czwartek, 29 czerwca 2006

The papagay of darkness


Muminki się cieszą
że Misia powieszą,
Muuummmmiinnnkkkii
(Moje Kochanie Jedyne)

Gnając ocienioną równymi szpalerami drzew, dawną szosą Danzig - Brosen, udającą obecnie chodnik wzdłuż Alei Hallera wpadłem na Elizabethę z wózkiem. Za czasów mojej pierwszej, Goszkiej miłości Ela została zaklasyfikowana jako jedna z moich lolit, w sumie to chyba nawet jako pierwsza z nich. Jedną z moich kurewek, z którymi puszczałem się ponoć wiecznie i nieustannie... Jak być może już się domyślacie Goszka była osobą odrobinkę zazdrosną.
Teraz z mrocznej lolity pozostał blady cień, niemal przezroczysty i przewiany na wskroś anoreksją. W wózku zaś spoczywał śpiąc dzieć. Z niedopowiedzeń i kontekstów insynuuję, że miałem do czynienia z samotną matką.
Czas zmienia ludzi. Eroduje ich, albo przeciwnie, osadza na nich nowe warstwy. Rozsadza mrozem kolejnych zim i wygładza wichrem krawędzie. Czasem zastanawiam się czy postrzegam czas tak samo jak inni. Istnieję zawieszony jakby z boku świata, z nienaruszonym rdzeniem, zmienia się tylko moja powierzchowność, jakość interakcji z rzeczywistością. Na samą moją kwintesencję czas nie ma wpływu.
Gdy widzę jak czas łamie ludzi albo przekonstruowuje ich zastanawiam się czy ta moja wewnętrzna staza to nie jest jakaś choroba.
No ale powróćmy już do Miasta. Zmiany wokół nabrały tempa, jest ich tyle, że przestaję nadążać z dokumentowaniem ich. Przedwczoraj robiłem rajd po Mieście: Bruk wracający po 50 latach na Piwną, nowa wieża Św. Trójcy, w końcu wielkie wyburzenie wzdłuż całej linii Motławy. Stoi tam jeden z ocalałych spichlerzy. Oplatają go teraz siecią szyn, żeby nie popękał od wykopów dookoła. Brama była otwarta, wlazłem więc do środka i łażąc pośród robotników udawałem, że powinienem tu być. A szczerze mówiąc warto było, wnętrze wyglądało na oryginalne, znaczy, kamienne są tylko ściany a piętra, schody, wsporniki wykonane są z kilkusetletniego drewna. To dlatego w 45 Wyspa Spichrzów spłonęła tak doszczętnie. Burza ogniowa przechodziła z dachu na dach zmieniając każdy budynek w gorejące palenisko. Było tam tyle zboża, że tliło się ono w ruinach jeszcze w 2 lata po wojnie.
Łaziłem po piętrach i zaskoczony oglądałem stare maszyny wciąż jeszcze przyprószone mąką.
Górą przechodzą burze, mieliśmy tu jedną taką, co zmieniła dzień w noc. Deszcz padał poziomo, a gromy brzmiały jak jeden nieustający łoskot. Odłączywszy wszystkie kable stałem w okrąglaku i patrzyłem jak pioruny ze wszystkich stron walą w nadajniki telefonii komórkowej na pobliskim wieżowcu. Pioruny porozpieprzały elektronikę w całej okolicy. Na parę dni siadła sieć, długo jeszcze włączały się uszkodzone alarmy i wyły razem z psami.
Oglądając zaś mangi u Sióstr podczas gorącej dyskusji doszliśmy do wniosku, że papugę ciemności można zniszczyć jedynie kotem światłości.
Jak więc widzicie wszystko jest w porządku a poziom zdrowego szaleństwa utrzymuje się wciąż na właściwym poziomie.
Ulicami porusza wiatr, ja mam czerwony nos, ( Tau twierdzi, że wygląda jak ból), maleństwo mruczy do mnie "moja ty czerwononosa bestio", a dom mi pachnie gotowanym kompotem truskawkowym.

Benedykt XVI wychodzi na trybunę na
Błoniach. Szuka kartki z przemówie-
niem. Szuka, szuka, obmacuje kiesze-
nie, w końcu wyciąga z ulgą jakąś
pożółkły pomięty świstek. Prostuje ją,
uśmiecha się i zaczyna czytać:
Szołniesze z Westerplatte,
poddajcie sze...

