poniedziałek, 30 grudnia 2013

Serce nocy

Avatar - Jeszcze kawałek tortu?
Ja - Dzięki, jeszcze kawałek i wybuchnę
Dan - Daj mu, chcę to zobaczyć

Księżyc wschodzi, księżyc łowców, poród ciemności jęczą przetaczane pociągi, wpadający oknem srebrzysty blask sprawia że moja mikrochoinka wygląda jakby była obwieszona gwiezdnymi konstelacjami.  Po ośnieżaniu i rozkuwaniu świata na cześć i chwałę naszego przedsiębiorstwa, nasz genialny szef, który niech żyje wiecznie i jeden dzień dłużej, wysłał nas byśmy myli podziemia. Dotąd nie wiemy skąd wziął mu się ten niepowtarzalny pomysł, gdyż takich rzeczy nie robi się ludziom o tej porze roku i w tak zabójczych ilościach. Owinięci podrygującym, odpadającym od kości mięsem, z oczyma i płucami przepalonymi solnym pyłem zakończyliśmy ten maraton śmierci w wigilię, ale chyba tylko dlatego, że miejscowi wywalali nas na kopach z hal i stanowczo tłumaczyli przez telefon, że nie zapłacą.
Babka weszła mi którejś  nocy do domu twierdząc że nie dożyje rana i dzieliła się ze mną pierścionkami. Przyszła i przeszła pierwsza kolacja wigilijna z teściami. Siostra Szponiastej twierdzi że będącego w drodze syna nazwie Xawery, na cześć tajfunu. No nic
Przez słuchawki sączy się "tajemnica" Manczesteru. Jej pastelowy uśmiech...
W sumie nie ma o czym pisać, działo się wiele, ale rzeczy nie wykraczały poza pewien średni poziom zwykłości.. Żadnych magicznych fajerwerków, żadnych pachnących posoką spazmów duszy, które mógłbym wam rzucić na pożarcie
Świeci księżyc
A w jego świetle Śmierć wędruje zamyślona ulicami, spod pachy sypią się jej partytury Kilara, z ramienia zwisa nieśmiertelny  AK- 47, a ja myślałem, że Kałasznikow będzie żył wiecznie. Krok za krokiem po bruku, ku lasom i polom w kierunku Grenoble, gdzie w komie spoczywa Schumacher.
Wędrowałem dziś przez tą dziwną wiosnę w środku zimy. Zajrzałem na nadwyrężony ostatnimi sztormami Koniec Świata. W czasie sztormów morze wypluwa brud, który na co dzień do niego spuszczamy,  Ziemia pokryta chrzęszczącą skorupką plastikowych okruchów, nadtopione, ledwo rozpoznawalne kształty ludzkich intencji... i na Swarogą i gorącą, wilgotną Hermionę Granger w jego ramionach, nie wyobrażacie sobie nawet tej ilości zużytych prezerwatyw. Powiewają sobie z setek gałęzi i oczek płotu jak przezroczyste, wesołe chorągiewki.
Wracając przeszedłem spękaną ulicą Sybiraków, z której widoczne są już wraże rogatki Newport. W miejscu gdzie ulica ta wpada w zabudowę Brzeźna spoczywają, niczym rozrzucone, dziecięce klocki,  masywne bryły bunkrów dawnej twierdzy Brosen. Niewiele do dziś z niej zostało, jedna ściana czworoboku, fosa , podstawy dział 88. Teraz jet tu jeszcze gorzej, bo upadły działki, które kiedyś ludzie mieli wokół fortyfikacji. Wlazłem oczywiście w to nadgniłe rumowisko, bo w sumie uwielbiam takie klimaty, a poza tym robię w domu małe rewolucje i w ogólnym rozgardiaszu mogła się trafić deseczka 2,10 na 0.25.
Deski nie znalazłem za to w miejscu gdzie kiedyś dziadek Robaka trzymał zaiwanione skądś słupy oświetleniowe (stertę) i gdzie niegdyś w podstawie armaty płonęły nam błękitnym płomieniem kiełbaski ogniskowe, odkryłem całkiem nieźle zorganizowanie miasteczko bezdomnych. Oczywiście obskoczyli mnie zaraz łypiąc podejrzliwi, już miałem spytać o deseczce, a tu ktoś woła. Patrzę a tu obleczeni w 10 poszarzałych warstw, pijący jakiś roztwór ponad szachownicą z warcabami siedzą  Madison i Pineska. Zawołali poczęstowali. Dołożyłem im na kolejną butlę Spermy Szatana czy innego Kału Belzebuba i przez półtorej godziny wysłuchiwałem opowieści o tym jak w takie miejsce wędruje się z działu obsługi klienta Banku Millenium oraz, że zawsze należy spisać intercyzę przed ślubem. Wróciłem potem do domu i zacząłem składać szafki w kuchni w spokojnym przeświadczeniu, że nie jest źle, że zawsze może być gorzej.
Tymczasem wiatr niesie zapach dymu, może znad starego Brzeźna, może spośród bunkrów. Świeci księżyc, srebrzy parapet, srebrzy moje myśli. W słuchawkach "Medusa Xymox" I cant go on...

"Żyj szybko i intensywnie"
- sentencja na frontonie ZUSu

*

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pierdolona pacyna losu

Kto myśli o problemach ma problemy,
kto myśli o rozwiązaniach ma rozwiązania

(skądś)

I przybył z rykiem i przytupem zły duszek Ksawery. Zmiatając po drodze kominy fabryczne, dachy i linie wysokiego napięcia (ciągle nikt nie umieścił ich pod ziemią, ale na pewno ktoś kiedyś na to wpadnie). Około 4 nad ranem stanąłem pośród ciemności na skraju ośnieżonego lasu, niczym jakiś Hun spragniony krwi, łupów i dziewiczego osocza i spojrzałem przez kłęby wiatru w kierunku ludzkich sadyb, w tym wypadku 3żagli. Popatrzyłem i oniemiałem, ponad dachami trzech wież wirowały na wietrze jakieś monstrualne, białe kształty. Wirowały, omijały się, wznosiły, opadały... dopiero na miejscu, gdy już w zaciśniętych z atawistycznej grozy rękach mogłem z niemą fascynacją badać zjawisko, odkryłem, że to dwudziestokilowe pacyny śniegu unoszone huraganem z dachów. Krążyły sobie lekko a beztrosko w wirach powietrznych, po czym nieuchronnie zmierzały ku ziemi, na spotkanie chodników, samochodów i zaskoczonych matek z dziećmi.
Przez 12 i pół godziny mojej obecności na 3ż odśnieżyłem całość z 5 razy, łącznie z molem na górze i zataczając pętle i finezyjne piruety uniknąłem bezpośredniego trafienia. Na koniec wyszedł ochroniarz i kazał mi "wypierdalać bo zajebię się na śmierć". Chciałem powiedzieć przytomnie, że zajebanie się na śmierć to nie taka zła perspektywa i pewnie nie jeden by chciał, ale nadciągnął nasz Boss i ewakuował mnie nach hause. Bossy stanowi nasze ciężkie wsparcie, krążąc w ciemnościach starym, terenowym Nissanem, który przeraźliwie jęczy i grzechocze, a z przodu smętnie zwisa mu pług, który należy ciągle podnosić bo opada. No więc jedziemy przez szarówkę a tu telefon i długie, upojne tłumaczenia mojego szefa jakiejś dziuni, dlaczego nie pojedzie na drugi koniec miasta i nie odśnieży pojedynczego miejsca parkingowego nr 37. Kobieta naprawdę nie mogła pojąć dlaczego Il Duce nie chce odśnieżyć niezakontraktowanego miejsca, za którego sprzątanie  nikt oczywiście nie zapłaci, a którego i tak nie widać spod śniegu i w sumie nie wiadomo gdzie jest. Widzieliście kiedyś jak dziewczynka przerwała zaangażowaną wypowiedz Williego Wonki, a on z takim specyficznym dźwiękiem zacisnął ubraną w skórzaną rękawicę dłoń? To właśnie tak wyglądało.
 W sobotę już nie wiało. Słońce zalało złotem zglazurzony śniegiem krajobraz. Każdy dom,drzewo, gałązka czy linka oblepiona była białą skorupką, na ścianach zakrzepły niczym porzucone zabawki pętle i wiry. Wszystko to skrzyło się najczystszym złotem, gdy w śniegu po kolana a miejscami do połowy uda ryliśmy wąwozy, ustalając nową geografię dla ludzi podążających do sklepu.
Z nieznanych mi przyczyn wszyscy opowiadali mi o wybitnych osiągnięciach Dana na drodze ku oczyszczeniu świata. Podobno bardzo zmęczył się pierdoląc głupoty oparty na łopacie, potem dyskutował długo a namiętnie z ochroniarzem nad gorącą herbatą  po czym się zmęczył, zamókł i wrócił do domu o 11. Smutne.  
Dziś skończył o 8, a podobno nasz pryncypałos miał za złe Radeckiemu, że odwiózł mnie doma przed 12. Na jego obronę mogę dodać, że w skutek indolencji innego ogniwa w łańcuchu naszych pracowitych dłoni, od piątej rozkuwaliśmy zadeptane chodniki Sokółki, która znajduje się niewiadomogdzie za Gottenhaven. Jak się okazało ogniwo nie mogło pracować bo pojechało wygłodzone do Tesco a po drodze były korki, jak je spotkam to czeka ja gruntowne przeobrażenie w  ogniu mych gorących uczuć, pomiędzy młotem a kowadłem nieuchronnych konsekwencji.
Specjalnie kazałem omijać Radosnemu Patio Róż bo z tego co pamiętam podpisałem szefowi jakiś świstek, że nie będę uwłaczał i stosował przemocy fizycznej wobec innych pracowników.
A teraz czekam na żonę i wypełniam pięciolitrową, metalową puszkę po dżemie drobnymi monetami, w celu użycia jej jako podpórkę pod szafkę pełną szkła. Będzie się działo.

 - ...już nie będziesz mogła uciec
w parku przed zboczeńcami.
- Nigdy nie uciekałam...

(My)

*

czwartek, 28 listopada 2013

Wrong dziura

David - Wujek, a zagrasz ze mną w paintbolla?
Ja - Ok, ty biegasz ja strzelam
David - Dobra, tylko ubiorę struj jelonka

Światła, światła, przez ciemność na wskroś. Zakręt, zakręt, lśniący bruk niczym łuska bestii wije się ślimakiem po stoku wzgórza po lewej Siedlce spiętrzone w dolinie, po drugiej Centrum ledwie pełga miliardem świateł na progu świadomości. Leje lodowaty deszcz, świat migocze rozciągnięty na przedniej szybie Dokkera. Kabinę wypełnia nasza senność i oddechy. Gdzieś za horyzontem spadł śnieg. Poszukujemy go krążąc między obiektami, trzecia nad ranem śpiewa swoją tęskną pieśń, szepcze o łagodnych wzgórzach kofeiny i guarany.
Okna wokół jeszcze ciemne. Śpicie gdy jedziemy na wojnę, pierwszy szary meszek smaganego wodą śniegu, wyżej, wyżej Morena i Niedźwiednik. Klin opadającej w dół Zamiejskiej, wypełnia ją świetlista płyta budzących się Żuław. Migotliwy ocean światła aż po Pruszcz i swastyczmy MarienBorg. Obwodnica południowa jak ognisty, chiński smok  przewala się przez równinę. Wróg czeka na nas pośród zarośniętych miastem wądołów starego poligonu, Gardenia i Jasieńska gdzie niczym  ślepy dziedzic Dziadka Mroza podąża za szuflą owinięty warstwami Dan.
Morenowe Wzgórze jest ponad tym wszystkim. Druga godzina w deszczu, na szczycie wiatr błyskawicznie nas krystalizuje, z włosów zwieszają się girlandy dzwoniących kryształków. Siedząc w ciepłych rubieżach Twierdzy Brzeźno myślałem, że z tym śniegiem to taki żart i ubrałem się tak sobie.  Teraz umieram idąc, ciało nie wytwarza wystarczająco dużo ciepła by się ruszać. Jeszcze krok, jeszcze krok do przodu. Tylko ciepło silnika może mnie uratować.
Żarty kończą się na Matarni. Ulica wygina się łukiem ku niebu i opada w dół. Gdy samoloty startują z Rębiechowa, wyglądają jakby startowały właśnie z niej, Schodzą po drugiej stronie budynku, tak nisko, że kiedyś spojrzałem znad kosiarki zobaczyłem machających do mnie pasażerów.
Teraz nie ma tam trawy, mokry śnieg sięga połowy łydki, jest ciężki jak los, ale to już koniec, dochodzi siódma, zaraz kończymy. Telefon. Jednak nie. NIE! Frajerzy od wszystkiego, ostateczna pomoc armii nieudaczników. Młody utkwił na Patio, Sokółka nieodśnieżona, trzy wspólnoty, szerokie chodniki. Jedziemy tam umrzeć. Umrzeć w ruchu, umrzeć idąc.
Pięć godzin później jest już jasno. Odśnieżarka nie odpaliła, wciąż nie wiemy dlaczego, nie ma czucia w rękach i stopach. Mokrzy do gaci, do domu, do domu, oddychać. Telefon. Jedziemy na patio, jesteśmy przekonani jak cholera, że Młody dziś umrze w mękach, poćwiartowany szuflami, rozjechany letnimi oponami, gdy my będziemy wiwatować patrząc w dół z otwartych drzwi, że zostanie rozerwany na strzępy, jego łeb urwany a rzadka kupa wepchnięta mu łyżeczką wprost w otwarty przełyk. Niestety - cywilizacja. Zero ofiar, jedynie ściana złośliwości, fala pogardy. Dalej, dalej, nie pamiętam, drogi, miejsca, w końcu dom. Padam z jękiem na schody przy drzwiach. Ściągnąć, ściągnąć to wszystko. Parzy! Skarpetki rwą się rękach, nie mogę zacisnąć dłoni. Woda, ciepłej wody. Ruszać się, nie zatrzymywać. Iść, usiąść, zjeść.
Sezon zimowy uważam za rozpoczęty

- Czemu wyrzuciłeś go za okno.
przecież powiedział ci prawdę?
- Nie spodobała mi się.

