym krzaczorem, niczym Frodo w przytulnej garsonierze Szeloby i po wielu perypetiach i mrożących osocze konfrontacjach z tubylcami przedarłem się do kartonów zasiedlonych przez zapomniane książki.
Któraś zima złamała w końcu dach, lał akurat deszcz i setki kropli dzwoniły i pukały o puszki, paki i kartony. Wszystko pokrywał przedwieczny szlam i pruchno, które kryły zapewne niejeden dinozaurzy trop czy skorupkę amonita. Pleśń zwisała płatami, wokół rąk wiły martwe porosty a ja otwierałem kolejne kartony by przekonać się, jakież to książki były tak zbędne, by skazać je na wilgoć i gnicie. O naiwności, przecież to było oczywiste, znając moją matkę. Oprócz książek ze studiów starszych, o botanice, ochronie roślin i chorobach ziemniaka, spoczywały tam w murszejących stertach dziesiątki książek kucharskich.

*

wtorek, 26 czerwca 2007

Skrzypienie na łączach


Pada deszcz. Stały, jednostajny, konsekwentny, niszczący wszystkie moje plany na dzisiaj. Deszcz dobry do spania, doskonały do umierania. Ktoś kiedyś napisał: Chcesz rozbawić Boga? Zaplanuj coś...
Jutro mają burzyć nam starą szopę na podwórku. Szopę wypełniają rzeczy. Kartony pełne książek, murszejące zawory, stare zabawki, milion drobiazgów, które nieratowane odjadą w niebyt w stalowym kontenerze. Piętrzy się sterta mokrego żelastwa, którego sprzedaż miała mi dać część potrzebnej kasy. Leżą dolary, które powinienem dziś wymienić i książki spóźnione o tydzień do biblioteki.
Miałem dzisiaj dużo chodzić, instalować parapety i malować balkon.
Na zewnątrz pada, a w moim mózgu brzmią drobne iskierki histerii, bo czas nagli, plan był świetny, a rozgrzane reaktory duszą się własną mocą na jałowym biegu...
Poza tym jestem cały połamany. Wczoraj wyprowadzaliśmy Zwierzów a na ich miejsce wprowadzaliśmy zwierzowego brata Juranda. Robiliśmy to dosłownie. W dół po piętrach znosiliśmy szafki, kartony i segmenty a z powrotem wnosiliśmy inne, klnąc i ślizgając się w wodzie lejącej się z taszczonej zmywarki i gubiąc tajemnicze drobne deseczki, których nie dało się potem do niczego dopasować. Meble były małe i duże, ciężkie i lekkie ale najpotworniejsza okazała się puchata kanapa, z jakiegoś śliskiego, białego tworzywa. Wyjeżdżała ze spoconych palców i nie mieściła się w żadnych drzwiach.
Teraz poruszam się bardzo ostrożnie i mam szalone problemy z zejściem po schodach. Kuśtykam jak jakiś rachityczny dziadek. Jedyne co mnie pociesza to to, że chłopaki muszą wyglądać jeszcze lepiej, bo padali już w trakcie roboty. Były momenty, że Jurand przysiadał na schodach dociśnięty połówką komody a ja stałem niżej, trzymając to cholerstwo w rękach i cierpliwie czekając. No ale ja jestem robolem, który od podobnych rzeczy tylko nieco się odzwyczaił, im życie szczędziło podobnych, intrygujących doznań.
Zwierz zabrał kota. Przygotowywali go do tego od jakiegoś czasu i wychodząc Zwierzu wyraził nadzieję, że nie powinno z nim być po drodze żadnych problemów. Gdy w parę minut po odjeździe ciężarówki Tau dzwoniła do niego, żeby poinformować go o tych wszystkich rzeczach, których zapomnieli zabrać, w telefonie rozbrzmiewało przeraźliwe miałczenie...
Potem zaś skoczyłem na Zaspę wstawić parę okien.
Klątwa trwała, obydwu młodych zabrał urlop i musieliśmy sami z kolesiem wwlec oszklone cielska po ciasnych klatkach.
Gdy dotarłem do domu jedyne do czego byłem zdolny to regres ewolucyjny i wpełźnięcie do ciepłej wody. Leżałem tam sobie wystawiając nad powierzchnię jedynie nozdrza i przekrwione ślepia i z lekka onirycznym zainteresowaniem obserwowałem drobne falki powstające od skurczów mięśni.