(Sławek)

*

sobota, 24 czerwca 2006

Stare standarty


„Arete” to po prostu doskonałość i dążenie do doskonałości we wszystkim co się robi. „Arete” to złożenie wszystkich działań na ołtarzu perfekcji, to poświęcenie się życia w poszukiwaniu ideału, rozpoznaniu go i osiągnięciu w swoim życiu.
Nie można oczywiście osiągnąć doskonałości we wszystkich dziedzinach, ale można próbować. Jak można tego nie chcieć?
Zawsze jedzcie więc tak jakby był to wasz ostatni posiłek, pracujcie jakby to co robicie było dziełem waszego życia, módlcie się tak, jakby od waszej modlitwy zależało życie wasze i waszych rodzin. Miłość, dobrze, kochajcie się tak, jakby nie istniało na świecie nic ważniejszego od miłości, ale niech będzie to tylko jedna z gwiazd w perfekcyjnej konstelacji „Arete”
To był oczywiście cytat z „Ilionu” Simmonsa, który zapewne też kogoś zacytował. Osobiście mam szacunek dla ludzi, którzy wkładają w to co robią siebie, umieszczają w swoich dziełach kawałek duszy. To dlatego rzeczy tworzone przez dobrego rzemieślnika zawsze będą lepsze niż fabryczne, to dlatego babcina zupa zawsze będzie lepsza niż Knorr w proszku.
Cenię ludzi którym zależy, którzy wierzą i są gotowi na poświęcenia i walkę. Walczą nawet mimo tego, że zdają sobie sprawę z niemożliwości osiągnięcia celu. Są gotowi polec po drodze, byle tylko bliżej zwycięstwa, choćby to co robią było głupie, szkodliwe, niszczące czy śmieszne, mam dla nich szacunek. Choćbym się z nimi nie zgadzał, miał z nimi walczyć czy ich zniszczyć, liczę się z nimi.
Gardzę zaś ludźmi bylejakimi, którzy niczego nie kończą. Zaskorupiają się w przyzwyczajeniach i tracą elastyczność. Nienawidzę ludzi, którzy nie walczą, siedzą tylko na dupie szukając usprawiedliwień i przenosząc swoje wady na innych. Nienawidzę ludzi, których czyny i słowa mają wagę puchu ostu na wietrze.

*

czwartek, 22 czerwca 2006

Historia pewnego gwoździa


- Co masz w tym wielkim plecaku?
- Segregatory...