(Wolverine)

*!

niedziela, 24 listopada 2013

Ciepła łapka sprawiedliwości

Dlaczego w wojsku budzą o 6 rano?
Bo jedyne co chce się o tej porze
to zabijać...

Przyszły odśnieżarki. Mimo rozlicznych kamuflujących zabiegów producenta i polskich napisów na kartonach udało nam się odkryć że są chińskie. Nie macie czasem wrażenia, że żyjemy w świecie wyprodukowanym w Chinach?  Ale wracając do rzeczy. Poświęciliśmy sobie cały boży dzień na skręcanie tych cholerstw w cieplutkiej kanciapie ochrony na 3żaglach. Są czerwone, mają po półtorej metra i ważą, każda z 80 kilo, no, oprócz jednej Magilli, którą zatachaliśmy na Pruszcz. Ta ważyła 150, a metalową ramę w którą była upakowana, przechwyciła Mała Zuza, w celu wykorzystania  na działce w formie  stołu dla dziesięciu osób.
Wyglądało to imponująco, zastawiliśmy równymi rzędami całe pomieszczenie. Szczerząca obrotowe zęby, mała Armia Czerwona. Mieliśmy tylko wątpliwości co do opinii Dana, który krążył gdzieś w pobliskich podziemiach i z pewnością przechodząc gdzieś w pobliżu nie oszczędziłby nam małego, gorzkiego potopu wprost z krynicy swej mądrości..Stwierdziliśmy, że jakby co zaprezentujemy mu działanie sprzętu wciągając go jedną z maszyn. Stan krótkiego, acz szczerego rozbawienia ucięła refleksja, że nawet wciągany, ćwiartowany i wystrzeliwany pod ciśnieniem na 4 metry z obrotowego komina i tak posępnym głosem będzie komentował: To mają być ostrza? Przecież to w ogóle nie wciąga, ależ badziew.
Porozwoziliśmy te potworki od Pruczcza po Gotenhaven, zgarniając opieprz i rozliczne pretensje od miejscowych rezydentów, którzy mieliby je obsługiwać i widząc w ich oczach szczere przekonanie co do świetlanej przyszłości szufli. W sumie im się nie dziwie: wielkie, ciężkie, trudne w obsłudze, łatwe do uszkodzenia, w wypadku przypadkowego wciągnięcia i zmielenia kota tudzież jakiegoś przypadkowego krawężnika, no i wreszcie, jakoś trzeba wytłumaczyć autochtonom, że te 104 decybele o 3 nad ranem to dla ich szeroko pojętego dobra.
Gdy tak bawiliśmy się śrubkami, pogadaliśmy sobie z ochroniarzami. Trafił mi się między innym koleś który jest na rencie z powodu  uszkodzenia rozlicznych narządów, w tym mózgu, marihuaną. Przeżyłem szok, może to głupie, ale ja naprawdę dotąd sądziłem, że opowieści o szkodliwości marihuany to jakaś kołtuńska propaganda, a typ spędził sześć lat w szpitalach.
A tak poza tym? Myślałem o tym ilu ważnych dla podstaw naszej rzeczywistości ludzi ostatnio umarło. Myślałem o tytułach w gazetach typu "Umarł Mazowiecki" i że dla równowagi powinny być inne typu: "Urodził się ....". Niestety potencjał danego człowieka stanowi suma jego czynów widziana z perspektywy czasu, mimo to miło by było wiedzieć, że wokół nas rodzą się ludzie wielcy, nowe, przyszłe autorytety. Że wraz ze upadkiem kolejnego monumentu naszej młodości, gdzieś, ktoś wylewa właśnie fundamenty pod nowy.
Nastąpiło także w końcu, z dawien dawna oczekiwane zamilknięcie pierwszej szczekaczki piSSlamu, człowieka z wazeliny, samego Wielkiego Ptaka Hoffmana. Mam nadzieję, że raz ogarnięty mackami sprawiedliwości wyląduje ostatecznie w celi z pięcioma, dwumetrowymi pasjonatami jego sprężystych zwieraczy. Słaba to nadzieja, ale zawsze coś.

Powiedziałbym kawał o tęczy,
ale boję się że go spalę.

*

czwartek, 14 listopada 2013

Człowiek dostaje tyle ile może udżwignąć

Napij się z nami, to ostatnia
okazja po tej stronie nocy

Tak to już jest, że gdy poprosi się o coś Boga to poprowadzi nas wprost do celu ..  ale najtrudniejszą możliwą drogą. Starszy powrócił na chwilę z Uzbeklandu i zaprosił nas na górę na ciasto i przyległości. Usiedli sobie z babcią moją istotą przemiła, tkliwą i ukochaną i zaczęli na przemian komentować moją tuszę, oczywiście wszystko to w miarę mojego szeroko pojętego dobra. Gdy już opisali wszystkie okropności jakie mnie czekają z gniciem i odpadaniem palców podczas cukrzycy włącznie, poczęstowali eklerkami.
Tego wieczoru oparłem czoło o zimny beton u stóp naszej Matki Boskiej Rezydentki Znad Schodów Spoglądającej i pomodliłem się gorąco do Stwórcy mego jedynego, u którego stóp wije się wszelka potęga o szybką stratę paru kilo. Na drugi dzień miałem 40 stopni, pulsujący ból głowy i mięśni i eksplodującą sraczkę, która pozwalała mi na oniryczne unoszenie nad sedesem i lekkie bujanie się w powietrzu z boku na bok. W tydzień straciłem 7 kilo.
Z pracy oczywiście nie zrezygnowałem, robiłem biuro naszej niedoścignionej firmy. Szef znalazł miejsce w którym za biuro i magazyn zapłacił dosłownie grosze. Myślę, że to że całość była solidnie podtopiona przez jakiś kataklizm w łazience na górze i że obecnie w podmokłych płytach gipsowych porastających ściany coś pędzi mało dyskretny żywot, mogło mieć z tym coś wspólnego. Nic to, rzucany z miejsca na miejsce atakami i rozsmarowany nieco ciepłymi falami majaków cekolowałem i malowałem, choć ściany zwijały się i zostawały mi na wałku. Pierwszego dnia na plac boju zabrałem nawet żonę, czując się z wszechmiar niezdolnym do jakiejkolwiek formy pochylania się. Szponiasta okazała się na budowie równie skuteczna jak gdziekolwiek indziej, co dobrze wróży na przyszłość, choć raczej mi niż jej.
Miałem też umówioną wizytę u dentysty gdzieś pośród wichrów Moreny. Nie miałem praktycznie cukru we krwi, gdy więc kobita naruszyła mi dziąsło posoka buchnęła czterdziestominutowym strumieniem, którego nie dało się zatamować. Nawet plombę mam teraz lekko czerwoną.
Przy okazji wpadliśmy do szkoły gdzie uczy teściowa, forteca edukacji, jaką tylko komuniści mogliby stworzyć w połowie lat osiemdziesiątych. Szliśmy przez korytarze w korytarzach, a mi pośród gorączki tańczyły mi przed oczyma podłogi wykładane grubymi dechami, tańczyły i wyginały się w spirale, by ostatecznie rozprysnąć się w płonącej tęczy barw na sali gdzie mama wraz z niskopiennymi stworami miała próbę sztuki o bazyliszku. Ten rozciągnięty głos potwora z taśmy przerwał mi jakąś tamę i reszta wieczoru utonęła w pastelowych nierzeczywistościach. Pamiętam tylko potworne zimno i widok dziewczyny na granicy Wrzeszcza. Swiatła skrzyły się w wilgoci asfaltów, a ona rozkładając ręce i uśmiechając się tańczyła pośród powoli spadających kropel deszczu na tramwajowym przystanku.
Nadal chudnę. W tyn tygodniu przyjechały 24 tony soli, którą rozwoziliśmy od Pruszcza po ostatnie krosty w najdalszym zakątku tyłka Gotenhaven. W dwa dni zrobiliśmy z Danem 600 kilometrów i zwiedziliśmy dziesiątki piwnic i najciemniejszych zakamarków waszego życia. Dziś siedząc głęboko w cieple i półmroku słuchaliśmy niesionego przez beton dudnienia...
- To serce budynku - mówię
- O, zatrzymało się.

- Och nie, wrócę do domu i
  zadźgam się bananem!
- Zaczekaj na mnie, chcę
  to zobaczyć  

(My)

*

poniedziałek, 21 października 2013

Dygresja poranna

Poranek skryty za zasłoną deszczu. Gdzieś z szarości dochodzą pomruki burzy. Czekam na pracę, która przyjedzie na czterech kółkach. Przez cały łikend jestem obolały i zmęczony, poniedziałkowy ranek to ten moment w który przez chwilę jestem wypoczęty... pieprzona ironia.
Wczoraj w kościele było o modlitwie, że działa jak paliwo, jak nadprzyrodzony pluton wkładany do naszych grzesznych reaktorów. Przypomniało mi to jak jakiś czas temu tłumaczyłem kolesiowi, że nawet jeśli jest ateistą walczącym, pocącym się kwasem i popuszczającym spomiędzy zwieraczy rozpaloną spermę szatana, to powinien się modlić. Ponieważ codzienna modlitwa to tryumf woli nad doczesnością. Wymaga samozaparcia, dyscypliny i siły woli. Modląc się najpierw dziękujemy, wymieniamy wszystkie dobre rzeczy jakie nas spotkały, wszystkie dobre czyny jakich dokonaliśmy. Dzięki temu naprawdę trudno popaść w depresję czy odczuwać bezsens dnia codziennego, ponieważ, uświadamiamy sobie, że codziennie coś dobrego nas spotyka, codziennie coś robimy, nie stoimy w miejscu. Potem przepraszamy. To ważne ponieważ człowiek ma tendencję do spłaszczania i usprawiedliwiania własnych win. W procesie przepraszania zaś musimy najpierw uświadomić sobie co zrobiliśmy złego, czego zaniechaliśmy, nie w jakimś umownym sensie tylko w czarnobieli, bo robimy to tylko przed Bogiem, który i tak to przecież wie, ewentualnie przed samym sobą, co wyjdzie nam tylko na zdrowie. Ostatecznie żeby  stawać się lepszym najpierw trzeba wiedzieć co wymaga naprawy, ceremoniał przepraszania umożliwia nam spojrzenie na siebie bez żadnych osłon i mamideł logicznych usprawiedliwień.
I na koniec prośby. Naprawdę wielu ludzi nie wie czego chce, nie ma celu. Proszenie o konkrety uświadamia nam co jest dla nas ważne i czego naprawdę pragniemy. Uzyskujemy konkretną informację co do drogi jaką chcemy podążać.
I tak codziennie, codziennie kontrolujemy nasze postępy, przeprowadzamy korekty kursu. Dostrzec też możemy poważniejsze problemy, jeśli na przykład przez parę lat codziennie przepraszamy za ten sam grzech, powiedzmy picie, to zdaje się mamy problem. A skoro sami już o tym wiemy to albo coś z tym rodzimy, albo zostaje nam błoga świadomość, że wybraliśmy sobie ten grzech świadomie i z pełną premedytacją.
Tyle, wóz zaraz przyjedzie i wyruszę by nasiąkać wilgocią i pożerać szarość. Jesienny człowiek, ostatni pułkownik wymarłej armii modlący się codziennie o to by, jeśli po śmierci coś istnieje, miłosierny Stwórca go unicestwił, wytarł bez śladu, by wreszcie przestał czuć i dostrzegać. Nawet stare, wredne bestie zasługują na odrobinę odpoczynku.

*

czwartek, 17 października 2013

Błękitne słońce, rozpalone niebo...