A później obudzicie się rano
mokrzy od potu, z niejasnym
przeczuciem, które nigdy nie
minie

(Różycki)

*

niedziela, 24 czerwca 2007

Twoja przyjaciółka przepuklina


Ceną za wyobraźnię jest strach

(Hannibal Lecter)

Siedzę sobie w zrujnowanym domostwie Zwierzów, piję mrożony soczek jabłkowy i patrzę na zdruzgotanego kota, który z niedowierzaniem rozgląda się po dymiących ruinach swego imperium. Właśnie zniosłem Zwierzom do piwnicy książki... WIECIE ILE ONI MAJĄ KSIĄŻEK?!! Zaraz bierzemy się za meble...
Pogoda morderczo - marcowa. Upał, słońce, a gdy tylko wyjdziesz spod dachu potop, hekatomba i sąd ostateczny. Te pieprzone fronty burzowe czają się chyba za jakimś gzymsem i tylko czekają na potencjalne ofiary. Bywa też jeszcze śmieszniej, gdy z błękitnego z pozoru nieba zaczyna padać drobny, sraczkowaty deszczyk, który ćmi niczym ból zęba, podczas gdy za horyzontem o kolejnym frajerze nadają morsem burze fleszami błyskawic.
Dzisiaj starszy wraca mi z Francji, chciałbym zobaczyć jego minę, gdy zajrzy do lodówki. Tydzień temu dał matce 3 stówy, wydała wszystko kupując do domu 3 parówki, kawałek słoniny, 2 pomidory, margarynę, 2 chleby i czereśnie. Z tego wszystkiego ocalał się zdaje pomidor. Po prostu talent, odżywiający się luksusowym etanolem i dymem z Sobieskich.
Dobra sok mi się skończył, jaja bolą od noszenia, Zwierz rozpacza, że pod każdą kolejną warstwą rzeczy do spakowania jest kolejna warstwa. Fakt, człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego ile ma rzeczy dopóki nie musi się przeprowadzić.

Papa, Misiu, papa, całować,
kochać, o uaktywniło się...

(Pazurkowata)

*

czwartek, 21 czerwca 2007

Nie da się przechować przechowalni bagażu


Jeżeli zapytasz kogoś o kwiat,
kolor i narzędzie, 90% ludzi
odpowie: róża, czerwony, młotek

(CKM)

Wczoraj małoletnia kuzynka Pazurkowatej śpiewała złą piosenkę o motylku. Ta piosenka jest zła, ZŁA! Wchodzi do głowy i nie chce wyjść. Jestem pewien, że prędzej czy później na złotą żyłę natręctw trafi jakiś spec od reklamy a wtedy wszyscy będziemy chodzić śpiewając pod nosem: Produkty gumowe - rozciągliwe i zdrowe, tudzież: Z Morlin słoniną podzielisz się z dziewczyną. Już wprost nie mogę się doczekać.
Nasz genialny Kaczalissimus najpierw sformował wierne sobie reżimowe oddziały policji a teraz kupił duże zapasy amunicji. Naiwniacy z RMFu pytają po co im tego tyle? Jak to po co? Żeby móc rozstrzeliwać gejów i pielęgniarki.
A tak poza tym dziś po raz ostatni mam normalny dostęp do sieci. Zwierze wycofują się do warszawy, gdzie mają mieszkanie wciśnięte między dwa pasy startowe i piętrowe łóżko, które dostarczy wielu dylematów ich kotu. Będę więc pojawiał się, rzadziej i z doskoku.
Seba dzwonił do mnie ostatnio gdzieś z Cieśnin Duńskich, że znalazł w szafie swojej podziurawionej sklerozą babci, końską czaszkę i teraz trochę się boi. Szczególnie, że babcia przyjmuje go zawsze obiadem, a obiad ten, że tak to delikatnie ujmę, jest zwykle: Niezdecydowany w smaku. Ciekawe, czemu zadzwonił dopiero teraz, po trzech dniach rejsu...
I tyle, na koniec przedstawiam wam Big Boya...


*

środa, 20 czerwca 2007

Wszystko ma swoją cierpliwość


Tu nie ma ślimaków na ziemi.
Z drzew się rzucają...

