Była noc. Szli przez błotniste
pola i mroczne, pachnące igliwiem lasy. Wokół panowała ta cisza śpiącego
świata, coś, co otwiera na powietrze duszę i sprawia, że w uszach słyszy się
bicie nieistniejących dzwonów. A może one rzeczywiście biją? Gdzieś o rzeczywistość
obok, ktoś kołysze spiżowymi konchami, uderzają metalowe serca i tylko echo
dochodzi do wędrowców przez bariery światów.
Od jakiegoś już czasu podążali w
cieniu drzew, szukając ścieżek snopami latarek. W ciemnościach nocy las wydaje
się wielki, wielki i nieskończony, i pełen niewidocznych obecności.
Nagle las urwał się jak nożem
uciął i stanęli na jego ciągnącej się po horyzont granicy. Pod butami
zazgrzytał im asfalt, ogromna równina wylana asfaltem, w środku lasu, w środku
niczego. Szli po tym asfalcie zadziwieni pod kopułą gwiazd. Co to było? Skąd to
się wzięło? Po ostrym wysiłku i poszukiwaniu drogi wśród drzew nagle taki zalew
niezwykłości.
Po jakimś czasie domyślili się,
że to lotnisko wojskowe, ukryte pośród lasów i teoretycznie ogrodzone,
najwyraźniej jednak szlak pomiędzy światami omijał wszelkie płoty i teraz mimo
niezwykłości całej sytuacji zrozumieli, że są w naprawdę niesamowitym i
obszernym więzieniu. Gdy w końcu przecisnęli się pod szlabanem i ruszyli znowu
w las, z opuszczonej zdawałoby się budki strażniczej wychynął jakiś kształt i
ruszył ich tropem. Utrzymywali stałe tempo i po jakimś czasie kształt pozostał
w tyle, najwyraźniej niezaniepokojony na tyle by rozpocząć polowanie.
Wiele przygód spotkało ich tej
nocy, spotkanie z kolegą Mariana, który wyszedł zionąc etanolem z miejscowej
rozhuczanej remizy, tylko po to by ujrzeć pojawiający się z mroku dwa cienie,
które, nim uzyskał jakąkolwiek pewność znów zniknęły w ciemnościach, policyjny
radiowóz, który przerwał naszym zwidom konsumpcję kanapek z salami w przytulnej
wiacie PKSu. Półtoragodzinny sen w jednej pałatce pod niebem bez dna, gdy
październikowe zimno przenikało z wilgotnej ziemi prosto w kości. Wreszcie
odpoczynek tuż nad ranem na opuszczonej, kolejowej stacyjce z pruskiego muru,
obok zarośniętych torów ciągnących się znikąd do nikąd. I w końcu ten moment,
gdy wymęczeni i wygłodniali weszli do jedynego otwartego nocą baru w Lęborku,
gdzie uderzyło w nich ciepło i zapach jedzenia. Potem zaś ranek i kolejne
kilometry do przejścia.
Gdy snułem tę opowieść w
herbaciarni Avatar spytała mnie, po co ludzie coś takiego robią. Po co się tak
męczą, czemu przekraczają granice bólu i zmęczenia, skoro tak naprawdę nie
muszą.
Odpowiedziałem, że dla
intensywności. Cały ten ból i zmęczenie jest po to by dotrzeć do własnych
granic wytrzymałości, odkryć gdzie są i przesunąć je. Wszystko to po to by w
tym momencie hiperaktywnego odczuwania poczuć intensywność otaczającego nas
świata
Codzienność wypłaszcza wszystko,
kradnie kolory i kontrasty, dopiero, gdy człowiek otrze się o granicę, gdy
wyjrzy za nią, jest w stanie dostrzec w jak wspaniałym miejscu pozwolono mu
istnieć.
Gdy Marzan i Phantom wędrowali te
107 kilo, trenując przed dwudziestym Harpaganem, Ja, Lenn i reszta gratkowej
ekipy siedzieliśmy wysoko ponad światem na szczycie bastionu Żubr i patrzyliśmy
ponad wzgórzami na południe. Spomiędzy chmur padały na ziemię snopy światła.
Śmieliśmy się, że Marzan znów poprosił o wsparcie Matkę Boską, a ta swoim
zwyczajem odpowiedziała i teraz oświetla im drogę.
*