Uwielbiam ludzi, zwłaszcza
gdy błagają o litość

Stawiamy płot pośrodku niczego gdzieś za Old Kiszewą. Miejsce to jest bezkresne, otoczone pokrytymi oziminą polami, kępami lasów i siatką pylistych, gruntowych dróg. Miejsce to ma własny las, piaszczystą skarpę, fundament domu wzniesiony na pyle i lotnych nadziejach. Ma kilka ton rozrzuconych, kaszubskich otoczaków, wyrwę w ziemi wypełnioną wodą i dwie niewidoczne wśród zielska studnie prowadzące do ukrytego pod ziemią strumienia. Jest tam też drewniana budka mieszcząca grilla, miskę dla psa i narzędzia, w tym nas.
To mały prywatny świat, który odgradzamy falangami metalowych słupków od reszty uniwersum. Sześciany wyciętej darni, Radosny z czerwoną poziomnicą na tle rozwścieczonego, jesiennego nieba, mgły, pastele, szarości i błękity. Utetłany w betonie uzbrajam tę ziemię w człowieka, stawiam maszt za masztem by mogły powiewać na nich sztandary siatki z Castoramy. Wyznaczam kres ludzkiej eksploracji, śmiało patrzę w dal i wsłuchuję się w ciszę, śpiew Miasta w mej głowie ledwo tu brzmi i ociera się o granice wyobraźni.
Agentka organizuje marsz do Przywidza... bywam tam ostatnio dwa razy dziennie.
Wyprawa po beton. Marsz do sąsiedniego królestwa, którym zarządza Szalony Ogrodnik. Pośród wzgórz szarpią się niczym uwięzione na rafach żaglowce, ogromne foliowe tunele, połatane wszystkim co cywilizacja wyrzuciła na krawędź szosy. Niesamowite skupisko budynków z różnych er i epok, połączone w jedną lepką całość przez sterty śmieci odpadków, sprzętów odłożonych i porzuconych, przydasiów i wszystkiego pomiędzy. Niesamowity widok egzotycznych rośli, dziesiątek kaktusów leżących pod różnymi kątami pod   listopadowym niebem. Weranda zbita ze starych okiem, koty patrzące z każdej szpary i władca tego wszystkiego jeżdżący na szkielecie czterdziestoletniego traktora, odartego ze wszystkiego i dymiącego z lekka z przymocowanej drutem chłodnicy z Jeepa Cherokee. Traktor od 20 lat nie ma hamulców, w całym więc gospodarstwie, w strategicznych miejscach usypane są małe górki, na których maksymalnie zwalniając silnikiem można to technologiczne monstrum zatrzymać albo nawrócić. Wraki samochodów, niektóre jeżdżące. Jednym z nich woziliśmy wiadra ze świeżutkim betonem. Właściciel tego pandemonium o spojrzeniu człowieka, który nocami rzuca broną w kalafiory, o aparycji i elokwencji inteligenta z lat siedemdziesiątych suszy iskrzący i dymiący radośnie z kilku miejsc kabel od betoniarki na słońcu. Betoniarka charczy i chlapie, jej silnik podryguje obscenicznie wypatroszony i ułożony obok. Najwspanialszy był jednak samochód, wielki biały furgon, który natychmiast nazwaliśmy "Strefą Mroku". Radosny ostrożnie ujął kierownicę jakby obawiając się. że skruszy mu się w dłoniach niczym starożytny artefakt z jakiegoś spalonego imperium. Król ogrodników zaś nachyla się do środka przez okno i monotonnie szepcze: Przestawiamy ten dynks, po czym wciskamy ten wielki, czerwony przycisk i spokojnie liczymy do piętnastu (Już czekałem na odpalenie i lot na Wenus), następnie wciskamy TU i.... głuchy charchot zerodowanych flaforów zamordowanej maszyny budzącej się ponownie do życia. Chwila klekoczących  potworności spod maski i nasz zombie lekko pływając na boki rusza ku zachodowi słońca. Kabinę natychmiast wypełniają spaliny i buchają przez niedomykające się okna,  Na szczęście gdy siedzę na stercie opon w miejscu fotela, zbyt struchlały by drgnąć, patrząc z fascynacją na każdy kolejny, pokonywany metr, z jękiem otwierają się drzwi boczne a ja patrzę w dół na przemykające głazy i wylewający się na zewnątrz czarny opar.
Grillowane kiełbasy i chleb zapijany Tyskim, zając wyskakujący dosłownie spod nóg gdy nosząc ciężary chodziliśmy tam i z powrotem przez chaszcze w których, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy kryły się głębokie na 3,5 metra studnie bez pokryw.
O studniach dowiedzieliśmy się przypadkiem, gdy przyjechał nasz Il Duce, dzieciaki przejęły jego psa, zwącego się nomen omen Szczęściarz. Szczęściarz biegał radośnie przez chaszcze tam i z powrotem za różnymi rzucanymi przedmiotami dopóki nie znikł. Jakiś czas później Szef zbiera się do powrotu, a tu psa nie ma. Szuka, szuka i nagle zaczyna kląć. Zlatujemy się hurmem wszyscy, ciekawi ludzkiego nieszczęścia, patrzymy a tu z otchłani mroku i czarnej wody patrzą na nas rozczarowane człowieczeństwem ślepia. No i mieliśmy akcję ratowniczą, połączoną z wyprawą do wnętrza ziemi, oraz błogą świadomość, że nieuprzedzeni, przez dwa poprzednie dni, sami mogliśmy obiektem takiej akcji zostać.
I w sumie tyle. Jesień przepiekana. Lasy wyglądają jakby płonęły. Piss po tryumfalnym marszu odnalazł w końcu swój referendalny Stalingrad w Warszawie. Szponiasta wróciła na kurs tańca. Opowidała jak ostatnio, już po zajęciach ludzie wychodzą, a Landryna Mono, pani prowadząco-instruująca a do tego lasencja długonoga i cycata, bez krempacji zaczyna się przebierać. Jak wiadomo przebieranie się składa się z dwóch etapów, najpierw należy się rozebrać... podobno własnie w tej chwili ruch ku drzwiom gwałtownie ustał, a można by powiedzieć, że zauważono nawet pewne tendencje zwrotne.

- Co tam masz?
- Okno do piekła.
- A komu machasz?
- Całej gromadzie prawników

*

poniedziałek, 30 września 2013

Ostatni pilot myśliwca już się urodził

Macam sobie żonę:
Ja - Tu ciepło, tam zimno
Szponiasta -Kobieta zmienną jest

Pod koniec lata odnaleźliśmy Starą Matarnię wprost z wierszy Węcla, poety o świetlistej wyobraźni i brunatnej duszy prawicowca. Gdzieś poza drgającą w upale Obwodową pośród zieleni stercząca w niebo sterczyna piętnastowiecznego kościółka, na jego szczycie puste, bocianie gniazdo. Cisza i bezruch pomiędzy domkami z czerwonej cegły, wspinającymi się powoli na kościelne wzgórze. Tylko koło Monaru w starym folwarku rogata młodzież snuje brudne opowieści siedząc w kręgu pośród trawy. Wnętrze kościoła pachnące czasem, drewnem, tajemnicą, przesiąkniętym modlitwą kadzidłem i pastą do podłóg. Widok na pola parę starych grobów ze zmytymi przez deszcze i niepamięć szpikulcami szwabachy. Za obwodnicą IKEA pełna pluszowych marchewek i brokułów...
Ciężka walka o podwyżkę. Nasz pan i władca na końcu Chełmu postanowił zdaje się nas trochę zmiękczyć, ewentualnie zmusić do pomyłek i przez miesiąc urządzał nam w pracy marsz śmierci. Błoto, deszcz, wiatr pomiędzy żebrami. Obłędne zmęczenie, wir roboty, ryk zarzynanych maszyn, gorący smar na rękach, głód i na koniec choroby. Miałem taką kulę kwasu w żołądku, że byłem już prawie pewien wrzodów w żołądku. Żywiłem się sokiem pomidorowym i naprawdę od dawna nie byłem tak bliski rzucenia pracy.
Ostatecznie skończyło się i przeminęło. Mieliśmy wielki zlot gwiaździsty firmy w Good Lucku pośród rowerków treningowych. Po ostatniej mega kontroli i złożeniu hojnej daniny Ministrowi Rostowskiemu, który to wisi na polską gospodarką niczym życzliwie uśmiechnięty Sziwa na błękitnej chmurce interpretacji prawnych, firma nabrała nieco formalnych łusek i obrosła w procedury. Każde z nas ma teraz papierowe skrzydła, które wleką się za nami brudne i przesiąknięte potem.
Po części oficjalnej miała być nieoficjalna, i tu właśnie po raz kolejny wypłynął specyficzny sposób myślenia naszego Il Duce (który niech żyje). A przecież tłumaczyłem mu, że w takich firmach nie pracują ludzie, którzy z radością pójdą owinięci jedynie w ręczniki na strefę relaksu i przyległe sauny, gdzie w takt tantrycznej muzyki będą popijać wino i przekąszać przekąsne przekąski. Nie orientuję się w liczbie niedobitków, która z naszym szefem ostatecznie i nago relaksowała się w saunie, natomiast wraz z zakończeniem części oficjalnej dało się odczuć nagły pęd powietrza i słychać było zbiorowy tętent ku najbliższej linii horyzontu. Dan prysnął pierwszy zasłaniając się chorym dzieckiem niczym żywą tarczą, podobno jechał samochodem z pięcioma naszymi dziewczynami. My z Radkiem udaliśmy się w dół, ku miastu dysponując rządzą  przygód oraz połówką Bolsa pierwszy toast ze 150-siątek wznieśliśmy już na wspinającej się ku niebu stromej drodze do Good Lucka. Wieczór okazał się niezwykle przyjemny, przepojony smakiem piwa na miodzie gryczanym, czeskim, marynowanym camembercie z cebulką i rasowym kebabie spożywanym w odrapanej podszewce miasta, gdzie lekko wcięty ratowałem moją pordzewiałą jak Titanic angielszczyzną jakiegoś obcokrajowca o rozszerzonych grozą oczach. Bytność w kolejnych lokalach pieczętowałem chowanymi po kieszeniach "wafelkami". Ostatecznie skończyliśmy nad skrzącą się w blasku miesiąca Motławą. Nad wodą niosła się muzyka, zakochani tulili się w każdym dostępnym cieniu, ciepło żarzyły się okna a roziskrzoną wodę cięły niczym duchy minionych czasów bezszelestne jachty.
Szef nie przyjął najlepiej powszechnej dezercji pojedzie wszystkim uciekinierom po premii, bo przez nas sam musiał jeść ten cały catering i spijać wino, ocierając się zapewne o włochate cielsko nałogu.

Nie wiem jak jest teraz, ale
za moich czasów nazwanie
czyjejś matki kurwą, było
rodzajem zaproszenia...

(Ćwiek)

*
           

czwartek, 12 września 2013

Mokre i jadowite

Trwa msza
Ja - O sępy idą.
Szponiasta - Misiu! To nie sępy.
To szafarze eucharystii

Czas płynie. Świat  toczy się naprzód grzechocząc niczym beczka po oleju pełna galaktyk. Dni przechodzą w noce, pory roku przychodzą i odchodzą. Hofman snuje opowieści o penisach, Sikorski powstrzymuje wojnę w Syrii, co prawdopodobnie doprowadziło Prezesa do pożarcia żywcem osobistego kota i kawałka Błaszczaka na dokładkę. Bóg wyraża pogodą opinię o związkowych kurwach kalających swą obecnością wąwozy stolicy. Doda skacze ze sceny a fani rozstępują się...
Znajomy ojca, ten co to mu wyciągali operacyjnie kleszcza z wnętrza penisa, postanowił podnieść poprzeczkę w dziale: Najstraszliwsze momenty w życiu i dał się ugryźć komarowi tygrysiemu. To specjalny rodzaj komara roznoszący psie nicienie i takiego też nicienia wyjął sobie ów znajomy z burchla na udzie.17 przypadków w Rzeczpospolitej. Jestem dumny że go znam. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
Ostatnio ciągle pracujemy w deszczu. mam wrażenie, Że gniją mi ręce, ale tylko wokół tych 120 ran po kolcach i cierniach.
Ostatnio z racji wysokości otrzymywanego wynagrodzenia uknuliśmy sprytny plan, przewidujący napady w ciemnych zaułkach na niemieckich turystów. Idą, a tu nagle z ciemności - ja z piłą mechaniczną i Rado z podkaszarką, odwracają się a za nimi bezszelestnie i ponuro stoi Dan patrzy posępnie z dmuchawą w rękach i robi nią Wuuuum! Wuuum!... Oddadzą wszystko, łącznie z protezami,  no bo sami pomyślcie jakie potworne rzeczy można zrobić człowiekowi  takim monstrualnym odkurzaczem.  
Impreza u Radosnego łyskacz, czerwony bigos, marynowana karkówka i sałatka z pora. To wszystko podlane wściekłymi psami i dobrym towarzystwem. tylko na chwilę wyskoczyłem z Radosnym po piwo i wróciłem z książką.
Potem urodziny - niespodzianka Górala w miejscu nazywającym się adekwatnie "Pułapka", roladki z parówkami, tarta z jajecznicą, Leto wybierający się do chirurga, Lenn zmieniająca się w Yoru, piwo grejpfrutowe. Wychudły Góral (To pewnie przez seks) i kłusująca wokół z dzieckiem o przeszywającym spojrzeniu Herbaciarka. Oszklona dziura do piwnicy tuż za drzwiami i Krewetka pożerająca zrabowane babeczki, które wcześniej rozdeptała i bawiąca się figurkami szczęśliwych koników i małą schizofreniczną wanienką dołączoną do kompletu.
A jeśli już o szczęśliwych konikach mowa. Oglądamy jakiś trawnik pod blokiem w Dzielnicy Latających Siekier. Słońce, trawa wypalona jak reaktor w Czernobylu, metalowe elementy spadające z pluskiem do rzeki spod przerdzewiałego podbrzusze Mostu siennickiego , w takt dudniących tramwajów. Zmęczenie i cichy plaszczący dźwięk obok. Olałem, ale po chwili drugi. Patrzę a tu leżą sobie gumowe, szczęśliwe koniki, "Co jest" myślę, patrzę w górę a tu prosto na mnie pikuje coś różowego z rozwianą grzywą.  Jaka dzielnica taki deszcz.