Nieopodal umarłej linii kolejowej, tuż obok zgryzionej w większej części, zębem czasu Twierdzy Brzeżno, jest opuszczona firma...
Kurcze, jakbym Mordor opisywał.
W każdym razie, do niedawna była tu fabryka opakowań. Dwa dni temu potłuczone okna sprowokowały mnie do zajrzenia do środka...
Dwa dni później wspiąłem się na zasłaną kryształkami szkła betonową rampę, minąłem porzuconego Stara i po drzwiach, na których ciągle jeszcze jest przyklejona tabliczka "Proszę zamykać drzwi" wszedłem na halę.
Była kiedyś taka książka "Eon". W okolice Ziemi dociera asteroida, którą ktoś kiedyś wydrążył i zasiedlił. W środku są wielkie komory wypełnione miastami, lasami i morzami, ostatnia komora nie ma końca. Zamiast ściany widać niekończący się tunel. Na tej hali było podobnie.
Pomieszczenie jest wielkie. Co najmniej 250 metrów długości, dach z 4 - 5 metrów w górze. Do tego w przeciwległym końcu musiał szaleć pożar, tak, że ściany i sufit są tam poczerniałe i rozjaśniają dopiero w połowie sali. W półmroku wygląda to właśnie tak jakby pomieszczenie nie miało końca.
Sufit był wyłożony panelami ze styropianu, każdy to kwadrat o boku 1,5 metra i grubości jakiś 20cm. Gdy hala płonęła panele gięły się, odkształcały i topiły. Teraz zwisają z sufitu w surrealistycznych formacjach, albo zalegają podłogę, pośród postrzępionych śmieci. Sufit sprawia wrażenie rozerwanego na strzępy jakąś niesamowitą mocą.
Najbardziej jednak zainteresowała mnie część administracyjna zakładu, bo właśnie tam znajdował się cel mojej wyprawy. Właśnie tam pośród potrzaskanych komputerów, kalek drukarskich, z negatywami nadruków z pudełek do rajstop i kartoników modeli firmy Burago leżały segregatory. Dziesiątki segregatorów. Miejsce było wyraźnie już nawiedzone przez miejscową szarańczę, a co ciekawsze rzeczy wyniesione, ale najwyraźniej kwiat młodzieży polskiej nie zainteresował się segregatorami. Ja wręcz przeciwnie, mam na nie stałe i wiecznie niezaspokojone zapotrzebowanie.
Tak więc brodząc po kostki w hałdach papierów, zbierałem je, wyszukując nieuszkodzone, nierozdeptane, tudzież nieobesrane i szczelnie wypełniałem nimi plecak.
Na zewnątrz burza sunęła za burzą. Z sufitu kapały grube krople, tnąc ciężkie tropikalne powietrze. Zawsze lubiłem takie eskapady. W skrytości ducha zawsze miałem nadzieję, że gdy świat się będzie kończył, będę mógł to sobie obejrzeć w całości, że to ja będę tym ostatnim, który zgasi światło.
Ciągnęło mnie więc do takich opuszczonych zakątków, gdzie mogłem czuć się jak jakiś Mad Max, czy inny Postman grzebiący się w szczątkach cywilizacji.
Na podłodze leżały zdjęcia z datami sprzed paru miesięcy, a na nich halę wypełniały maszyny i ludzie uśmiechający się do obiektywu. Na ścianach wciąż wiszą kalendarze a na parapetach stoją doniczki z uschniętymi kwiatami.
Później, myjąc ręce w ciepłej kałuży, patrzyłem w niebo, zastanawiając się czy zdążę przed deszczem do centrum. Pędziłem tam potem tuż przed czołem burzy, a do herbaciarni wszedłem wraz z pierwszymi kroplami.
A gwóźdź? Nie było jeszcze przecież o gwoździu. Gwóźdź był tuż za drzwiami hali. Wystawał podstępnie z leżącej płyty gips - karton i oczywiście, nieodzownie na niego wlazłem.

Dobra, wybierzcie sobie postać z
Władcy Pierścieni. Ja będę Frodo, Legolasem, albo nie, będę pierścieniem
i będziecie musieli mnie nosić.

(Krzych)

*

wtorek, 20 czerwca 2006

Strumień okresowy


Krzysiek - Mój ty kotleciku, kurczaczku...
Meave - Oj Krzysztof, ty to chyba głodny już jesteś.

