sobota, 12 stycznia 2019

Pachniesz jak księga rodzaju

25 dzień grudnia, pierwszy dzień świąt. Szpital nocą jest nierealny. Pulsuje bladym  tętnem jarzeniówek. Korytarze zalega pylisty beton zmęczenia w którym co raz miga nagły rozbłysk panicznego strachu. Tu można spotkać znużonego Ponurego Kosiarza idącego wypełnić papiery, czy poszarzałe anioły stróże wychodzące przed drzwi OIOMU, by w krótkiej przerwie wypalić taniego papierosa. Z oddziału chorób wewnętrznych wychodzą dwie pielęgniarki, mają nałożone pluszowe różki reniferów i pchają wózek ze śmiercią. Twinkle Beels, twinkle beels dzwonią dzwony pobliskiego kościoła. 9 godzin zajęły badania i przyjęcia na oddział dziadka Szponiastej. Czas ten spędziła tam Avatar czytając tomiszcze o mikrobiologii, przesiedzieliśmy tam z nią trochę, lekko zszokowani, że na nasz widok dziadek chwycił nas zaręce i wycałował ja. Potem wpadaliśmy jeszcze co czas jakiś by obserwować kolejne fasy odpływu. 93 lata, Wołyń, wojna, sowieci, Syberia, poszukiwania ropy w Kazachstanie po którym została jedna ręka dłuższa, Gdańsk, stocznia, projektowanie statków, rodzina i kościół i dobro, jasne i przejrzyste jak w bajkach dla dzieci. Coś takiego naprawdę rzadko się ogląda. Wszystko zamknięte w tym blaknącym, wychudłym ciele, które duch opuszcza szykując się do dalszej drogi.
Dziś już nie ma dziadka. Mszę prowadziło siedmiu księży w kościele na Mickiewicza, w którym dziadek był najstarszym ministrantem diecezji gdańskiej. Nawa pełna ludzi, cmentarz garnizonowy lekko przyprószony śniegiem, gdzie ludzkie węże meandrują pośród nawarstwionych grobów, i tyle, nie ma już dziadka. Pożarła go wychłodzona ziemia, pokryły kwiaty, uniósł górę dym świec.
Nic nie boli, nic nie martwi i znów może jakiś słoneczny, daleki Wołyń,  bez krwi na żelazie a za to pachnący łopianem i sianokosami, pylista wiejska droga i lodowata woda ze studni dająca ulgę na wieczność.