Rado - Widziałem dziś piaskarkę
Dan - To pewnie rekonesans...

*

piątek, 23 sierpnia 2013

Jeżeli chcę być głaskana, to zapewniam sobie głaskanie

Przepraszam którędy do muzeum
erotyzmu? Jestem eksponatem

Warszawa zdobyta, przetrawiona i pozostawiona za odległym horyzontem. Dni gęsto upakowane zdarzeniami, owinięte tasiemką naszych roków odciśniętych na gorącym asfalcie. To miasto nocy. Nocą jest najpiękniejsze, wszechpotężne i mistyczne jak piczka Isztar. Nocą z zaułków wychylają łeb tajemnice, a rozproszone światła smużą kontury zapomnianej historii... potem nadchodzi świt.
Warszawiacy na całym terytorium Najjaśniejszej a także na terytoriach przyległych, mają opinię niewysłowionych chamów, buraków i szmaciarzy, nie dziwię się. Gdybym mieszkał w takim architektonicznym chaosie, kwiczącym stylistycznym burdelu, okraszonym łuszczącą się łuską zaniedbania też bym chodził nieustannie wkurwiony i nienawidził wszystkiego wokół. To niesamowite, całość wygląda jakby ktoś wziął miasto i podrzucił do góry nie martwiąc się zbytnio gdzie co upadnie. Wszędzie, na murach, trawnikach, bramach tablice, że tu tylu a tylu pomordowano, tylu spalono żywcem  i tati a taki batalion rozgromiono i rozsmarowano na czołgowych gąsienicach. Każda ulica jest cmentarzem, każdy dom nagrobkiem.
Do tego to co mnie osobiście zadziwiło, to brak na ulicach ładnych dziewczyn. U nas można sobie łeb ukręcić, ewentualnie dostać nieskoordynowanych podrygów gałek ocznych od kontemplacji rozbujanych biustów. Najwyraźniej do W dotarł już zachodni trend, który wciąga laski do biur i zakładów a na ulicach pozostawia opad popromienny i jego efekty.
Nie narzekajmy jednak: Starówka świetna, choć mikroskopijna, Muzeum Narodowe, Muzeum Wojska świetne. W Wojskowym ekspozycja katyńska, nie przepadam za martyrologią i akcjami typu: Groby bohaterów - wykopki, ale to akurat robiło wrażenie. Półmrok, wysoko od sufitu spuszczone podświetlone siatki, którymi porusza lekki powiew, słychać lekki poszum, całość sprawia wrażenie jakby nagle weszło się do gęstego lasu. W szklanych gablotach jedne pod drugimi eksponaty, tak jakby leżały warstwami w ziemi...
Stawiliśmy też bohatersko czoło kolejce do Centrum Kopernik, ale polegliśmy w niej szlachetnie, gdy obsługa wstrzymała ją tłumacząc, że teraz musimy poczekać aż budynek opuści około 200 osób, co może zająć godzinę, tudzież resztę dnia.
Mieliśmy też wpaść do Muzeum  Erotyzmu, niestety właściciele musieli dowiedzieć się że jestem w okolicy i zwinęli interes. Poza tym chodziliśmy, chodziliśmy ulicami, parkami, fortyfikacjami. Znajdowaliśmy Place Trzech Krzyży i znane budynki, nawiedziliśmy sejm... Dwa dni później minister Rostowski ze zdziwieniem odkrył dwukrotne zwiększenie dziury budżetowej. Chodziliśmy po obrysie muru getta, przekraczaliśmy linie dzielnic  i przetrawialiśmy siatkę tramwajowych linii i kolei dojazdowych. Tradycyjnie jak podczas każdej wizyty w Wawie wylądowaliśmy w końcu na jakimś polu z zielskiem o wysokości zdolnej ukryć batalion wygłodniałych raptorów tudzież zbuntowany, rządny zemsty kombajn.
Zwierze zabrały nas do restauracji brazylijskiej,dokarmiali kanapkami i umiejscowili na noc na wysokim piętrowym łóżku zawieszonym złowieszczo nad buczącymi serwerami Zwierza. W nocy gdy budziłem się co czas jakiś wskutek kolonizacji zwierzowych kotów, oczyma wyobraźni widziałem jak łoże to składa się pod moim ciężarem a ja wykrwawiam się naszpikowany kartami pamięci i ćwiartowany kręcącymi się wściekle łopatkami wentylatorków.
Zwierzu ma pokój o szklanych ścianach za którymi stoją tysiące figurek różnych systemów, do tego czołgi, samoloty, artyleria. Przysadziste puszki drednautów i kolczaste siły chaosu. Pośrodku tego wszystkiego jest łóżko z wielką poduszką z wyszytym Totoro, a nad łóżkiem, w zasięgi ręki wisi sobie nadziak.
Zwierzu bierze różne zabawne tabletki, jedna powoduje, że po jej wzięciu w Zwierzu, jak w krokodylu z Piotrusia Pana zaczyna tykać zegar, i naprawdę dobrze, by kiedy przestanie tykać Zwierz był w łóżku a nie na przykład na drabinie pod sufitem.
Tau puściła nam straszliwy serial w którym Harry Potter był Rosjaninem i wyrywając kolesiowi zęb wyrwał mu kawałek szczęki... jjaaaakkkk!
Nocne niebo przecinały samoloty, a my paliliśmy kiełbaski na ognisku pośrodku zdziczałego podwórka Zwierząt, w jednym z rozbebeszonych garaży za naszymi plecami był staw.
Na sam koniec pojechaliśmy różnymi, strasznymi rzeczami do Jeruzala, gdzie kręcą Ranczo. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na ławeczce, zakupiliśmy flaszkę Mamrota, połaziliśmy po okolicy w poszukiwaniu znajomych miejsc z seriali, które w rzeczywistości wyglądają zupełnie inaczej, a następnie z ulgą stamtąd uciekliśmy. Zdjęcia robił nam miejscowy żur, wyglądający nieco jak Solejuk i robiący kasę na turystach, jak usłyszał skąd jesteśmy wzruszył się i przez dobrą chwilę gadaliśmy o brzeźnieńskim barze Perełka i nadplażowych knajpach,.Tak właśnie kończą starzy geodeci.
Gdy wysiedliśmy z Polskiego Busa było ciemno, mokro i zimno, od razu wiedzieliśmy, że jesteśmy w domu.

- Co pan tam robił?
-Już mówiłem, dźgano mnie nożem(

(Griffin)

*

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Fluorescencyjne kulki analne

Ja - I jak smakuje ten kurczak?
Szponiasta - Jak człowiek

Spadam wirując poprzez lato. Jest ciepło, tak ciepło. Wirują ze mną nasiona traw i krople oleju. Miejska magia oblepia mnie. Płonie we mnie elektrycznością neonów i rozżarzonymi kulkami gazu wędrującymi przez ziemię.
Znalazłem się w fudze. Dan poszedł na urlop, a Radosny jeszcze z urlopu nie wrócił, uczciłem to więc zderzeniem ze słupem energetycznym podczas koszenia Trzech Żagli. Słup zadrżał, ja zalałem się posoką, którą dzielnie łapałem w czapkę. Opiłem to potem jogurtem z melisą i zagryzłem orzeszkami obtoczonymi w wasabi.
Opróżnialiśmy ostatnio z Danem strych na Przeróbce. Nad nami szalała ekipa zwalająca dach, a my wynosiliśmy naręczami i plastikowymi wannami garście książek, by z trzaskiem pękających serc wrzucać je do kontenera ze starymi ciuchami, zabawkami i albumami pełnymi zdjęć. Wolter po francusku ze złoconą okładką, mitologia Słowian, Orwell, Dante, mitologia Indii, ratowaliśmy co się dało. Na koniec uratowaliśmy puchate piskle gołębia, którego matka latała po okolicy szukając nieistniejących koordynatów. Podobno pije i zdrowo żre papkę jajeczną. Jest więc nadzieja. Na strychu były też mniej przyjemne rzeczy, np: cały rozłożony piec, w efekcie czego na opryski do Gdyni pojechaliśmy czarni, jakbyśmy przeprowadzili inwazję na piekło.
W Oliwie przy Willi Rekin wciąż brakuje czołgu, który podobno pasie się na zielonych błoniach MasłowskaTown.  Podobno radni uznali, że parkuje tu nielegalnie i naliczyli zaległe raty. To interesujące, bo tam nie ma parkingu, a Tank zaczął przeszkadzać, gdy po drugiej stronie ulicy zbudowano bank. Oczywiście radni gorąco zaprzeczają, by miało to jakiś związek, ale ja osobiście na miejscu chłopaków, przejechałbym się czołgiem po samochodzie prezesa banku, ewentualnie przemknąłbym nim dyskretnie przez hol tej szlachetnej instytucji, żłobiąc marmurowe posadzki gąsienicami, a jakby ktoś pytał to: o to mi się zacięło...
Miasto rozkwita rusztowaniami i Jarmarkiem. Kryzys ustępuje z ulic, ludzie jeszcze narzekają, ale już w przerwach gorączkowej pracy. W powietrzu czuć przełamanie, lżej się oddycha.
Szponiasta spoczywa na zielonej trawce w ogrodzie i zmienia barwę, zakupiła sobie strój do opalania, ala Tomb Rider z dodatkiem cekinów, tak że wypanterkowany biust błyszczy jej z każdej strony.  Podłączyliśmy też w końcu kabel bo ostatnie burze zwęgliły nam antenę.
I tyle, w sumie mógłbym wam jeszcze opowiedzieć o mrocznym hardkorze jaki przeżyliśmy z Danem w pewnej niedoświetlonej piwnicy na Ogaznej, ale nie czuję się chyba jednak na siłach. Jakby co, opowiem na specjalne życzenie, dodam tylko, że harcerze mający magazyny dwa piętra gruzu niżej mieli przesrany dzień...

- Możesz mi orientacyjnie powiedzieć jak
   głęboko wdepnąłeś w całe to gówno?
- Hm, po brodę
- Czyli nadal płyniesz, nie toniesz?