(Krzysiek)

Wracając w sobotę z grilla u Krzyśków czekaliśmy na autobus na granicy lasu. Krzysiek tradycyjnie walnął paroma tekstami, a trzeba dodać, że mniej rozeznani w jego poczuciu humoru nigdy nie wiedzą czy żartuje czy nie. Staliśmy więc skupieni wokół przerażonej Lennonki, która na każdy najlżejszy dźwięk wytrzeszczała oczy w ciemność i pytała: Czy to dziki?...
To była ta sobota po tamtym piątku, pędzeni więc alkoholowym oparem i tragicznie niedospani mieliśmy leciutką schizę. Gdy dojechaliśmy do centrum, Lenn postanowiła o coś spytać kierowcę. Drzwi się zamknęły i wszyscy mogliśmy śledzić smętnym wzrokiem jak autobus porywa naszą ulubioną maskotkę eksperymentalną. Wszyscy, tylko nie Marzan, który z łomotem pomknął za autobusem i nawet dotrzymywał mu tempa. Może i doleciałby na następny przystanek razem z nim, ale pokonała go praworządność, bo zatrzymał się na czerwonym świetle, mimo, że nic specjalnie nie jechało.
Ostatnio mówi się sporo o Niemcach usiłujących odzyskać u nas swój majątek. No i ostatnio u Marko w starym Brzeźnie pojawił się Niemiec i oświadczył Markowi, że zamierza: ”odzyskać” jego dom. Marko z tym swoim beznamiętnym wyrazem starego kolejarza, z którym nie raz i nie dwa słuchał pytań w rodzaju: Dlaczego w tym składzie brakuje dwóch wagonów, stwierdził, że nic mu nie odda, ponieważ właściwie to są rodziną. Niemiec się stropił, a Marko: Herr Horst L, prawda? Jesteśmy przyrodnimi braćmi. Niemiec się spienił i pyta niby jak, a Marko z echem dźwięczących pól lodowych w głosie: Bo pana ojciec zgwałcił moją matkę... Biedny szwab był z rodziną i wszyscy opuszczali podwórko przy Łamanej w ciężkim milczeniu.

Krzysiek wpada do Empiku po Meave,
a tam jakiś koleś:
- Nie ciągnij za tę linkę
- Dlaczego?
- Bo to zapadnia...

*

niedziela, 17 czerwca 2007

Nago po śniegu dookoła kremla


To był prosty ruch
Igła jeszcze drży
Film co kopie w brzuch
I dwie małe łzy
Dziennikarzu mój
Chwyć za pióro, chwyć
Taki prosty ruch
Umrzeć żeby żyć

(Lady Pank)

Dzierżąc wielkie, plastikowe butle Piwa Sarmackiego śmieliśmy się z Marzanem, że wkrótce impreza osiągnie to stadium, gdy wyślemy Ciapka do pobliskiego sklepu po sałatkę kaszubską ze śledzia, a on wróci na niej wierzchem.
Dziewczyny w morderczym szale szlachtowały bezbronne ciała produktów żywnościowych i lały w ich otwarte rany majonez, a my składając hołd przykurzonym rolom społecznym i wrodzonemu lenistwu siedzieliśmy bandą w półkolu, ściskając metalowe i szklane zasobniki bulgoczących rozkoszy i śpiewaliśmy razem z Kaczmarskim:

Stój Katarzyno!
Koronę carów
Sen taki jak ten
Może ci z głowy zdjąć...

