niedziela, 27 listopada 2005

Ocean nigdzie nie ma końca


...ale jeśli na tym brzegu jest odpływ, to istnieje gdzieś brzeg na którym właśnie jest przypływ...

Ja do Awari stojącej za ladą w herbaciarni
-...a w niedzielę jak będziesz miała
wolne, to co, przyjdziesz z nami do
herbaciarni?

W piątek zamiast do kina powędrowaliśmy do miasta. Miałem ogólnego lenia i złakniony byłem chociaż kawałka "Gnijącej panny młodej", ale Maleństwo zrobiło sarnie oczy i rozsnuło podstępnie nici damskiego terroryzmu. Niecne te plany wprowadzać w życie zaczęła nad jajecznicą ze szczypiorkiem, którą upichciłem jej na obiad. W efekcie czego pół godziny później odmrażałem sobie nabiał na końcu ulicy Tuwima, czekając aż moja piękność zmieni kurtkę na płaszczyk i ogólnie zrobi się na bóstwo.
Nie ma już liści. Stałem i wpatrywałem się w rzeźby i sztukaterie starych willi. Jak cudowne rzeczy potrafi wyczyniać ludzka inwencja. Osobiste zaangażowanie, chęć upodabniania rzeczywistości do własnych marzeń. U nas jeszcze tego nie ma. W większości polegamy na architektach, modzie, fachowych pismach. Ale czuję, że doczekam czasów kiedy ludzie poznają własną moc i koszmarki typu City Forum znikną z przestrzeni miasta. Tymczasem zapaliły się uliczne latarnie.
Wylądowaliśmy w herbaciarni, popijając herbatki i zagryzając absolutnie fenomenalnymi ciasteczkami o nazwie "Pasja". Zmiana ubioru cudownie wpłynęła na samopoczucie Pazurka. W herbaciarni wieczór nabrał głębi, ciepła i zapachu szarlotki. Potem Maleństwo nie chciało już wracać do domu i kluczyliśmy po mieście skręcając w przypadkowych kierunkach, przecinając i plącząc szlaki. Raz prowadziła ona, raz ja.
Przy dworcu spotkaliśmy Banana z kumplem i szczurem w rękawie. Spędziliśmy tam kilkanaście wesołych i naprawdę głośnych minut. Banan jest ode mnie o łeb wyższy, dwa razy grubszy i ma głos dostosowany do gabarytów. Przez większość życia pracował w ochronie, kiedyś nawet jeździł w uzbrojonych konwojach do Kaliningradu. Jest guru metalowej młodzieży 3city i hoduje pijące alkohol szczury. Kiedyś nawet miejska gazeta dała o nim artykuł, zatytułowany skromnie "Król szczurów".
Wieczorem już w domu dostałem sygnał od Małej. Te sygnały zostawiam zawsze na noc w telefonie, by mieć przy sobie choć jej elektroniczne widmo.
Dzień wstał niespodziewanie błękitny i pełen słońca. Ja jednak w nocy kończyłem "Sinobrodego" Aldissa, miałem więc z lekka rozcieńczony humor. Kląłem odkurzacz i cały dzień robiłem coś w domu, nigdzie nie wyszedłem i wcześnie poszedłem spać.

Sms do Lenn:
Przekaż Marzanowi, że wybrany przez niego rząd, zakazał rozporządzeniem
noszenia odzieży wojskowej. Chyba będzie musiał zmienić image.

Moi drodzy, oto mamy nasz
własny, wymarzony Iran.