(Griffin)

*

niedziela, 28 lipca 2013

Błękitne, elektryczne anioły

- Co pan tam robił?
-Już mówiłem, dźgano mnie nożem

(Griffin)

Pachnę ziemią. Pachnę słońcem i trawą. Trawa i słońce wypełniają me sny. Nawet gdy wypełniam ruchem i ciepłem podziemne przestrzenie garażowych hal, gubię zapach chlorofilu i wpół uschnięte źdźbła. Tłustawy i cokolwiek zarośnięty substytut Pani Wiosny w kombinezonie roboczym.
Jadąc w sennym widzie szóstej godziny pracy widzieliśmy zamrożoną scenę w której jakiś koleś kopał w locie gołębie, gwałtownie zmieniając ich trajektorię i pogląd na świat. To zastanawiające jak bardzo rzeczy, które są w sumie złe, mogą być śmieszne. A jeśli już o tym. Z tydzień temu złapali dwóch kolesi wyposażonych w 20 kilo ładunków wybuchowych, którzy zadeklarowali chęć wysadzenia naszej, miejskiej  elektrociepłowni. Mówili o ty rano w radiu ale wieczorem już nie, ciekawostka.
W międzyczasie nastąpił ślub Kudłatej z Cyborgiem. Obije są niscy i wyglądali trochę na parę hobbitów. Choć przyznam, że gdy tak stali na końcu przepastnej nawy Kościoła Mariackiego, największej ceglanej świątyni świata, a w tle z nimi lśniły światłem ogromne odrzwia wyglądali niesamowicie. Dwie małe figurki w powodzi światła pośród rzędów gigantycznych kolumn a nad nimi, wiszące pośród bieli ścian ogromne, zdobione organy, wyglądające jak wibrujący dźwiękiem i świętością  statek kosmiczny, który przybył by wyrwać im dusze i zanieść poza rozszerzającą się z prędkością światła granicę wszechświata, wprost ustępującą przede nią , skłębioną moc, którą nazywamy Bogiem.
Po nawie snuli się turyści, ci co bardziej niemieccy przysiadali na ławach by popatrzeć jak żenią się katolicy, choć z reguły na długo nie starczało im cierpliwości.
Wesele było nad rozbłyskującym w słońcu, niczym czara płynnego złota jeziorem Tuchomskim. Nie było alkoholu, za to był wodzirej i brokuły w dewolaju. Sporo czasu spędziłem nad samym jeziorem patrząc na wspaniałość zmierzchu i nieprawdopodobnie jasną pełnię księżyca, od której, później w domu, musieliśmy się odciąć roletami.
War world Z okazało się żałośnie słabe. Dla tych co czytali książkę pozostał osiadający na mózgu gorzki popiół niewykorzystanych szans. Dopiero dość klasyczny za to dopieszczony rozkosznie Pacyfic Rim uratował naszą wiarę w ludzkość i supremację Holywoodu. Z War Z  jedyne co było niezłe to pomysł Korei Północnej na epidemię zombizmu: Wyrwanie w ciągu 24 godzin, 23 milionom swoich obywateli zębów... Genialne. Przecież zanim orzywieniec zagryzie cię dziąsłami ty trzy razy zdążysz zatłuc go miękkim kapciem.
Po moim ogrodzie biegają jeże w marynacie, ale o tym może kiedy indziej.
Na razie tyle, spadam na Jarmark>

 - Możesz mi jeszcze tylko powiedzieć
jak głęboko wdepnąłeś w całe to gówno?
- Hm, po brodę?
- Czyli nadal płyniesz a nie toniesz?

*

poniedziałek, 15 lipca 2013

Heute Elbling morgen alle Pollen

- Daj mu spokój
- No co nie chcę by w czasie Armageddonu
zginął samotnie...
- Nie zginie samotnie. zginie ze wszystkimi

(Przyjaciel do końca świata)

Scena: wczesny poranek rozwija swe pastelowe skrzydła  ponad WhiteTown. Blask spływa ze stoków wzgórz, plącząc się w światłocienie pośród koron drzew. Wielki biały dom, przed nim wielki trawnik. Idę z ryczącą kosiarką a przed jej czołem posuwa się fala uciekających żab. W tle pośród porannej mgły niczym bocian kroczy po trawie Radosny zbierając grzyby.
Świat drży od muzyki silnika, obiekt za obiektem, pejzaż za pejzażem. Dziś byliśmy na Przeróbce, tnąc świat wzdłuż ośmiu niesamowitych, odrapanych budynków, pamiętających zdaje się jeszcze reformy społeczne Forstera. Mnogie okna i przybudówki, w oknach kobiety pokrzykujące i rozmawiające ze sobą jak w starych bajkowych czasach. Ciepły wiatr niosący żagle wywieszonego prania. Zadziwiające, masywne, betonowe słupy i murki wyrastające nagle z trawników, labirynty blaszanych garaży. Podwórko z jednej strony otwarte na  ocienioną potężnymi drzewami pętlę tramwajową, gdzie motorniczy siedzą leniwie na progach pojazdów i popijają spokojnie piwko z miejscową żulią. Pętla owija się wokół placu z którego sterczą, rozrywając trawę kostropate piszczele bunkrów. Zapach benzyny i ekipa ocieplająca fasady styropianem "Dalmatyńczyk". Przez drugą stronę podwórka przejeżdżają nawołując się tęsknie pociągi. Pojawiają się pośród łubinów i traw zupełnie niespodziewanie i absurdalnie jak nagła wizja Salvadora Dali.
Radek poszedł z kosą wykończyć podwórko pod jakimś zapomnianym krzakiem, siedzę na progu otwartej paki wozu i jest mi dobrze na pachnącym latem wietrze. Nagle podjeżdża odrapany Opel kombi, wyskakuje dwóch typów. Łysy ze złotym łańcuchem otwiera garaż i wynosi 50-cio litrowy baniak wachy, po czym leją go razem do baku. Pieniądze wędrują z rąk do rąk i Opel znika. Zapewne pokłosie nocnych robót wiertniczych, gdzieś pośród pobliskich łąk i dziełek, gdzie nisko pod glebą żarzą się żyły Rafinerii. Aż trudno uwierzyć, że przez tyle lat żaden kopacz nie wywołał eksplozji. Kumpel opowiadał, że nocami toczy się tam cicha i krwawa wojna, między ochroną Rafinerii a podbieraczami, żadna ze stron, ze względu na bliskość benzyny nie używa broni palnej, co wbrew pozorom czyni sytuację jeszcze paskudniejszą.
A tak poza tym byłem Z Avatarro na wystawie Human Body, do której użyto chińskich "ochotników". Nic ze sztuki, brutalna i opisowa ekspozycja pociętych precyzyjnie preparatów. Sala płodów, w gablotkach przegląd od zbitku komórek do niemowlęcia. Niektóre przygotowane tak i podświetlone, że pośród czerwieni widać małe szkieleciki. Wbija w ziemię sala układu krwionośnego, W szklanych sześcianach czerwone, puchate przytulanki w kształcie organów i postaci ludzkich. Wypreparowany układ nerwowy, zaraczone płuca a obok gablota z otworem w której piętrzą się pogniecione paczki papierosów. Długo stałem patrząc na splątki mięśni które bolą mnie najczęściej.
Jutro idziemy na World War Z, w czwartek na Pacific Rim, w sobotę na ślub Kudłatej i Cyborga, w poniedziałek na Now you see me, nazwane przez jakiegoś.polskiego geniusza "Iluzją", choć jakby się zastanowić ma to jakiś pokrętny sens.

Brzeźno, wieczór - tramwaje i
fale zagłuszają krzyki

*  

piątek, 5 lipca 2013

Człowiek z popiołem na butach

Duda, młody kundelek, chciałby
być Wałęsą. Niestety, aby być
Wałęsą trzeba być Wałęsą

Przerzuciłem dziś sześć ton oślizgłych kamieni. Czuję się świetnie. Zapewne jutro będę płakał kwasem solnym , a moje ciało zamieni się w coś kruchego i popękanego, ale dziś jestem w zajebistym, pełnym różowych rozbłysków i szczęśliwych koników, świecie endorfin.
Te kamienie to wiecie, w zacisznym cieniu  małych pałacyków WhiteTown. Tworzyliśmy coś pięknego, co rodziło się w upale z naszego potu i krwi. Tuż za moimi plecami przetoczyło się powoli żółte ferrari, płaskie jak stół i wielkie jak lotniskowiec. Kiedyś, dawno, dawno temu mój starszy prorokował mi, że jak nie wdrożę się w meandry edukacji to skończę kopiąc rów przy jakiejś drodze, a moi koledzy będą przejeżdżać obok wypasionymi furami i patrzeć na mnie. Przypomniałem to sobie i uśmiechnąłem się, trzy kierunki studiów, kursy, książki a przeznaczenie i tak cię dogoni. Tyle że wbrew proroctwom Kiszczańskiej Wyroczni gówno mnie to obchodzi.
W zeszły weekend byliśmy na Bazunie w Przywidzu, u naszych stóp drżały lekko jeziora odbijając światła a na niebie pieniły się gwiazdy. Koncerty grzmiały w kamiennych trzewiach starej stadniny do której drogę wskazał nam miejscowy monsieur la mer. Dźwięk gitar ponad rozgrzaną trawą, ponad wzgórzami. i  spadzistymi dachami.  Przyjaciele, zapach strawy i piwo, piwo, złociste oceany piwa. Szponiasta radziła żebym nie wypuszczał z rąk pustych butelek, bo inaczej Radosny automatycznie i najwyraźniej bez udziału świadomości otwierał następne.
Nocne przygody, zadziwiające pomyłki i drewniane miecze. Drżący odblask słońca na wodzie, Tofik z Agą i Gonzem na pomoście z wędkami i dzieciaki Radosnych konwersujące z kaczkami. Czy też epicka odsłona rycerskiego pojedynku, w którym obaj uczestnicy wyglądali jak świeżo reanimowane zombie a ich straszliwe wysiłki by cokolwiek nadziać na swe straszliwe ostrza były tyleż przerażające co nieskuteczne..
Nasze łóżka były w pierwszym pokoju, wracamy pośród nocy i mówię: Dam sobie uciąć lewe jajo, że Tofik będzie w naszym łóżku. No i był. Aga wywabiała przez 20 minut Gonza z łóżka Pazurkowatej. Wypełzł, wtedy zabrała się za wywabianie Tofika z mojego, nie wytrzymałem. "Daj, pokarzę ci jak to się robi", mówię zrywając kołdrę i napotykając pełne skupionej nienawiści oczy zwiniętego w pozycji embrionalnej upiornego oseska w czapce bejsbolówce. Wyłaź z mojego łóżka! Wylazł.
Toudi z resztą ekipy mieszkali po drugiej stronie jeziora z większością zespołów,  wieczorami nad taflą biegły do nas gitarowe riffy i przepite głosy, Obok nas też mieszkał jakiś zespół, rano długowłosy koleś grał na pomoście na skrzypcach w kształcie litery S.
Minął już tydzień, suniemy po Mieście tam i z powrotem naszym krążownikiem i patrzymy na laseczki które wraz ze słońcem wypełzły spod jakiś wilgotnych kamieni i zasiedliły nagle swoimi długimi nogami okoliczne chodniki. Noce są gorące i rozbrzmiewają głosami wprost z tropików. Widzieliśmy też ostatnio pewną niezwykle interesującą reklamę - Roboty koszące! Musimy takie mieć. Szef przyjeżdża, a my spijamy pośrodku trawnika napoje chłodzące, a wokół nas pomykają wściekle warcząc roboty koszące, eksterminujące z cybernetyczną nienawiścią pędy konieczny i babki oraz wyskakujące z rykiem ze stoków w powietrze wprost na przechodzące matki z dziećmi. Ewentualnie Boss słyszy wieczorem pukanie, pyta "kto tam" a tam zza drzwi dobiega dyskretny pomruk 45 konnego silnika i szum wirujących ostrzy. Czekamy! Przyszłości Przybywaj!!!

Ja do Dana - Weź ze sobą Lenn
Radosny - Co będzie drzewo do
lasu nosił...
Ja - Ja swoją kłodę biorę ze sobą

*

niedziela, 23 czerwca 2013

Pomiędzy treścią życia a treścią żołądka

Jeżeli karaluchy mogą przetrwać
wybuchy jądrowe i wojnę chemiczną,
to czym do kurwy nędzy jest Raid?

(sieć)

Czytałem do drugiej w nocy World war Z i jestem dzisiaj śnięty i ogólnie wkurwiony. W Empiku nadal trwa wielka wyprzedaż za dychę, miałem więc plecak wyładowany pod korek. Jakiś dres w tramwaju zapałał do mnie gwałtownym uczuciem gdy nie puściłem go w drzwiach (chodzi na siłkę, to ma siłę poczekać).Najpierw go uprzejmie osrałem, ale gdy nie był w stanie skończyć, upatrzyłem sobie w szybie jego lokalizację, po czym odwróciłem się gwałtownie z tym plecakiem i spytałem "słucham?" do miejsca w którym jeszcze przed chwilą był. To był ten tramwaj ze schodami, więc jak już się podniósł to stwierdził że stoi z twarzą na wysokości mojego serdecznego kopa i burcząc udał się na koniec wozu.
A ostatnio było tak pięknie. W piątek wieczorem upakowaliśmy siebie i piwa do Cytryny Radosnego i ruszyliśmy na koncert CDNów do Świbna, które okazało się Sobieszewem. Po drodze wiele radości dostarczyło nam odkrycie, że Basia panicznie boi się mostu pontonowego. Całą drogę więc od Rafinerii snuliśmy opowieści z krypty, że ten most jest taki solidny i prawie nieprzerdzewiały, tylko raz kolesiowi, który pływał pod nim kajakiem wiosło wbiło się w jeden z pontonów. Tłumaczyliśmy jej długo i cierpliwie, że od wojny most zerwał się zaledwie dwa razy i wcale tak daleko nie odpłynął, i wcale nie spadło z niego tyle samochodów wypełnionych wrzeszczącymi pasażerami ile mówią... Jak dojechaliśmy do mostu była gotowa, do tego jeszcze przed nami jechał autobus, więc deski strzelały spod niego z hukiem a pontony uginały się widowiskowo, Basiolinda wrzeszczała melodyjnie przez całą drogę na drugi brzeg, jak na kolejce górskiej.
Chłopaki zagrali z przytupem pierwszy raz testując w składzie nowego basistę i Kudłatego, wrobili mnie w robienie zdjęć koncertowych, mają teraz to na co.zasłużyli. Miejscowi popatrywali na nas, aż w końcu wysłali do mnie kobitę z pytaniem czy ja i wokalista jesteśmy braćmi, bo zaczęli już robić zakłady.
Część składu miała tego dnia nocki, nie siedzieliśmy więc za długo. Radosny podwiózł nas więc do NewPort (Przez most oczywiście:)), gdzie ponad matowym lustrem Martwej Wisły płonął ogień, pachniały smakowicie karkówki, a młodość mieszała się ze starością na pachnącej słońcem trawie. Dziewczyny w wiankach, Boros obiecujący ze sceny, że koncert zaraz się odbędzie i dziewczyny jadą już z Warszawy, a tuż obok zupełnie nierealnie z błękitu wynurzały się sennie i w zupełnej ciszy wielkie kadłuby przepływających statków, niczym ruchome fortece.
Nie wiem kim były te laski ubrane w niekształtne różowe worki, które w końcu zaczęły śpiewać ze sceny, ale śpiewały zajebiście. Raczej nie były to obiecane Świetliki. W każdym razie niesieni przez ich głosy szliśmy wzdłuż okrytego cieniem drzew starego cmentarza. Rozrzucone w mroku płonęły znicze niczym chińskie lampiony, grały cykady a my szliśmy przez to namacalnie ciepłe, przeszywające indygo letniego sylwestra w kierunku lampionów wznoszących się w noc znad Brzeźna.
W sobotę za to Arki wywlekły nas na plaże w celu plażingu, narobiłem pełno zdjęć wypiętych pośladków Landryny, przepływających stadami  pirackich statków i opaliłem sobie od tyłu łydki, co jest cokolwiek dziwaczne.