Awarii, która dotarła z innej imprezy alienowała się nieco spoczywając nieopodal na kozetce. Dan uśmiechał się po swojemu znad szkła. Na zewnątrz roztańczyła się burza szarooka panienka w deszczowej sukience
Po piwie przyszła kolej na wino a na horyzoncie zamajaczyła, parując chłodem wódka, nomen omen, “Lodowa”, znaczy klasyczna i jak najbardziej uliczna. Tau skręcana paroksyzmami śmiechu robiła zdjęcia aparatem Lenn, my też śmieliśmy się gromko z uwiecznionych cyfrowo imprezowych konfiguracji tudzież twarzowych zdjęć mojego bladego kolana, lub miseczki czosnkowego sosu z przechylonym z lekka U-bootem krakersa. Pazurkowata zdała dziś ostatni sesyjny egzamin i wypiła pierwszą w swym życiu setkę wódki. Tuż za oknem uderzył z łoskotem piorun.
Wracałem telepiąc się z lekka i podążając zmysłowym wężykiem od krawężnika do krawężnika, czasem z niewielkim wstrząsem go przekraczając i korygując kurs wśród traw i zarośli pobocza. Spałem idąc, wybudzając się co parę sekund, jak za najlepszych czasów nocnych powrotów z Kwadratu. Przedtem jednak odnalazłem w zupełnych ciemnościach zagubiony kolczyk Małej, więc najważniejsze podzespoły wciąż jeszcze miałem sprawne.
Dziś poruszam się powoli i ostrożnie, żeby nie powiedzieć dostojnie i majestatycznie. Cholerne klawisze klikają strasznie głośno, za plecami wyje przewiew, dźwięczy niby dzwon upuszczona w kuchni łyżka. Chodzę niczym pierwszy człowiek na księżycu, a moje krwinki wciąż rozpaczliwie poszukują drogi pośród białych atoli etanolu. Od rana brnę ciężko przez syndrom dnia poprzedniego, gdy robiłem matce śniadanie i wyjąłem z lodówki pasztet to w sekundę wyglądałem jak on, tylko łatwiej odlepiałem się od noża. Tak, tak, a za godzinę wychodzę do Empiku, gdzie będzie wieczorek Marzana a potem jadę z ekipą na Stogi na grilla. Jeśli więc się już nie odezwą oznaczać to będzie, że poległem śmiercią bohatera w imię powodzenia rodzimego przemysłu alkoholowego i ku jego wiecznej chwale.

Rzeczywistość jest zawsze pod
kontrolą najbardziej szalonych
jednostek

*

czwartek, 14 czerwca 2007

spać


Śląsk został tu pokazany jako
zły sen, maligma, przewracająca
się przestrzeń, po którym na
krzywych rowerach telepią się
zgarbione ludzkie upiory w
łachmanach

(Masłowska)

W czasie oddawania krwi najbardziej niesamowity jest moment, gdy w chwilę po nakłuciu czuje się jak igła staje się ciepła, a zaraz po niej robi się ciepła plastikowa rurka oplatająca przegub. Wrażenie jest takie jakby dotykało cię coś miękkiego i cielistego. Lenn znowu miała niedociśnienie i lekarka kazała jej przed odsysaniem pobiegać po schodach.
Z jakimś byczkiem leżącym naprzeciwko przyszła gówniara w stalowo-szarej sukience, wyposażona w parę zajebistych nóg i mająca w sobie coś co za parę lat będzie wysysać chłopakom dusze. Podeszła bliżej i z beznamiętną ciekawością obserwowała jak przez plastikową rurę powoli uchodzi ze mnie życie. W końcu sięgnęła po aparat, żeby zrobić zdjęcie...
Kobity w bieli jak zwykle prowadziły te niefrasobliwe rozmowy, w których z bezinteresowną radością wspominały komplikacje przy zabiegach. Były strasznie rozbawione, bo przez upał sporo osób tego dnia wracało całych pokrwawionych, bo za krótko trzymały wacik. W głębi sali, kurczowo przyciskając wacik leżałem sobie cichutko ja i moja hipochondria.
Z tego wszystkiego wychodząc zapomniałem mojego talonu na czekoladę. Lenn od razu rzuciła się do pomocy a kobity dostały krótkiego ataku paniki, bo o mało co przez to nie przebiła sobie żyły na wylot.
Na zewnątrz czekał na nas upał. Czaił się pośród światłocieni, pod koronami drzew. Odsączeni z lekka szybko dostaliśmy rauszu jak po piwku. Wpadliśmy do zestresowanej Pazurkowatej szykującej się do egzaminu (...aaa, te krzemienie wyglądają zupełnie tak samo) i nie chcieliśmy wyjść. Tego dnia zostawiłem Lenn w podziemnym bunkrze empiku, w którym nadal nie działa klimatyzacja, a lepkie powietrze rozchodzi się przed człowiekiem z lepkim mlaśnięciem.
Przeczytałem "300" Millera. Mocniejsze niż film: - To bluźnierstwo, to szaleństwo! - To Sparta (A to studnia). Bezlitosny upał, pył w ustach, Kalapidos (czy jakoś tak) upadł - niedopuszczalne. - Panie proszę o karę... I typ leży na ziemi kopany przez cały oddział. I żadnych pierdół z żonami w zbożu.
Zamiast pójść spać załapałem się na nocny wyładunek tirów. Stałem już na golasa nad łóżkiem, gdy zadzwonili. Rano wpadłem porwać z domu jakąś kanapkę i poszedłem bejcować znajomej płoty. Siostry powróciły z Lwowa, Awari przypłynęła ze Szwecji, jestem bogatszy o dwie czekolady i koszulkę.
Nasz nazistowski rząd zamierza stworzyć czarną listę zespołów muzycznych, którym nie będzie wolno koncertować. Załapią się Behemoth, Kat i Manson, bo jakiś prawicowy debil, "słyszał" od kogoś, że propagują satanizm, dalej pewnie będzie już palenie książek. Na początek spalą Gombrowicza i Darwina.
Na koniec coś rozgrzewającego pompkę, czyli rzadki widok prawdziwego tryumfu:


*

wtorek, 12 czerwca 2007

Powinno być tyle imion ilu ludzi


Wiecie czemu mężowie żyją
krócej niż żony? Bo chcą...

Przecięcie suchą smugą na języku, w niemych próbach artykulacji zdań niewypowiedzianych, ze względu na permanentne skomplikowanie formy i złożonej uczuciowości, która w drżeniu strun głosowych zawsze jest definitywnie sztywna i płytka, a wyrazić się może jedynie w dotyku.
Trudno uwierzyć, że dwa piętra pod ziemią może być pomieszczenie czteropiętrowej wysokości, dopóki nie trzeba go pomalować. Dawno nie natachałem się tyle drabiny. Miejsce to należy do sił zbrojnych Naszej Najjaśniejszej i jest elementem podziemnego miasta, które ciągnie się pod całym Gottenhaven. Podobno jest tu gdzieś nawet podziemna sala kinowa. I tyle o tym, ponieważ pewien kapral, wyglądający jakby codziennie dożywiał się rezerwistami, ciężkim jak grobowa płyta głosem, poinformował mnie, żebym się za bardzo nad tym nie rozwodził, a już najlepiej, żebym nie pisał o tym za dużo na blogu... Ups! Za późno. W każdym razie zaniepokoił mnie nieco, wie o blogu, znaczy czyta a od tego już tylko krok do wykrzywionego psychopatycznym uśmiechem Ziobry pukającego do drzwi.
W każdym razie gdy już wydostałem się z tego Hadesu przedziwnych, pokrytych antycznym kurzem przedmiotów, nie potrafiłem odszukać w sobie jakiejś specjalnej chęci by wrócić do domu. Przysiadłem więc z książką na plaży, ale czytać też mi się nie chciało.
Pomyślałem, że w sumie fajnie byłoby przejść się do Whitetown. Zacząłem nawet niespiesznie wędrować po bulwarze ale na przejście całej drogi brakowało mi jakoś determinacji.
Idąc myślałem o niedawnym spotkaniu z Wittem. Gość jeździ na saksy do Skandynawii i w miesiąc zarabia kasę na cały rok. Nigdy nie uważałem siebie za głupiego, faktem jednak jest, że myślę wolno. Teraz plułem sobie w brodę, że nie wziąłem wtedy numeru telefonu gościa i zastanawiałem się, jak ewentualnie go zdobyć bo na ponowne spotkanie z kimś, kogo widziałem dwa razy w życiu w odstępie 7 lat, raczej nie mogłem liczyć. W tym właśnie momencie zza moich pleców wychynął Witt, ucieszył się i spytał czy znam drogę do Whitetown... Bóg istnieje!

Jak wygląda dusza
bliźniąt syjamskich?

(Protagoras)

*

niedziela, 10 czerwca 2007

Wino z siarą naszą wiarą


... na moment przedtem jak
ciśnienie wewnętrzne zmieniło
jego organy w bombę, a krew
rozprysnęła się wokół chmurą
szkarłatnych kryształków lodu
pomyślał „O Boże!!!”. Słucham?
Spytał zawieszony w bezświe-
tlnej pustce Kiszczak