*

czwartek, 24 listopada 2005

Wypełzając spod jesieni


Jesteśmy niewolnikami
naszych opowieści

Phantom śpi przy monitorze. Budzi się parę razy w nocy, sprawdza czy z gwiazd powróciły jego floty i wysyła na wojnę kolejne. Korzysta z każdego pretekstu by wyrwać się w sieć z pracy, bo niepokoi się o surowce. Podnieca go, że ma nadmiar metali i będzie mógł zrobić 1000 dodatkowych pocisków. Niedługo będzie już mógł budować Gwiazdy Śmierci. Kiedyś miał jakąś średniowieczną strategię. Nie zna angielskiego, więc nie mógł negocjować. I tak w połowie średniowiecza Polska od Atlantyku po Ural toczyła wojnę z Memelukami.
Zawsze byłem ciekawy co by się stało gdyby zebrać stu najlepszych graczy RP i dać im do ręki ster władzy.
Ciśnienie poszło trochę w górę. Po dwóch tygodniach wreszcie przestała mnie boleć głowa. Mam nadzieję, że to już przesilenie i że wreszcie wrócę sam w siebie.
Na razie wszystko jest trochę nie tak. Zacząłem wkręcać się znowu w imprezy poetyckie z myślą, że pokażę ten świat Małej. Tymczasem Maleństwo się uczy i wszędzie chodzę sam. Wczoraj miałem być i czytać jakiś tekst w Punkcie, nie poszedłem. Musiałbym iść tam sam. Zapewne bym i spotkał jakiś znajomych, ale nikogo z kim naprawdę bym chciał przeżywać wiersze, pić wino czy konsumować, tradycyjny na finale Czychowskiego, chleb ze smalcem i kiszonym ogórkiem.
Wydaje mi się, że w pewnym momencie człowiek przestaje myśleć o sobie "ja" i zaczyna myśleć "my". Pojawiam się sam na imprezach i wieczorkach, siedzę w herbaciarni piję czekoladę z miętą i wino, ale cały czas tylko częściowo. Cały czas czuję się zdekompletowany.

Kończy się lampka w moim pokoju.
Mryga, mryga, zgasła.
Ja - Aaa!!!, zostałem w ciemnościach
z uzbrojonym w pazury drapieżnikiem!
Pazurek - Dobra lampka, dobra...

*

wtorek, 22 listopada 2005

Shnapie strike back


Pazurek, Delikatna i Subtelna - ... kochanie,
będziesz musiał dzwonić, bo się zestresuję
i w szale pomorduję nasze dzieci.
Ja - Mój ty utalentowany szantażysto