Nasz szef rozstał się burzliwie z jednym
z obiektów. Przyjeżdżamy po nasz sprzęt,
ochrona nie chce nas wpuścić, nagle z
budynku wybiega taka Wydra co to nam
cały czas zatruwała życie i ze złośliwą
satysfakcją w głosie pyta:
- A panowie tu po co?
Na to ja z krzywym uśmiechem:
- Po panią...

*



wtorek, 18 czerwca 2013

Wolałbym osobiście naszczać na smoka

Kochanie czy dużym nietaktem
będzie pójście na polsatowski
Top Trendy w kurtce TVNu?


Ciemność wypełniają gwiazdy, zapach grillowanej tkanki i dym z węgla drzewnego. Szanty niosą się nad łąkami Wiślinki, Kudłaty brzdąka na gitarze swój "Żółty kajak", Przyszywani synowie Radosnego wtórują mu znając tylko refren. Dinozaury szantowej sceny, ostatnie CDNy, ludzie od robót prostych a ciężkich, dosadnie składa się wiersz nieskomplikowanego odpoczynku.
Brak drew do ognia nie był problemem, w odblasku zachodzącego słońca błysnęły ostrza siekier a pośród płomieni trzaskały wkrótce wesoło jakieś biurka, szafki i coś co przez moment płonęło na zielono a potem zrobiło psytpsytpsyt i odleciało na północ. wszyscy śpiewali tę samą piosenkę, ale każdy własną. Wiozła nas stamtąd przez noc dziewczyna ratująca wcześniaki w szpitalu na Zaspie. Cud że te balangi w cieniu rafineryjnych zbiorników nie zakończyły się jakimś ognistym grzybem. W Brzeźnie pewnie biliby brawo... oczywiście dopiero po przejściu fali uderzeniowej.
Wpadliśmy też na drugi dzień Top Trendy, ja po to by zobaczyć Lisowską, po co Szponiasta - nie pytałem. Była wierchuszka młodej polskiej muzyki i bawiliśmy się nieźle, szczególnie, że gdy gasły kamery i  prowadzący odwalali takie numery, że człowiek mógł w końcu zapomnieć, że żyje w kraju cichej acz nieustępliwej cenzury obyczajowej. W pewnym momencie cały amfiteatr zaśpiewał "Ona tańczy dla mnie", a kolesie ze sceny stwierdzili, że nikogo by to nie śmieszyło gdyby śpiewał to kto inny niż Weekend. Po czym zaczęli śpiewać różnymi stylami: łzawą Górniak, chrypiącego Stachurskiego, ale mistrzostwem świata było wykonanie al'a Cugowski. Według nas powinien wygrać Lemon ze swoim "Napraw", nie wiem jak to wyglądało w TV, ale na miejscu mroziło krew w żyłach. Ludzie tak skakali na niektórych kawałkach, że trybuny zaczęły wibrować a lampy tańczyć na kablach, kubki podskakiwało i piwo lało się w dół kaskadami. W czasie części drugiej, gdy śpiewali ludzie znikąd, Nagle zgasł prąd. Momentalnie cała cudowność show biznesu, cały kolor i blichtr uleciały ukazując szarą podszewkę stygnących ekranów. Potem gdy wygrał dość bezbarwny i ogólnie żałosny młody Riedel i wszedł, a właściwie wykuśtykał  o kulach by wykonać zwycięską piosenkę, nabijaliśmy się trochę, że pewnie za kulisami odbywa się już niezłe tankowanie i chłopina potknął się o 10 000 wolt.
O 1 w nocy na Monciaku są takie tłumy, że nie można się przedrzeć do morza.
W Empiku robią miejsce na półkach i z tyłu ustawili szafy pełne książek z dychę, obłowiłem się tak, że zataczałem się idąc do tramwaju.  Osiemnastego wyszła nowa Honor, miałem ją 3 dni wcześniej i teraz już wiem WSZYSTKO.

Wszystko jest tam schludne do
niemożliwości, nikt się na nikogo
naprawdę nie wścieka, mówią np:
"Ty nikczemny huncwocie" zamiast
"Obyś srał jeżami!"

Johnson

*

wtorek, 28 maja 2013

Pożeram śmiało ciało

Babcia - Dlaczego nie zetniesz włosów?
              Brzydkie to i gorące...
Ja -        A ty dlaczego trzymasz psa, ani to
              jajek nie znosi, ani mleka nie daje      

Nim nadejdą aniołki strzyżemy trawnik Pana Boga wzdłuż czternastowiecznych fundamentów. Stare kamienie spojone mchem. Żelazna pieczęć mierniczych jego wysokości Kajzera Wszechniemiec odciśnięta na ścianie  kościoła, wiatr porusza liśćmi i światłocieniami, pachnie gorące paliwo. Kocham zapach benzyny.
Matka Boska ponad poszarpaną folią i strzępami papieru, dziś ujawniamy światu co wierni złożyli na tej świętej ziemi od zeszłego lata. Cola ma smak nektaru bogów, droga na Gdańsk wiedzie przez zapach tarcicy w Kowalach.
Pierwszym potwierdzonym ewolucjonistą był Św Augustyn. Uważał, że dzieło stworzenia powstało w pewnym stanie wyjściowym, obdarzone potencjałem rozwoju i zmian. Podobno Bóg nie mógł stworzyć świata w 7 dni... ale właściwie ile trwa dzień Boga? Milisekundę, dzień, dziesięć tysięcy lat, miliard? Może wciąż mamy przedpołudnie dnia ósmego a   zapracowany Stwórca pracuje przy biurku ustawionym pośród dziewiczych, białych piasków tropikalnej plaży, a czasoprzestrzeń opalizując omywa mu stopy, jedna powolna fala za drugą.
Moja pamięć zawisa nagle na konturze Lady Pazurek stojącej w tle okna wypełnionego burzą. Błyskawice plączą się z jej  włosami,
Czterdziestka Radosnego, balkon ponad rozpadliną wypełniony mieszanką zapachu grillowanej karkówki, ziół i papierosowego dymu. Gitary i szanty śpiewane przez całą noc, podlewaną wściekłymi psami, czerwona  setka za setką. Rany jak ja dawno nie śpiewałem. Potem rozpostarte skrzydła nocy, rozbłyski błyskawic nad horyzontem, szczęk żelaza... lecz niestety, po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój. Nagle ptaki budzą mnie tłukąc się do okien... Tupot białych mew, drapanie pterodaktyli i stepowanie kiwi, może nawet jedna czy dwa tąpnięcia dodo. Naprawdę bałem się wstać, czułem się jak walnięta młotkiem kryształowa waza, która wciąż zachowuje kształt o ile nikt jej nie dotknie. Leżałem tak sobie czując jak coś we mnie burczy, wije się i rusza, wyglądając co czas jakiś na świat moimi oczami. Malinami odbijało mi się do południa.
Trzeba będzie to powtórzyć.

- Znowu opis przyrody.
-Spoko, w tej książce opisy przyrody służą
  tylko i wyłącznie w doprowadzeniu  kogoś
  do jakiejś paszczy. Paszcza już tam jest.

(My)

*

środa, 15 maja 2013

Chciałaś upaść, to teraz leż

Po praniu:
- I co kocie , Perwol pogłębia czerń ubrań?
- Jawohl Perwol!

(My)

Grad wielkość kurzych jaj w Wielkopolsce, tornada we Włoszech, "Pojutrze" Emmericha też się tak zaczynało.
Próbowaliśmy ściąć mi włosy, scena: siedzę na golasa, nade mną Szponiasta niczym niczym litościwa bogini żniw czy inna  faraonica - rączki na boki w jednej maszynka w drugiej nożyczki - Trochę ich szkoda -  Nooo -  I długo rosły - I tak fajnie błyszczą... Włosy wygrały.
Wyspę Cegieł obili blachą, stalowa ściana wyrosła od strony Motławy. może w końcu z tego gruzowiska wzniosą się ku niebu ściany najnowszych spichlerzy. Znalazłem tez nową, ukrytą z lekka przed światem fontannę Neptuna, z tajemniczych przyczyn pachnie stęchlizną. Kupiłem pierwszą w moim życiu mangę i trochę czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do czytania pod prąd.
W pracy dokończyliśmy z hukiem przyspieszony sezon wiosennych porządków. Kończymy zamiatanie dróg osiedlowych na Wawelskiej, nie chciało nam, się już tachać resztki gruntu w wiadrach, dyskretnie wmietliśmy go więc, że tak powiem, pod parking, na którym stała akurat czarna Alfa. Nagle zagulgotało coś trzy piętra wyżej, zaszumiało i z klatki wysypało się paru dresiarzy. Było bardzo, bardzo słonecznie, my przegrzani, zakurzeni jak niebożęta i nieludzko wkurwieni bo robotę wykonywaliśmy za jełopów, którzy nie tylko nie wykonali swojej części pracy ale dodatkowo nas oszukali... no i ściskaliśmy akurat w rękach czterokilowe, stalowe i finezyjnie wygięte miotły Fiskersa. Dresy wypadły z chmury kurzu i na widok wyrazu naszych fizjonomii gwałtownie wyhamowali. Zapanowała tzw krepująca cisza, którą w końcu przerwał Radosny niosącym szereg znaczeń pytaniem: Co, ryj swędzi?
Teraz już wzeszła szczęśliwa gwiazda wirujących ostrzy i zaczęliśmy sezon na koszenia. Jestem zielony, pachnę jak wiosna. Cały parter wypełnia buchający z moich ciuchów roboczych aromat zmasakrowanych ziół i traw, z kieszeni wysypują mi się rozwścieczone biedronki.
Kosiarki stały się częścią naszych ciał, dostaliśmy dwie nowiutkie maszyny, a rżniemy 4 obiekty dziennie.Przez skórę odbieramy każde drgnięcie stalowych ścięgien silników, czujemy każde skrobnięcie noża o kamień, płuca przepełnia organiczny zapach gorącej wachy i aromat masowego trawobójstwa. Spalone ręce, spalone twarze, wiatr we włosach, śmiech i pęd przez Miasto.
Radosny zakupił zgrzewkę koli po 79 groszy litrowa butelka.... Piliście kiedyś NRDowską kolę w małych buteleczkach? Smakuje tym samym lekarstwem, tyle że tamta była z reguły tak nagazowana, że wybuchała przez nos. Śmiejemy się, że można by to cholerstwo używać w charakterze politury do mebli, albo lać do baku podkaszarki.
Struna boli, przypomina, że już jutro mogę znowu paść i już leżeć do końca życia. Weronika postanawia umrzeć, Pułkownik Kiszczak postanawia iść pośród oblanych złotem popołudnia ścian Miasta Miast i przeczesywać przestrzeń ulic i zaułków echosondą swoich uczuć. Być może jutro mój czas się skończy w przepoconej pościeli i zmienianych przez żonę pampersach, ale na razie CIĄGLE TU JESTEM

Ja uromatyczniony - Kochanie, ukradłaś mi serce?
Szponiasta - Tak. Trzymam je w sejfie i jem razem
z innymi wiedźmami by zachować wieczną młodość.

...czasem lepiej nie pytać.

*

czwartek, 2 maja 2013

Czwartek to taki wicepiątek...

Hradani Bahzell Bahnakson z plemienia
Koniokradów nigdy nie chciał zostać
wybrankiem boga wojny. Niestety bóg
wojny nalegał.