Ostatecznie pojechaliśmy w Góry Stołowe. Zdaje sobie sprawę jak nudne dla osób postronnych są opisy czyiś wyjazdów, jak to mawia Krzysiek: Śmieją się ci, co byli, streszczę się więc maksymalnie.
Najpierw uskuteczniliśmy ruletkę schroniskową, znaczy się, pojechaliśmy w te góry, w których znalazły się wolne miejsca.
Podróż mieliśmy urozmaiconą. Przy oknie siedziało dwóch hydraulików, stereotypowych wręcz z wyglądu i zachowania. Niespiesznie sączyli podejrzanie bladą kolę. Po drugiej stronie, wciśnięte w ściankę drzwi siedziały dwie wielkie damy. Obie strony nie patrząc na siebie wprost, generowały pod swoim kątem przytyki i szpile, my zaś siedzieliśmy w środku tej klasowej wymiany ognia.
Panie wysiadały w Tczewie, niedomknąwszy do końca drzwi, ściskając kurczowo klamkę, wystrzeliły na pożegnanie: chamami, pijaczynami i ochlapusami. Nie byliśmy pewni czy i nas się to tyczy, bo z rzeczonymi hydraulikami spoufaliliśmy się w rozmowie a Krzych na dzień dobry, zdejmując plecak, chlasnął jedną z dam paskami w paszczę.
Po wyjściu dam na krześle zostało wieczko od jogurtu. Młodszy chwycił je i pognał w pościg, Grubszy wychylił się za nim i krzyczał: W drugą stronę poszły, w drugą!
Dużo później młodszy chrapiąc, jakby mu krtań podrzynali tarką do sera, zaczął wtulać mi się w Małą. Zamieniliśmy się miejscami i zacząłem powoli i dyskretnie spychać typa w kierunku okna. W końcu zbudził się wygięty w pałąk, i gdy ujrzał nad sobą mnie, a nie kształtny biust Pazurkowatej, natychmiast otrzeźwiał.
We Wrocławiu przez moment popatrzeliśmy na półokrągłe tramwaje. Wzruszyłem się, takie były u nas kiedyś trzynastki.
Pociąg do Kłodzka ustawili niedorzecznie na tym samym torze, co pociąg, którym przyjechaliśmy, tylko z tyłu. Moment zajęło nam objęcie umysłem tego novum.
Kłodzko było piękne i słoneczne. Twierdza ogromna, niesamowita i poprzecinana tunelami minerskimi, niektóre miały po pół metra wysokości.
Potem Szczytna z pstrągami potokowymi kłębiącymi się wokół rzucanych do wody jednogroszówek, obcinające wzrokiem panie w sklepie i ponad dwukilometrowy marsz pod górę do schroniska w Batorowie.
Schronisko było zajebiste i z własnym niepowtarzalnym klimatem. Wielka ława w kuchni, kurki gazowe, które trzeba było trzymać w czasie gotowania, ściany i sufity obwieszone zadziwiającymi przedmiotami, pełna skrzynka na puszki od piwa przy drzwiach, nieupierdliwi właściciele. W pokoju zaanektowaliśmy z Małą pięterko, na które trzeba było wspinać się po drabinie, prysznice były w katakumbach, rozbrzmiewających głuchym echem Krzyśka walącego głową w przeróżne rury. Fajnie czasem nie być zbyt wysokim.
Poza tym schronisko było na skrzyżowaniu wszystkich szlaków.
Dzikie drogi, rozrzucone głazy, stare kalwarie na stokach gór, kamienie poryte napisami, skalne zęby wychodzące nagle ze stoku wprost w powietrze, świat w dole. Zamki zmienione w szpitale dla psychicznie chorych, kaplica czaszek, której ściany patrzą na człowieka tysiącami pustych oczodołów i opowieści o amerykańskim pociągu rakietowym pędzącym tysiąckilometrowym tunelem pod Stanami Zjednoczonymi.
Gdy Krzyśki spali, a ja czekałem przed kościołem na Małą przy czternastowiecznym pręgierzu, dosiadł się do mnie jakiś wędrujący pijak, powracający rankiem do domu. Pisałem akurat w notesie, objął mnie i poprosił abym i o nim coś napisał. Przedstawił się jako Najpotężniejszy Kurwachuj Potężny, wyznał, że Górale to potęga i jeszcze parę innych intymnych oświadczeń, po czym zionąc kartoflanką poczłapał dalej schodami.
Zwiedziliśmy wszystko, co się dało, byliśmy w większości ludzkich osiedli w okolicy. Spijaliśmy mineralne wody i urządziliśmy w Dusznikach dzień pizzy, po którym poruszaliśmy się znacznie wolniej i dostojniej.
Zrobiliśmy coś ze 600 zdjęć, obserwowaliśmy rdzawe strumienie i przeciskaliśmy przez szczeliny Szczelińca pośród zalegającego głębie wiecznego śniegu. Schodząc z góry napotkaliśmy grupę rozwrzeszczanych bachorów rozpoczynającą właśnie wspinaczkę pod mordercze schody. "Za chwilę będziecie znacznie cichsi" stwierdziłem. Ich przewodniczka miała niezłą bekę.
Sfajczyliśmy się na słońcu. Ja opaliłem sobie łeb, tak, że zaczęła mi z niego schodzić skóra. Duże białe płaty z mnóstwem maleńkich dziurek.
Rozrzucone skałki tworzyły wokół niezwykły świat rzeźb i zmurszałych mitycznych fortec. Łaziliśmy po nich a powietrze wypełniał niesamowity ryk miliarda zajętych owadów. W półcieniach zmierzchu wielkie głazy wyglądały jak stada omszałych bizonów.
Za to rano śpiewały ptaki, ale nie tak jak u nas to tu, to tam. Całe powietrze wibrowało od ich głosów jakbyśmy wylądowali w jakiejś dżungli.
Ostatniej nocy pożegnała nas burza.
Tym razem mieliśmy więcej czasu na Wrocław. Obeszliśmy starówkę i zjedliśmy obwarzanki. Upał wypełniający miasto był obezwładniający.
Dom przywitał nas wilgocią i kanonadą piorunów walących w wody zatoki. Rodzina dała odczuć, że fajniej by było, gdybym jednak nie wrócił. Tej nocy i jeszcze następnego dnia, ale to już zupełnie inna historia...