Płonął nam Empik. Lenn do niczego się nie przyznaje, tylko się błogo uśmiecha, poza tym ma niezłe alibi. Dostała tydzień wolnego i chyba na początku przyszłego tygodnia udamy się na Akademię Medyczną oddać honorowo posokę. Zawsze mnie to z lekka niepokoi, szczególnie, że to te same budynki, w których Spanner przerabiał ludzi na mydło, no ale czego się nie robi dla darmowej czekolady.
Miasto leciutko zawirowało nam pod nogami, gdy przyleciał Bush. Poblokowali połowę dróg z Rębiechowa aż po Juratę. Zupełnie jakby się spodziewali ataku talibów, tudzież niespodziewanej szarży brygady czołgów, a przecież do Brzeźna mieli jeszcze kawałek.
Podobno Bush dostał w Niemczech sraczki. RMF oczywiście stwierdził, że to przez to, że gość ostatecznie nie wiedział z kim każą mu rozmawiać, z premierem czy prezydentem, i jak ich rozpoznać...
W piątek znienacka pojawiła się w okolicy Bajka ze swoim Nowym Pięknym. Szukali przez pół dnia noclegu w Whitetown, buhahahahahah, w czasie Top Trendy. O naiwne, nieświadome potęgi Polsatu istoty. Zetknęli się z miejscowymi osobliwościami i otarli o miejscowe życie seksualne. Ostatecznie zdejmując Lenn z Niedźwiednika przyjechali do nas.
Podjechali mi pod dom jakimś mrocznym monstrum na francuskich blachach. Wydobyłem się spod Pazurkowatej znaczącej mi zaciekle, z niewyjaśnionych dotąd powodów, prawe ramie malinkami i rozejrzałem się czujnie po okolicznych oknach czy na wóz nie łypią jakieś zachłanne ślepia.
Zakupiwszy prowiant i płyny wkroczyliśmy w krwawym świetle zachodzącego słońca na plażę. Były gorące bagietki i kabanosy, ktoś zdaje się nawet zrobił zdjęcie jak obscenicznie grożę jednym z nich Baj. Przewędrowaliśmy kawałek po piasku, co niespodziewanie dostarczyło sporo uciechy, bo wszystkie dziewczyny były w sandałkach.
Ominęliśmy Borysa, który poił nieopodal wydm Karlsbergiem, swoje wysublimowane, poznańskie kuzynostwo. Profesjonalnie ominęliśmy się wzrokiem jak sowiecki ambasador z amerykańskim. Osiedliśmy z kompanią kawałek dalej na piasku, chłodny wiatr zdejmował ze skóry resztki całodziennego upału a w żyłach grały resztki młodej krwi. Lenn nie mogła się nadziwić tempu, w jakim słońce chowa się za wzgórzami. Wszyscy patrzyliśmy w stronę horyzontu, aż zniknął jego ostatni, świetlisty rąbek.

Miss Motylek. Rzeczywistość to
rzeczywistość. Przeszłość to
przeszłość, a przyszłość – cóż...
to jeszcze nie rzeczywistość.
Wstrząsający był bezsens tego
Pytania

(Kerry King)

*

czwartek, 7 czerwca 2007

Uwielbiam zapach druchen o poranku

Jeśli chcesz zobaczyć do
czego zdolne są dzieci
zabierz im zabawki

Buhahahahah! A ja już wiem co wybuchnie w "Herosach". Wij się Borysie, wyj i płacz, za dwa Specjale objawię ci prawdę...
To mi przypomina jeden z artykułów w od dawna nieistniejącym "Złotym smoku". Autor opisywał ludzi. którzy po długich i wnikliwych badaniach dochodzili do wniosku, że smoki nie tylko istnieją, ale też rządzą światem. Następnie opisywał serię wypadków, mających z regóły coś wspólnego z ogniem, które przytrafiały się owym badaczom. Całość kończyła się konkluzją, że "Teraz i ty czytelniku znasz prawdę, zaopatrz się więc w gaśnicę i koc azbestowy"...
Swoją drogą ciekawe kiedy spłonie stary Giertych, zdradził przecież największy sekret dinozaurów.
A tymczasem upał. Buty odlepiają się od podłoża z apetycznym mlaśnięciem. Gołębie zorientowały się, że mój starszy wyjechał i znów zbierają się nam na dachu. Przeganiam je hałasując, ale jakoś nie mam serca do nich strzelać.
Kot Zwierzów dał mi się dzisiaj głaskać. Nadal mam wszystkie palce i komplet oczu, ale to pewnie przez to, że przez trzy ostatnie dni nosił obróżkę, a raczej przez ostatnie trzy dni usiłował obróżkę zdjąć, i pewnie jeszcze jest w szoku.
A jeśli chodzi o szok, to odkryłem ostatno w sieci stronę dla prawdziwych twardzieli, nazywa się "oceń moją szramę" (www.scarmaggadon.com) i z całą dostępną mi subtelnością proponuję wam oglądanie jej przy jedzeniu, co sam nieostrożnie uczyniłem.
I tyle. Kobieta mi się uczy, ja mało bywam za to sporo pracuję. Łapy mam całe w farbie i zostawiam codziennie w wannie zrudziałą warstewkę pyłu. Z faktów kulturalnych pisanie pierwszej pełnometrażowej książki posów się powoli, ale stale, przemyśliwam też nad likwidacją "Wierszydeł"