Mknąłem wzdłuż starego pasa startowego, romantycznie wpatrzony w wygięty na tle nieba, kręgosłup mostu na Zaspie, gdy ptak narobił mi na głowę. Pieprzony, w sam środek. Są takie momenty w życiu zwykłego, szarego mieszkańca aglomeracji miejskiej, gdy marzy mu się miotacz ognia o 30 metrowym zasięgu płomienia.
Niedzielny Slam poetycki w Sopocie obrodził w ludność poetycką. Mandarynka ma 3 poziomy, tyle przynajmniej odkryłem, a panował tam obezwładniający ścisk. Dobrze być starym poetą, nawet takim marginalnym, krążącym po krawędziach ogólnopolskiej treści, zawsze można liczyć, że koledzy poeci zajmą miejsce siedzące. I tak odprowadzany mściwymi spojrzeniami poetyckiej młodzieży spędziłem wieczór wciśnięty pomiędzy poetę Sobolewskiego a Lennonkę. Na szczęście nurtowały ich niezwykłe problemy egzystencjonalne, więc o nudzie nie mogło być mowy. Zaczęło się od wypróbowaniu na Sobolewskim lennonkowatego cienia do powiek. Następnie ów, z pięknym wschodnim zaśpiewem, zainteresował się, cóż Lenn ma tam jeszcze, i po chwili na blacie znalazła się cała zawartość babskiej torebki.
Pełne entuzjazmu eksperymenty przerywał co jakiś czas, jakiś półobleśny, uniwersytecki doktorant, który do Sobolewskiego wyraźnie coś miał. Gdy kolejny raz odpłynął, a my starliśmy wazelinę z twarzy, stwierdziłem: ej! A może to przez ten błyszczyk? Lenn zaprezentowała też swój nowy olejek, bo trzeba wam wiedzieć, że Lenn nie perfumuje się tak po prostu, ona się NACIERA. Zapewne powoduje to znaczne urozmaicenie życia seksualnego, gdy tak wyślizguje się z rąk jak piskorz.
Tym razem postanowiła jednak olejkiem skropić świeczkę. Chwila ciszy, gdy zapach rozchodzi się wokół, i nagle śmiech Sobolewskiego „Poranne wiadomości: Pożar w klubie, 300 spalonych. Przyczyny nadal nie znane”.
Po drugiej stronie siedział zaś Tadziu Dąbrowski i obserwował mnie z drapieżnym uśmiechem kota: Czytałem twoją notkę o imprezie na Strychu - mówi - Fajna. A ja myślę - Kurcze znalazł bloga, musiał lecieć wyszukiwarką po swoim nazwisku, albo tytule tomiku, patrzę na Lenn i pytam: Co właściwie o nim napisałem?
Tymczasem wieczór toczył się do przodu. Obok przepływał, tworząc wiry fanek, Wiedeman. Czerski czytał o dziwkach przy drodze. Nieopodal siedział też jakiś zaroślak o nieobecnym spojrzeniu i gładził karton po butach, który jak się okazało później, był sarkofagiem pełnym wierszy umarłego poety. Jaś Kapela wymiatał ze sceny. Muzyka była jak zwykle potworna, oni chyba specjalnie czegoś takiego szukają, „dziś puścimy im jęki rannego szakala połączone z odgłosem zwichrowanej szlifierki kontowej”.
A poza tym już dawno tak dobrze się nie naśmiałem z czyjś wierszy. Młodzież Tak wysilała się by być oryginalną, tak próbowali z żyłami na skroniach nabrzmiałymi z wysiłku, zaszokować nas słowem chuj, czy kurwa wplątanym z wirtuozerią w treść wiersza... No dobra to pewnie już mój starczy cynizm.
Gdy wracałem, pękły chmury i na spokojnych wodach zatoki rozbłysła księżycowa ścieżka. Było cicho i pięknie, tyle, że ja zacząłem rozmyślać o „Wojnie światów” i tak mniej więcej w połowie lasu dostałem niezłego pierdla, i zacząłem się rozglądać, czy jaki tripod nie wyskakuje zza winkla, albo nie chowa się sprytnie za rachitycznym pniem nadmorskiej sosny. Najstraszniejsza w takich filmach jest nieuchronność, niemoc zrobienia czegokolwiek, walki czy ucieczki. Jedyne co zostaje to niesione wiatrem okopcone ubrania. Nie jesteśmy stworzeni do bezsilności.

Biko - Gdynia zakupiła nowe, energooszczędne i ciche trolejbusy.
Ja - Tak, rozjadą cię bezszelestnie...

*

niedziela, 20 listopada 2005

Coś innego


Chciałem dobrze
(Adolf Hitler)