Ona jest prawdziwym cudem natury. Wypije
jedną szklankę - wysika trzy.

(Krzysiek)

*

sobota, 17 czerwca 2006

Pocałunek róży


To ostatnia, zdalnie pisana notka. Jeżeli jeszcze żyjemy to jutro powrócimy do Miasta, zmęczeni i brudni. Świat nas dogoni i wszystko się zacznie od nowa.

Dworce pęcznieją wzdłuż szparagów ławek
do kas tłok spocony wolno nas popycha
jesteśmy jak piasek - uwieramy innych
w newralgicznych punktach - mamy dosyć lata
walizki biletów trzymają się kurczowo
megafon i rozkład panują nad światem
tory są mocne zawiadowcy pewni

gałęzie pociągów szybko rosną w Polskę

(Wojtek Boros)

*

piątek, 16 czerwca 2006

na specjalne życzenie


dla wiernych fanów i nie tylko
adminka tymczasowa prezentuje.

  
Rogaty Kiszczun plus Stalowa Sylwia, Phantom i Awari/Agentka

  
fotki zrobiono dokładnie 2.05.1999 roku w Sudetach.

czwartek, 15 czerwca 2006

Warstwy wszechświata


Sfrustrował mnie,
Urwałem mu głowę.

(Dan)

Gdy byłem mały (tak, byłem kiedyś mały) z kawałków drewna, kory i suchej trawy budowałem na podwórku: osady, grody, dworzyszcza i co tam jeszcze, zależy od tego, co akurat czytałem. Budynki, zabudowania gospodarskie, wieże, palisady, tu kuźnia a tu długi dom rodowy. Zza umocnień wyglądali ustawieni żołnierze.
A gdy już wszystko było na swoim miejscu, piękne i gotowe, podpalałem płat folii i urządzałem katiusze. Ognisty deszcz leciał z furkotem z nieba, budynki zajmowały się ogniem zgodnie z założeniami, skwierczeli rozpaczliwie płonący wojownicy. Czysta, dziecięca cykliczność tworzenia i niszczenia własnych dzieł.
W zeszłym roku równałem podwórko, w kolejnej rozpaczliwej próbie stworzenia wokół domu czegoś w rodzaju trawnika i w ferworze walki, rozgrabiłem niski wzgórek w rogu podwórka, a tam tuż pod powierzchnią ziemi, warstwa archeologiczna za warstwą, fundamenty osad i miast. Wypalone do powierzchni ziemi drewniane obrysy domów i obwałowań. Stopione bryłki ciał w szarym popiele.
Gdyby nie skala, mogłaby z tego być jakaś niezła tragedia z jakimś pouczającym morałem

-...ale...ale, warzywa są zdrowe!
- A co ja na chorego wyglądam

*

wtorek, 13 czerwca 2006

Spotkania


Sami powiedzcie, co wydaje się
wam bardziej realne: Hogwart,
czy Zimbwabwe?