Wynalazca stroju bikini
francuz (a jakże) Louis
Reard był z wykształce-
nia inżynierem budowy
maszyn.

(CKM)


*

wtorek, 5 czerwca 2007

Plusk i echo


Robiłem niedawno kobicie świetliki na dachu. Tylko ja, słońce i 35 stopni. Wielka, spocona kulka Kiszczaka na tle nadtopionej, czarnej powierzchni dachu. Czułem się trochę jakbym siedział pod wybuchem jądrowym odbywającym się w zwolnionym tempie.
Z kolei w piątek wezwała mnie przez łańcuch znajomych pewna znajoma staruszka. Kiedyś posprzątaliśmy jej strych. Do dziś uważa nas za miłych i pomocnych młodych ludzi, a my tymczasem bardziej niż pomocą byliśmy zainteresowani poszukiwaniem interesujących staroci. Do dziś nie jestem pewien do czego starszej pani potrzebna była skrzyneczka amunicji do bergmana i sparciała maska gazowa Wermahtu.
W każdym razie zadzwonili po mnie bo uchodzę za specjalistę od spraw dziwnych a postępujących. Ludzie wychodzą z założenia, że jeśli nawet nie będę wiedział co zrobić to przynajmniej będę wiedział kiedy uciekać.
Okazało się , że znajomek, robiąc w ścianie piwnicznej bruzdę na rurę, trafił SDSem na coś co pękło i zrobiło PSSSSS. W całej okolicy zaśmierdziało gazem i paniką, więc skoro miało coś wybuchnąć zawezwano mnie, bo z tajemniczych powodów służby mundurowe nie cieszą się w tej okolicy zbytnim szacunkiem.
Przez moment zastanawiałem się czy nie przetestować sparciałej maski, ale po otwarciu okien okazało się, że gazu nie przybywa. Postałem więc z kolesiem rozmawiając o tym, niezrozumiałym ataku na naszego, genialnego ministra edukacji, który zmienił tak nieznacznie kanon lektur. Czego się oni go tak czepiają, mógł przecież dać tam Mein Kampf...
Gdy można już było zejść na dół uzbrojony w halogen i zamyślony z lekka nad jego własnościami jako iskrowego zapalnika w środowisku substancji lotnych, dotarłem do trefnej ściany. Nikt nie spłonął, poszerzyliśmy więc otwór a tam, moi kochani, ukrywała się zaczajona niecnie przedwojenna rura gazowa. Dom starszej pani jest obecnie ostatnim z ciągu starej zabudowy. Pozostałe budynki zmieliła ruska artyleria, gdy spychano Niemców ku portowi. Gruz zasypał rurę z tamtej strony i gaz zamknięty przetrwał w środku pół wieku.
Kiedyś jeden z moich starszych znajomych opowiadał mi o takich rzeczach. Jako wyrostek, ganiał z kumplami po ruinach Miasta i wyszukiwał ślepe rury. Przebijało się je i podkładało ogień, a potem nad miastem wykwitał na parę chwil kilkumetrowy, błękitny płomień.
Z innych hardcorowych wydarzeń wymienię tu dziś jeszcze mój niedzielny powrót z opery. Byliśmy tam z Awari na czymś, co nazywa się „Dzikie pole” i jest przedstawieniem francuskich hiphopowców. Coś w rodzaju tych widowisk, gdy dwóch młodzieńców rozkłada na chodniku matę i podskakuje sobie na niej dla pieniędzy, tyle, że na większą skalę. Było fajnie, wyszedłem z lekka naenergetyzowany, wyciągam telefon by zadzwonić do Pazurkowatej ogarniętej tajemniczym, opróżniającym ulice zjawiskiem, znanym jako Ses-Ja. Skręcam za róg, gdzie jest tunel pod przystankiem kolejki, a tam... A Tam kilkuset lechistów, kłębiących się, śpiewających i rozgrzanych regularną bitwą, którą obejrzałem sobie potem w Wiadomościach. Atmosfera gorąca, krążą butelki i radiowozy, górą z rykiem przelatuje co i raz śmigłowiec, a ja lawiruję pośród mich w marynareczce i lakierkach, trzymając przy uchu telefon i mówiąc: Tak kochanie, dobrze kochanie.