(Weber)

To naprawdę deprymujące  Kiedyś uwielbiałem tu pisać. Teraz jednak gdy po jakiejś półgodzinie siedzenia kość ogonowa zmienia mi się w poligon w Semipałatyńsku odczuwam  do tego lekką niechęć, żeby nie powiedzieć, że jestem żywiołowo zainteresowany wszystkim poza tym. Ostatnio nawet gdy w końcu stanąłem  nad klawiaturą obudził się we mnie ukryty niewątpliwie od neolitu instynkt pierwszych rolników, po czym udałem się nawozić ogródek i przesadzać kwiatki. Zasadziłem nawet w donicy bazie, które od jakiegoś czasu stały w wazonie... inna sprawa, że stały tak długo aż puściły listki i korzenie.
W międzyczasie wydarzyło się całe mnóstwo rzeczy z których większość zdążyłem już zapomnieć. Pracuję, i jak na razie nic mi nie odpadło, choć nie narzekam na nadmiar komfortu. W wozie nie usiądę inaczej jak z butlą po koli wciśniętą w lędźwiowe okolice i pochylam się tak jakby bokiem. W sumie więcej klękam niż się pochylam, co mi przypomina, że muszę jeszcze jakoś zrzucić pozostałe 14 kilo nadwagi zanim eksplodują mi kolana. Ostatnio jednym ciągiem czyścimy wszystkie podziemne hale garażowe Trójmiasta. Po zimie miejscowy pył ma specyficzny chemiczno-solny skład, skutkiem czego oczy mamy czerwone jak króliki a w płucach dymiący krater Etny.
Moja rodzicielka tak dzielnie i żywiołowo świętowała ostatni dzień wolności przed powrotem ojca, że potknęła się o własne łóżko i strzaskała dokumentnie bark. Spędziliśmy z nią upojne godziny w szpitalu na Zaspie wożąc ją na wózku po rentgenach, ultrasonografach i salach zabiegowych skąd dobiegały jej upiorne wrzaski. Pooglądaliśmy sobie z jaką bezczelną pogardą i niepowstrzymaną skutecznością białe kitle gnają korytarzami staruszków w obięcia śmierci, coś obrzydliwego i nie do uwierzenia, jak instytucja stworzona przecież z założenia by służyć ludziom potrafi ich publicznie i okrutnie upodlić. Ciągle stoi mi przed oczyma jakiś dziadek z cewnikiem czarnym od krwi, którego płacząca żona przywiozła tego dnia trzeci raz do szpitala i uśmiechniętego konowała, który tłumaczył jej, że w szpitalu nie mogą jej pomóc i lepiej niech zmieni lekarza pierwszego kontaktu. Ostatnio łatwo się wkurwiam i gdy kolejny niedouczony, arogancki debil stanął nad moją matką i z pretensją zaczął ją wypytywać czemu zsiniała jej dłoń i nie ma w niej czucie, wziąłem go za fraki i wytłumaczyłem jak dziecku, że jak się zrobi za ciasny opatrunek i odetnie krążenie pod pachą, to tak się zwykle dzieje. Ostatecznie rodzicielka skończyła na stole i teraz może się cieszyć długą na palec blizną i zestawem tytanowych śrub. Przejście przez odprawę na lotnisku, już nigdy nie będzie takie samo.
A poza tym spokój, pusto, krzaki popierdalają.. Choć przyznam że czasem sam się zadziwiam, ostatnio zjadłem z puszki coś niemieckiego, co, co prawda miało termin ważności do 2016, ale nabyłem to drogą kupna w 2008.

- Co będziemy dzisiaj jeść?
- Demony przeszłości...
...
-Sprzątałeś lodówkę?

(My)

*

wtorek, 2 kwietnia 2013

Olbrzymie maleństwo

...i to brzmienie silnika. Przy pełnym
przyspieszeniu na pełnej mocy Aston
nie warczy ani nie wyje. Brzmi jak
najbardziej ekscytujące fragmenty
biblii. Brzmi jak apokalipsa.

(Clarkson)

Jutro wracam do pracy. Na zewnątrz pośród smug arktycznego wiatru rozwija kryształowe skrzydła nowa  epoka lodowcowa. W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że będę odśnieżał w kwietniu, co najwyżej wirujące płatki kwiatów wiśni.Ciekawe czy uda mi się tak pracować, żeby struna mi znowu nie pękła. Zabawna rzecz ten kręgosłup, człowiek nie zdaje sobie sprawy że go ma póki nie zaboli. Ostatnio często śni mi się że się pochylam i wiążę sobie buty. Budzę się zaśliniony. Taka mała fantazja seksualna.
Lenn nadal się nie odzywa obrażona, że nie potrafi wychować własnego dziecka. Nadal wisi nam za światłowód, powinna dziękować wszystkim bogom, że telewizor był dobrze osadzony bo inaczej  pożegnałaby ze trzy pensje.
Stasiu z Void i Małym Boro wprowadzają się do mieszkania sąsiadującego przez ścianę z teściową. Śmieję się, że powinni jej wybić do kuchni okno bufetowe.
Landryna wpadła z Areckim i opisała ze szczegółami swój ślub, który odbędzie się zdaje w 2015. Ma wybrane już wszystko, od sali po sznurówki gorsetu i buciki z futerkiem na noc poślubną.. Nawet spróbowali 16 rodzajów tortu. Potem zagryźli je frytkami i mieli ciekawą noc.
Szponiasta zaś opisywała perypetie pewnego znajomego pana doktora, który pojechał dorobić sobie do Libii. Jak chciał pojechać na urlop, to przyjechał miejscowa bojówka wyposażona w broń maszynową i obiecała mu, że jak tylko się ruszy to dopadną go, jego rodzinę i poobcinają ręce pielęgniarkom. Gość zostawił tam samochód i kupę szmalu i przewędrował z przemytnikami, bez wiz i papierów, perę granic. (Chyba nie lubił za bardzo pielęgniarek). Teraz dzwonią do niego co czas jakiś i uprzejmie zachęcają by wrócił odebrać pensję...  Wrócilibyście?
Zadzwonił do mnie Seba podobno został już rozdziewiczony przez Czarny Ląd. Udał się z jakimś biznesem w głąb kontynentu i popieściła go malaria. Mówi że jak malaria cię polubi, to ci nie pomogą żadne piguły, ani płyny przeciw komarom.  Malaria jak wierna kochanka pozostanie już z tobą na zawsze. Ale ogólnie gość wydaje się zadowolony, drugie murzyniątko jest już w drodze i postawił warsztat mechaniczny, w którym odzyskuje metal z min morskich przynoszonych z zatoki przez pomocnych autochtonów. Żyć nie umierać.

Chcesz mi przeziębić piersi?
Wiesz jak głupio będą wyglądać
gdy zaczną kichać?

(Lady Pazurek)

*

środa, 13 marca 2013

Święty, Święty, Święty, Pan Bóg zastępów

Marzenia są dla kobiet i dzieci, dla
mężczyzn są zadania do wykonania

(Ktoś kiedyś)

Szponiasta przywlekła z pracy wielką matę na stół, przypominam gwoli porządku, że luba pracuje w szpitalu położniczym. No właśnie, co może być na takiej macie, którą wykłada się biurka w fabryce niemowlaków? Taaaaak, dokładnie, kalendarz... i dokładny wykaz chorób układu rozrodczego tudzież patologii ciąży. Obecnie więc spożywam śniadania patrząc na wielką, antypoślizgową matę wypełnioną wszystkim co może przytrafić się pochwie.
Wczoraj byłem z Babką w szpitalu na Zaspie. Tak tym słynnym szpitalu z którego pacjęci z połamanymi rękami spuszczają się po piorunochronach by udać się do jakiegokolwiek innego ośrodka zdrowia z chatką Babki Zielarki i zagubionym pośród bagien Chramem Wielkiego Pożeracza Dusz włącznie. No ale nic, idziemy. Dobudowali tam ostatnio dodatkowe piętro, od razu widać. Cały budynek osiadł i jest popękany jak skorupka jajka. Pęknięcia biegną od drzwi do drzwi, od okna do okna, biegną nawet pomiędzy puszkami elektrycznymi na ścianach. W dodatku patrząc na dzielne choć nieskoordynowane wysiłki ekip remontowych, pojawiają się ciągle nowe. Stałem więc tam z duszą na ramieniu czekając aż Babce wyciągną rurę z przełyku. Gdy wyszła, była bardzo nieszczęśliwa bo zamrozili jej gardło i język i nie mogła zdać szczegółowej relacji.
Marnie jest ze mną ostatnio. ZUS postanowił mnie zagłodzić, wracam więc chory do pracy. Będzie super, muszę jedynie odkryć jak pracować nie pochylając się. Moi starsi dobijają mnie zamiast wsparcia serwując jakieś obłędne pomysły tudzież niechętną obojętność, zależy o którym osobniku mówimy. Szczerze mówiąc, gdy po tych paru ciepłych, błękitno-słonecznych dniach ze wschodu nadszedł sztorm sypiąc przez trzy dni śniegiem i terminalnym mrozem, często wychodziłem z domu z myślą, by iść gdzieś za park, położyć się w zaspie i poczekać na śmierć. Jest mi ostatnio kurewsko źle. Przy Szponiastej nie chcę już nic mówić, bo w końcu ile można narzekać nim się kogoś ostatecznie stłamsi? Resztki przyjaciół opadają ze mnie jak skóra po chorobie popromiennej. Nie wiem czy jeszcze mam pracę, nie wiem czy kiedykolwiek będę mógł normalnie siedzieć czy pochylić się i zawiązać buta. Nic już nie wiem.
Dziś się rozchmurzyło. Na tle nieba są piękne, wyraźne kontury drzew i budynków. Odprowadziłem Pazurkowatą do Przyjaciółki, a potem szedłem i szedłem i nie chciałem się zatrzymać.  

Po ulicach biegały człekokształtne
płomienie, ścigane przez ludzi z
kocami...

)Stephenson)

*

piątek, 8 marca 2013

Spalinowe spadachrony

Ja - Wychodzisz, a tu cała plaża opalających
się wampirycznych foczek...
Pazurek - Nie, wampiryczna foczka nie może
się opalać, przecież jest wampiryczna.

Daleki zwiad. Codziennie zapuszczam się dalej. Nocne przeloty przez pełznące kolonie bloków Zaspy. Segmentowe, betonowe cielska skrzą się w świetle księżyca, roziskrzone girlandy okien ujawniają bezwstydnie kokony zamarłej teraźniejszości i dzieci wpatrzone w gwiazdy. Dalekie rubieże Olivy i Wrzeszcza, czerpiącego swą nazwę od starosłowiańskich wrzosów,  gdzie z ziemi wynurzają się coraz to nowe szliste cielska wieżowców i gdzie stary nasyp kolejowy ujawnił całą swą niespodziewaną nagość po pożarciu przez Miasto tysięcy drzew i krzewów ( paru ścieżek, kilku kryjówek gwałcicieli i powszechnego azylu młodzieży spożywającej). Znika z historii miejsca półokrąg zieleni i ślad po zerwanych mostach i strzaskanych lokomotywach. Nigdy nie pojadą już tutaj widmowe pociągi  Waissera Dawidka, pojadą prawdziwe w kierunku Wysoczyzny i Kaszub i dalej po podniebnych liniach Rębiechowa ku reszcie świata i smaganemu przeciągiem podbrzuszu Boga.
WhiteTown zmienia się w oczach, rzadki i niespotykany widok, gdy na zbyt małej przestrzeni gromadzi się zbyt wiele pieniędzy  Rozpruli właśnie swoje miasto by zbudować najbrzydszy dworzec w Polsce. Oddalam się od tego pogardliwie krętym cięciem doliny Potoku Elizy. Idę ku morzu i lasom. Morze jest wielkie i wieczne, przykrywa swym miękkim cielskiem pragnienia i tajemnice. Zaczyna się tu, pod twoimi stopami i mknie ku wiecznemu Infinity. Ktoś to kiedyś ładnie napisał. potem to znajdę.
Wpadł Marzan ze zmiażdżonym paliczkiem. Kopał laptopa przez szafkę i czekał na chirurga, czy innego nogologa. Snuł opowieści z porwanych szlaków i o tym jak pomimo wyczerpania limitu, pewnego dnia włączył mu się niespodziewanie internet i po paru chwilach snucia się wśród bitów trafił na najładniejszą dziewczynę swego życia, która podziela jego wschodnie fascynacje i razem z nim słuch radzieckiej muzyki. Słuchałem ostatnio bez końca jego płyty, Kerouac i Bębny Jacka Oltera bez przerwy i naprzemiennie.
Noc rozdudniona, ja znowu w trasie, wącham powietrze. Patrzę na dziewczyny i roztkliwiam się z lekka niesiony wiosenną falą hormonów. Jak żywioły które nas niszczą najpiękniejsze są te, które nas unicestwiają byśmy mogli odradzać się na nowo z popiołu lub pięknie ginąć. Kurwy inspiracji takie jak Lenn czy Yoru. Pozostawiające za sobą pas przepięknych zniszczeń, które gdy porosną mchem i byliną staną się miejscem schadzek przy świetle księżyca.
Potem zaś wyrywam się trzewiom nocy do ciepłych pieleszy i szerokokątnych ekranów, do żony - zbożowo - słonecznej bogini wszelkiego lata. Ból miesza się z strachem w szklance mojego ciał. Przytulam się więc, topię w zapachu i nie myślę już więcej o niczym.