Jakiś czas temu, w pewnym mieście na dalekim południu natknąłem się na Kasię Rokitę, noszącą zaszczytny tytuł: Seksualnej Rekordzistki Świata. Jak na osobę, która w parę godzin przyjęła w swoim wnętrzu kilkuset facetów, wyglądała skromnie i niepozornie. Ot drobna blondyneczka. Przez moment zastanawiałem się czy nie poprosić jej o autograf, ale strach mnie zdjął na myśl, czym mogłaby się podpisać...
Z kolei gdzieś niedaleko środka nocy, na jednym z miejskich skrzyżowań, natknąłem się na EB, moją niegdysiejszą, licealną wychowawczynię, podążającą akurat w zapadającym zmroku z synem. Na jego zdumione spojrzenia odpowiedziała: on jest z TEJ klasy. Sam już nie wiedziałem: śmiać się czy płakać.
A tak wogóle, to od piątku jestem z moją szponiastą Miłością w górach. Sam nie wiem w jakich, bo to się zmieniało do samego końca. Notki ładuje zaś zapewne ktoś znajomy. Kto, też nie mam pojęcia. Zależy kto był na tyle nieroztropny, by zareagować na wypowiedziane w herbaciarni: Mam taki mały problem...

sobota, 10 czerwca 2006

Ciche kroki pośród kocimiętki


DJ w Medyku był najwyraźniej przygłuchy, pozbawiony jakichkolwiek zdolności wokalnych i obdarzony gustem pełzającym gdzieś wśród „skaczących murzynów” ( to te teledyski pełne wielkich cyców i wibrujących tyłków z celulitisem, które mają odwrócić uwagę od śpiewającego) a dołami polskiego hip-hopolo, które jest podróbą hip - hopu niemieckiego, który jest podróbą hip-hopu amerykańskiego. Aparatura była stara i trzeszcząca, wchodząca w te, poddźwiękowe rejony na granicy bólu. Co chwilę musiałem obracać głowę pod kolejną falą postrzępionych oktaw i ustawiać się w poprzek dźwięku. Jedna żałość.
Na szczęście obok była Pazurkowata, a chaotyczny, gęsty od dymu tanich papierosów klimat, tych potrójnych, młodzieżowych urodzin, spływał jak brudny balsam na mą steraną codziennością duszę. Najprawdziwszy, pędzony na arszenikach absynt rzeczywistości.
Byłem tam chyba najstarszy. Zadowolony z siebie, zwalisty dinozaur na skraju parkietu, tulący do siebie uśmiechniętą laskę, z kurwikami w oczach (czymkolwiek są...). Nawet barmani byli ode mnie młodsi, a pozbawieni karków ochroniarze ledwo mnie doganiali.
Przedtem lądowałem u Małej, by poczekać półgodzinną „chwilkę” aż moja piękność wyszlifuje te wszystkie kanty i wygładzi powierzchnie. Jej matka z wielkim zainteresowaniem zaczęła badać mój gestapowski płaszcz. Wodziła palcami po pęknięciach i grubych szwach, własnej produkcji. Na wszelkie nie zadane pytania odpowiedziałem, że to cholerstwo ma już przecież 70 lat.

*

czwartek, 8 czerwca 2006

Powinno być tyle imion ile ludzi


"Pieśń żeglarzy" Keseja pożarła mnie, zatopiła i pochłonęła. O trzeciej nad ranem wynurzyłem się na powierzchnię wraz z ostatnim wersem. Co biorąc pod uwagę ilość odwalonej ostatnio przeze mnie roboty i stan nerwów napiętych jak postronki i dźwięczących jak struny, nie było ani zdrowe, ani mądre za to autentycznie wspaniałe. Pełen jeszcze niepojętego, zaparzyłem drżącymi rękami podwójnego early greya i zapatrzyłem się w jaśniejące powoli okno.
Prawdziwe książki się przeżywa, te najwspanialsze sięgają intensywnością wytwarzanych doznań aktowi seksualnemu. Wymęczony i wymięty stygłem więc u tego okna i czułem się jakby zgwałcił mnie kombajn.
Szkoda, że takie przeżycia są jednostkowe i tak naprawdę nie mam możliwości podzielenia się tym z wami. Dla każdego opowieść jest inna, bo za każdym razem łączy się z zupełnie inną osobistą historią.
To tak jak z telepatią, jest niemożliwa, ponieważ każdy mózg rozwija się osobno, w innych warunkach i pod wpływem innych bodźców. Tak więc nie ma dwóch umysłów, które nadawałyby jednym kodem. Tak naprawdę, każdy człowiek jest osobnym gatunkiem.
A tak poza tym wgapiłem się bezrozumnie, nad ranem, w "Strefę 11", czy coś podobnego, gdzie poinformowano mnie, że za sześć lat nastąpi przebiegunowanie Ziemi i gigantyczne fale pływowe wedrą się w głąb lądu. Myślę, że w 2012 wybiorę się na naprawdę długie wakacje w góry...