*

sobota, 2 czerwca 2007

Uwolnić orkan


Na wojnie nie ma gorszej
rzeczy niż wkurwiony
pułkownik.

(Larry Bond)

Wpadamy do Kościoła Pod Dzwonem, mijamy księdza zdrapującego z konfesjonału gumy do żucia. Seba pyta: Gdzie, ksiądz wskazuje: Tam. I już po chwili niesiemy sponiewieranego nieco Drago w kierunku pobliskiej plaży, nieopodal której w małym domku, na ulicy Południków czeka na Dragunowa od wczoraj stęskniona żona i dwójka dzieci z piekła rodem, które spłodził zapewne sam Szatan, bo Draga nocą przecież w domu nie uświadczysz. Cała akcja odbywa się błyskawicznie. Nasze ruchy pewne, wprawne, wyćwiczone latami doświadczeń. Seba dzwoni i odskakuje na bok, ze środka rozlega się piekielny jazgot Kubusia, jednookiego jamnika psychopaty, który jak twierdzi nasz, obecnie z lekka obwisły bohater, rzuca się na jaja gości, którzy nie przypadną mu do jamniczego gustu. Z tego i innych ważkich powodów ciskamy Dragiem w otwierające się gwałtownie drzwi i korzystając z chwili, gdy ciało blokuje drogę stęsknionej małżonce, uzbrojonej w takich sytuacjach w ciężką, tytanową patelnię marki Gieister, gnamy w kierunku ogrodzenia by zostawić za sobą maksymalną możliwą ilość przeszkód terenowych.
Płot należy do typu: Betonowych – cmentarnych, nie jest więc najniższy. Każdy z nas ma własny i niepowtarzalny sposób forsowania go. Ja zawsze chwytam go rękami i przerzucam nogę, Seba weteran trzech setek najazdów na port i strefę wolnocłową, skacze szczupakiem i przetacza się na szczycie, tak że przez chwilę jest do góry nogami. W końcu Borys – inteligenciuch, który ma tam swój słupek, od którego się odbija by zwisnąć na brzuszku i przy terkocie, wystających z umięśnionej klaty informatyka żeber, prześlizgnąć się po szczycie.
Zawsze ważna jest prędkość, bo płot jest za krótki byśmy zmieścili się wszyscy, a z reguły ten ostatni forsuje płot z Kubusiem u nogawki, tudzież dostaje dodatkowego przyspieszenia pod wpływem celnie rzuconej pyry.
W sumie żona Draga nie jest wcale taka zła, ale po całej nocy czekania, na swojego amanta, którego jakaś uczynnie rozmowna sąsiadka, akurat widziała wieczorem, jak podąża w kierunku wydm z dwiema rozchichotanymi licealistkami, i na widok bezwładnego stanu rzeczonego, który od dwóch godzin powinien być w pracy, dostaje krótkiej, acz morderczej furii. To taki odruch, jest żywiołowej, rosyjskiej natury, jeśli przeżyje się pierwszy moment, to w sumie nic człowiekowi nie zrobi, szczególnie, gdy człowieka oddziela od niej płot. Czasem nawet robi jej się potem przykro i jakiś czas później zaprasza nas na obiad.
Drago uważa, w krótkotrwałych chwilach bytności na tej płaszczyźnie zdarzeń, że trzeba coś z tym zrobić. Tymczasem padł jedynie projekt wytrucia sąsiadek...

Napisane specjalnie dla Borysa, który nie wierzył, że to napiszę. Pozdrawiam przy okazji Nołengliszmena i Pelikany z Monterey oraz Olgę i jej tytanową patelnię.

*