W górze toczyła się bitwa
Czyniących i płonęło niebo,
na dole żywi walczyli z
umarłymi

(Grzędowicz)

środa, 27 lutego 2013

Gwałciciel powietrza

Silni tworzą historię
słabi historyjki

Jest tak ciemno. Żyje w pożyczonym czasie  dzień każdy oddala mnie od terminu przydatności. Myślę, że już nigdy nie wyzdrowieję. Ciągle coś we mnie pęka. Wpadam z bólu w ból. Tydzień temu niezdolny do oddychania bez bandaża elastycznego, dziś uginam się pod ciężarem zdenaturyzowanego ramienia, ale w gruncie rzeczy nie chcę już o tym myśleć.
Z nostalgią wspominam czasy gdy byłem po prostu dryfującym wrakiem, pchanym wiatrem od mielizny do mielizny. Teraz płonę, powietrze wypełniają wirujące metalowe strzępy rozrywanego eksplozjami kadłuba a niebo jest czarne od nurkujących krzyży myśliwców Zero i zamyślonych stratosferycznie molochów z amerykańskich fabryk Boeinga. Budzą mnie nurkujące z wizgiem po nitkach nerwów łańcuszki bomb.
Dużo czytam, dużo chodzę, wszyscy mnie straszą że leczenie jest gówno warte i że prędzej czy później trafię pod skalpel.
Wpadłem dziś do roboty pomóc trochę Danowi. Walka z maszynami pod powierzchnią ziemi.
ZUS nie przysłał mi ani grosza,co dzień coraz bardziej zadziwia mnie bezmiar zbędności tej instytucji. Biorą jedną trzecią pensji, a gdy trzeba oddać choć część tej forsy to patrzą wielkimi, smutnymi oczami afrykańskiego dziecka żującego oponę. Przecież to nie ich, to moje pieniądze, które tymczasowo u nich zdeponowałem. Naprawdę, z radością przestanę zawracać im głowę, z dziką chęcią zrezygnuję nawet z ich usług... niestety, ZUS działa na zasadzie mafii pobierającej haracz. Nie zapłacisz - zrobi się przykro.
Marzana odznaczyli, nie wiem czym i za co, skombinował sobie za to, za moją nieroztropną radą,  jakąś ponętną Ukrainkę i sytuacja jest podobno rozwojowa jak róża eksplozji termojądrowej. Zawsze robię się niespokojny gdy ludzie mnie słuchają. Spiknął się też ostatnio w swoim pędzie dekonstrukcji Systemu z Konjem, który pięknie mu się wpisał w cegle, którą dopiero co opublikował, o wiele mówiącym tytule "Gangrena - mój punk rock song". Biorąc pod uwagę, że kolo wychowywał się jakieś 200 metrów stąd na zachód, wgłębianie się gruboziarnistą przeszłość, której osobiście posmakowałem już tylko smętne resztki, sprawia wiele radości.
Mój Starszy wyskoczył do Iranu z wiceministrem gospodarki, który okazał się moim kolegą z dzieciństwa. Poprosiłem go, żeby przywiózł mi koran, ale z nim to jest tak,  że jak się go pośle po latawiec to wróci Jumbo Jetem. Zakupił mi za 150 euro, wciśnięte w podwójne, tłoczone okładki monstrum, skrzące się kolorami tęczy i wydrukowane na papierze mieszanym z jedwabiem. Trzy dni ze strachem szukałem po mieszkaniu miejsca w którym mógłbym to cudo postawić. O samym Iranie opowiedział niewiele, bo na imprezę powrotną zaprosił oprócz nas parę tłuków, kipiących jadem i zazdrością , tak, że właściwie nie dali mu dojść do słowa. Nie kumam po co on się trzyma tych... ludzi.
Jedna z ciekawostek, która mi się spodobała, to to, że Iran, kraj niesamowicie wręcz bogaty eksportuje ropę, ale z powodu embarga nie może budować własnych rafinerii, więc importuje benzynę. Za to wszyscy mają gaz za darmo i prąd za grosze.
Tyle na razie, niestety obecnie moje pisanie uzależnione jest od tego jak długo dam radę siedzieć. Zdaje się, że czas ten się właśnie skończył.

...I był tam ten Gdańsk
niepokojąco piękny w
swej legendzie...

(Konjo)

*

wtorek, 12 lutego 2013

Nasze bydło jest nieumarłe!

TV - ...swędzenie stref intymnych i upławy...
Ja - Swędzenie stref intymnych i upławy...
Kocham to słowo UPŁAWY.Kochanie masz
upławy?
Szponiasta - Całe mnóstwo.

No i zwagarował nam papież. Widzieliście zdjęcie błyskawicy, która tego samego dnia pizdnęła w Bazylikę Św Piotra. Zdaje się, że rada nadzorcza przedstawiła swoje obiekcje  Z drugiej strony Papa może wiedzieć coś o czym my nie wiemy i chce pozałatwiać zaległe sprawy nim dopełni się era ludzkości, i zastąpią nas organizmy oparte na siarce, srające radioaktywną pulpą i czczące Godzillę.
Niezłe jest to, że w sumie jeszcze, żaden papież w historii, nie miał szansy usłyszeć dogłębnej oceny swojego pontyfikatu, co z pewnością nie będzie zbyt przyjemne. No cóż, rzadko kiedy analityk i naukowiec okazuje się charyzmatycznym przywódcą porywającym tłumy. Tacy ludzie wolą tło i cień mównic i tam właśnie Ratzinger powróci.
Wybrałem się dziś na zwiedzanie nowych mostów Letniewa. Przygoda, przygoda, śnieg pomiędzy zębami, przęsła wijące się w powietrzu jak kryształowe struny i groza wiejąca w plecy, jako, że na moście samochodowym złośliwie nie umieszczono chodników. Krążyłem po obsypanych świeżym śniegiem nieużywanych pasów ruchu patrząc na rodzącą się nową dzielnicę. W nocy most samochodowy mieni się kolorami i rozświetla barwnie zimowe niebo nisko zawieszone nad Brzeźnem.
Urodziny przyszły i przeszły, jestem bogatszy o magnetofon, na którym teraz z obłędem w oczach odsłuchuje moje 1264 zakurzone kasety, oraz głośniki do komputera większe od komputera, którymi z kolei do obłędu doprowadzam babkę.
Poza tym kupiłem sobie wagę i odkryłem, że po trzech miesiącach leżenia i rekraacji ważę około 118 kilo... Ech, wyczuwam nadchodzący czas bólu i wyrzeczeń  Już widzę rozchybotane butelki koli niesione w dal na szeleszczących falach oceanu czipsów, nadchodzi odpływ, odsłaniając rafy marchewek, papryk i innych odrażających substancji.  Nadchodzi czas rzezi i pożogi.

W przyszłości leży reszta naszego
życia, więc równie dobrze możesz
zacząć już teraz...

(skądś)

*

środa, 23 stycznia 2013

Conan Biblotekarz

Bóg nie błogosławi ubogich.
błogosławi ubogich duchem.
Zwykłe ubóstwo jest zbyt
łatwe do osiągnięcia

(Msza u Palotynów)

Moment, potrzebuje mocniejszej muzyki... o to będzie w sam raz: "World in My eyes" w wykonaniu Sonata Arctica. Teraz czuje jak przez grunt przebiegają leniwe fale sejsmiczne tętna kosmosu, teraz odczuwam w sobie niepowstrzymane wznoszenie przypływów krwi. Na zewnątrz wszystko zamarzło. Siedzę zatopiony w bloku szarości w samym środku mojego bunkra dowodzenia, przestrzeń na zewnątrz pokrył zabójczy, biały  lukier. W odosobnionej, spokojnej chwili mojego życia wszystkim co rozświetla mrok wokół mojego jestestwa jest ekran komputera.
Zdaje się że znowu piszę.
Mówił dla was John Connor, good night and good luck. Kto dowodzi? JA.
Zebraliśmy się tu wczoraj by oglądać filmy. Zagubiliśmy się nieprzytomnie w eklektycznych meandrach ostatniego Residenta i zakończyliśmy seans jeszcze głupsi niż zaczęliśmy  Potem na szczęście był "Dredd" wykonany w chropowatej, starej szkole filmów fantastycznych. Miał w sobie posmak radioaktywnych wiśni i "Łowcy androidów".  Czas dobrze wypełniony na polowaniu na wyśnione owieczki.
Wymyśliłem, że powinniśmy zagrać sesję w stylu Residenta, część graczy będzie żywymi trupami, część zespołem  Alfa, a jedna osoba wirusem...
MG-Co robisz?
G -Unoszę się w powietrzu wypełniającym pokój, moje drobinki opadają na blaty, drzwi szafek i klamkę od drzwi...
MG do reszty graczy - rzucajcie na alertness, czy przechodząc niczego nie dotkniecie
albo
Mg - Wszczepiają sobie surowicę. Co  robisz?
G - Mutuję, mutuje!
A tak poza tym? Prawie 3 miesiące w zamknięciu. Od dwóch miechów nie dostaję kasy, szef obiecał, a ZUS popadł w zadumę. Jutro urodziny Stasiów i będę musiał jakoś wysiedzieć z tą moją pękniętą struną w Herbaciarni. Może postawią dużo piwa wtedy będzie mi przynajmniej  obojętne jak bardzo popękany jest świat i co spod niego wyziera...  o rany, włączyło się coś naprawdę smutnego i treść mi od razu skręciła w kierunku przeplatanych błękitem terytoriów indygo. Kończę nie dam rady dłużej wysiedzieć.

TV -  Kosmetyki Pandora!
Pazurkowata -  Ta, otwórz pudełko

*

piątek, 18 stycznia 2013

Kompres z nieśmiertelności

- Nie wolno mnie bić, mam okulary
i jestem chory...
-Oj tam, zdejmiemy okulary i będziemy
bić w zdrowe miejsca

(My)

Powoli zdrowieję, kręgosłup zrasta mi się. Drży w kolebce mięsa jak radioaktywny powój, rozpycha się i mości w takt kolejnych serii ćwiczeń.W nocy budzą mnie suche trzaski i wycie rozwścieczonych maszyn, gdzieś w epicentrum nocy. Czuję głód ciemności, przebywanych w ciszy kilometrów, gdy każdy metr asfaltu, każdy kubik betonu należy tylko i wyłącznie do mnie, a wasze śpiące ciała spoczywają horyzontalnie w przestrzeni, wzdłuż i wszerz jak daleko sięga wzrok.
Zwilgotniał mi sufit, w krew wkradło się szaleństwo czterech ścian. oczy ciekną mi  literami czytanych na metry książek.
Przez chwilę zajaśniało wszystko, gdy przez pokój przemknął mi spowity płomieniami, po raz kolejny upadający, porzucony Marzan {Nie pomogło nawet awaryjna wynurzenie z chaosu pierwotnej zupy mieszkania i wyrzucenie na śmietnik wszystkich czułych zaległości ). Opowiadał o spotkaniach z Konjem i niewydanej książce o Korei wszystkich Kimów.
Czekam na telefon od żony, by wstawić obiad. Dwa kilometry ode mnie powstaje największe rondo Europy i czai się wśród siarkowych mgieł wielki wkrętacz, który ma podgryźć od spodu dno Martwej Wisły - wredny padlinożerca.
Przedwczoraj byłem w ZUSie, gdzie musiałem udowodnić, że jestem chory. Po prawie 40 minutach maglowania, mierzenia ciśnień i tortur na leżance orzeczono, że...uwaga...Jestem chory. Teraz już wiem na pewno.Ten ich zakład orzecznictwa wygląda masakrycznie. Piętro za piętrem korytarze, a na nich co 2,5 metra drzwi z napisem: Lekarz Orzecznik (dobrze że nie biernik), przed każdymi drzwiami jęcząca, słaniająca się kolejka. Jakaś fabryko - rzeźnia wprost z Orwella.
Poza tym chodzę na masaże, gdzie moje ciało pod sprawnymi rękami specjalisty zmienia się w luźny worek grzechoczących kości. Każdy masaż kończy się tym półzłamaniem karku. Zdarzyło mi się, że wspomnienie tego trzasku w głębi czaszki budziło mnie w środku nocy. Są też zabawne akcenty, gdy lekarz pozwolił mi w końcu chodzić, pierwsze pytanie mojej ukochanej żony, do niego brzmiało: A czy mąż może już nosić zakupy?

Podobno obecnie w Irlandii
jest więcej Polaków niż
Anglików

*