*

wtorek, 6 czerwca 2006

To jest miejsce, a to jest czas


Te chwile są piękne gdy trwają.
Gdy się kończą, są złe.

(Ultraviolet)

W kieszeni katany noszę łezkę żywicy z zatopionym w środku skorpionem. Znalazłem go jakiegoś posztormowego ranka, pośród głazów i wpółrozpuszczonych płyt jumbo sterczących z piasków na końcu świata. Pośród kamieni mignął mi kolor. „Jaki wyjebisty bursztyn”, pomyślałem sobie a tu ta tania pamiątka z jakiegoś odległego kraju, może wyrzucona ze statku, a może przybyła z rzeką z dalekiego południa.
Wczoraj zaś nad Brzeźnem znowu zawisła granica chmur, ciężkie, sine i pełne treści podniebne krążowniki ustawione naprzeciwko przestworu niesamowicie błękitnego nieba. Niestety słońce wybrało sobie tę zachmurzoną połowę.
Dopiero wieczorem granica cofnęła się i przyczaiła gdzieś za morenowymi wzgórzami. Pośród rozświetlonego błękitu rozsnuły się delikatną pajęczyną obłoki, ułożone przez mocny, żeglarski wiatr na kształt wielkiej dłoni, czy może ogromnej eksplozji magicznego pyłu. Pośród tych perłowych smug pieczętując zaklęcie wędrowała srebrna połówka księżyca.
Patrzyłem z wysokości zaspińskiego, kwadratowego mostu, na falujące trawy rozbujane wiatrem i na to niebo. I skojarzyłem to z niedawno czytaną książką. Był w niej ogromny orbital zawieszony w czarnej pustce przestrzeni. Wielka pętla na której grawitację udawała siła odśrodkowa, nazywał zdaje się Vavach. Przy jego brzegach były dwa pasy lądu szerokości 2000 km każdy, zaś pozostałą przestrzeń wypełniał ocean.
Wspaniały błękitny pierścień po którego niekończących się wodach płynęły statki wielkości miast, a każde okrążenie zabierało im 40 lat.

Nocą dławiłam łzy w sierści
mruczącego drapieżcy. Dra-
pnął mnie w oko, posypały
się mokre rzęsy. Spadła za-
słona i zobaczyłam mur nie
do przebycia. Nigdy cię nie
posiądę, chociaż ty zrobiłeś
to już dawno. żal ci mnie, czy
cieszy cię mój skowyt?
Waleczny morderco!

(C-Loop)

sobota, 3 czerwca 2006

wfgyuqwer - czy coś w tym stylu


Zasada kotów i chirurgów:
w razie wątpliwości- umyj się

(Lenn)

W czasie dni nauki, Katedra Mikrobiologii przerobiła jeden ze swych korytarzy na wnętrze jelita. Tau mówi, że mieli nawet puszczać nagranie z odpowiednimi dźwiękami, skąd by mieli je wziąć, wolała nie wnikać. Opowiadała też o tym, jak parę dni wcześniej, w ich kibelku utknął jakiś narkoman. Wyobraź sobie - zaśmiała się znad herbaty - jesteś narkomanem. Przysnąłeś sobie na kibelku, budzisz się, wychodzisz wciąż jeszcze na haju... a tu jelito...
Tau chodziła tym korytarzem i wracała z powrotem... cokolwiek to miałoby oznaczać.
Wiosna przynosi zmiany, boom mieszkaniowy zmienia Miasto w plac budowy, dawne przejścia i ścieżki tracą aktualność, wyznaczają się nowe a Awarii opuszcza w końcu szlachetny stan robotniczy. Przestaje wreszcie kobietować zza lady i przechodzi na stronę wroga. dokładniej w szeregi krwiopijców wysysających soki z naszego biednego kraju i jego niewinnych obywateli. Jednym słowem, ukąszona zapewne przez jakąś księgową, w mdłym świetle pełni księżyca, przeobraża się w URZĘDNICZKĘ!!!
Teraz czekamy już tylko na wieści o serii tajemniczych samobójstw anglojęzycznych studentów Akademii Medycznej, którzy okazali się na tyle nieroztropni by spróbować załatwić coś w dziekanacie.
Ostatnio sunąc z Małą wzdłuż Wielkiej Alei natknęliśmy się na Baset. Niewiastę, którą w latach burzliwej młodości, doprowadziłem na skraj orgazmu w podziemiach „Św Jerzego, opowiadając: jak to budzi się w nocy i we własnym łóżku i wyczuwa obok siebie ciepłe, chude ciało Marylin Mansona. Teraz wyraźnie spoważniała, ale nie o tym być miało. Miało być o spojrzeniach jakimi obcinała Pazurkowatą. Jakąż niesamowitą frajdą było obserwować tę sieć spojrzeń, ocen, obserwacji i zmian mimiki. Nie ma pokoju pomiędzy kobietami.
No i na koniec o niemieckich koszulkach dla kiboli: jest na nich Polska w niemieckich barwach i napis: W 1939 zdobyliśmy Polskę w 28 dni, teraz sterczy 90 minut. Myślę że warto by im coś niecoś przypomnieć i wyszykować koszulki na których możnaby delikatnie napomknąć o 45 , rozdeptywaniu prusaków i innego robactwa...

Wszyscy chcą naszego dobra.
Nie dajcie go sobie zabrać.

(Lec)

*

czwartek, 1 czerwca 2006

To wiatr, nie oddech


- Blob powiadasz...
- Tak, był wielki, mokry i miał oczka.
- Oczka?
- Tak, ale miał ich mnóstwo...

(Dan & Kłosa)

Dawno, dawno temu, w perłowym Whitetown, kiedy świat był jeszcze młody, a miłość słodko - gorzka, obca, dzika i wyposażona w pazury, pierwsza z trzech kobiet mojego życia zaprowadziła mnie do lokalu. Miejsce nazywało się "Pod psią i kocią łapą", mieściło się w starej sopockiej willi, pełnej secesji, gzymsików i osiadłej wygodnie w pełnym zieleni ogrodzie otoczonej kutym płotem. Wchodziło się tam po zdobionych schodkach, nad wejściem był szyld, na którym zgodnie siedział pies z kotem, a w dół zwieszały się dwa ogony, zrobione z czegoś puchatego, które, każdy wchodzący odruchowo usiłował złapać.
Kocią łapę przerobiono z dwupokojowego mieszkania, nie usuwając jednak części jego wyposażenia. Stąpało się więc po podłodze z pięknie lakierowanych desek, wokół stały kredensy na nich lampki i bibeloty, na stolikach były domowe serwety, a pod ścianami półki z książkami.
To tam po raz pierwszy w życiu posmakowałem herbaty "o innym smaku", dotychczas wydawało mi się, że herbata ma smak herbaciany i wielkim zaskoczeniem były dla mnie smaki owocowe czy karmelowy, które właścicielka wyciągała ze specjalnego drewnianego pudła.
Tam też zetknąłem się po raz pierwszy z prawdziwą poezją. Nie z czymś z podręczników, co przyjmowało się, że jest, ale nie ma większego znaczenia, ale czymś, co dotyka prawdziwego życia i daleko poza nie wykracza. Zdjęty przypadkowo z półki, "Bal u cesarzowej" na zawsze zmienił tor mojego życia.
Tam w końcu opowiadałem Goszkiej o sobie przeróżne farmazony, bo w oparciu o dotychczasowe doświadczenia sądziłem, że rzeczywistość jest oparta na kłamstwie, a najlepiej radzi sobie w niej ten, kto potrafi nią lepiej manipulować.
Wszystko to przeminęło. Kocia łapa, Goszka, która teraz uczy na ekonomi i nie odzywa się do mnie, nowość smaków herbaty i poezji. Dziś w herbaciarni pijąc "Różę Królowej Zofii" albo "Dominikańską", piszę kiepskie wiersze, kombinując po cichu jak je wyda.
Tamto miejsce pozostało jednak na zawsze we mnie, stało się dla mnie archetypem knajpy i niedoścignionym marzeniem, o którym śnię nocami.

- Czy ty w ogóle w coś wierzysz?
- W swoje przetrwanie
- W takim razie twoja religia
umrze razem z tobą

*