Północ, ciemno, górą na tle czarnego, gwieździstego nieba suną krążowniki chmur łapiąc pomarańczową łunę trzech miast. Gnam transferową Sopot - Brzeźno. W tle szumi morze, glany równomiernie stukają o kostkę. Nagle widzę przed sobą światła. Identyfikuję je jako rowerzystę, światło przednie, dwa na kołach i czołówka. Obok jednak, tuż przy ziemi, bardzo, bardzo nisko buja się jeszcze jedno światełko. Myślę sobie co to kurna jest? Łasica, szczur, pyton? A to był mały, tłusty jak kiełbaska jamnik, ze świecącym puszorkiem na szyi, posuwający się zasapanymi spazmami za swoim zmechanizowanym właścicielem. Wytrzymałem całe cztery sekundy nim spokojną ciszę nocy rozdarł mój gromki śmiech.
Wczoraj była u nas impreza imieninowa mojej matki. Z tej okazji mój genialny ojciec, który niech żyje, wpadł na pomysł, że imprezę urządzimy w stylu chińskim, by mógł się pochełpić przywiezionymi z dalekiego wschodu łupami. Pierwszym krokiem ku temu zbożnemu dziełu była instalacja chińskiego lampionu. W tym celu musiałem wybebeszyć sufit i porozłączać kable a efektem było pół metra zwiniętego pod sufitem kabla, wielki trzpień z malutką czerwoną kulką lampionu na końcu. Wyglądało to dość zabawnie i niepozornie, za to po włączeniu od razu robiło się mrocznie i krwisto. Atmosfera ciężka i burdelowa, coś jak wnętrze nerki.
Resztę rekwizytów, łącznie z bardzo ostrym, chińskim mieczem leżącym na widoku pośród pijanych gości, litościwie pominę. Słowem przygotowań było sporo... a potem nadeszło piekło.
Nadeszło z gośćmi. Pojawił się więc Stasiu, szef ochrony dużego banku, któremu właśnie ukradziono z ogródka wszystkie gipsowe krasnale, żółwika, stokrotki. Bocian najwyraźniej nie przypadł złodziejom do gustu bo go skopali i wdeptali w ziemię. Razem z nim przybyła jego żona znana z elokwencji i morderczej językowej precyzji. Mają mieszkanie na osiedlu z marzeniem w nazwie, i piękny widok z okna. Gdy wiatr zmienia kierunek i przywiewa gęstą atmosferę znad wysypiska na Szadółkach to w całej okolicy zamiast liści powiewają na gałęziach foliowe worki.
Zapinałem mojej matce chińską sukienkę (trzy rodzaje zapięć, argh), gdy z głuchym łomotem wtoczyła się babcia, która nic nie je i jej znajomy, półgłuchy pasjonat PIS. Na koniec wpadł Grześ z Pseudociotką. Grześ to mój wujek i były kafelkarski szef, którego dwukrotnie o mało nie zabiłem (raz wiadrem kleju, raz łopatą). No i zaczęło się.
Wszyscy byli zdenerwowali już na początku, a z czasem stan ten wykazał tendencje rozwojowe. Nie doszło do awantury wprost, czy walki wręcz. Można powiedzieć, że mordowali się w białych rękawiczkach.
Nie ma nic bardziej prymitywnego i potworniejszego niż kłócący się inteligenci. Skasowano połowę serwisu (też chińskiego), który w zeszłym roku dałem w prezencie matce. W drzazgi poszły też moje z lekka umowne drzwi, gdy pseudociotka zabarykadowała się u mnie w pokoju, zaparła drzwi własnym, wątłym ciałem i z petem w kąciku ust snuła opowieści o swych bólach.
Przypominało mi to trochę inną imprezę, wiele lat temu, gdy było o jednego faceta za dużo i w czasie tańca zawsze jeden lądował u mnie. A to Andrzej von Bronk opowiadał jak to po bitwie wiedeńskiej Sobieski dodał im gwiazdki do herbu, a to Jureczek Brodaty opowiadał po raz miliard sześćdziesiąty ósmy jak spawał w rafinerii zbiornik pełen ropy. Albo lądował u mnie Boguś, opowiadając o co podejrzewa swoją żonę i jakie fajne kurtki - marmurki przywiózł właśnie z Turcji. Snuli lekko zawianymi już głosami swoje historie, a ja nie potrafiłem docenić tego podręcznego przekroju społeczeństwa i marzyłem tylko, by wszyscy poszli w diabli i dali mi czytać Kubusia Puchatka.
Dziś rano posprzątałem zniszczenia. Posłuchałem w radiu o tym jak nowa władza bije ludzi na ulicach, a nasz brunatny prezydent, tak się zmęczył wytężoną pracą, że poleciał sobie na wakacje rządowym samolotem. Na koszt wyborców Tuska zapewne, bo przecież jego wyborcy nie pracują, a jak pracują to kombinują. Była też jedna pozytywna wiadomość: Szwedzi przeprosili nas za Potop. Chyba się potnę.
Po drodze Jehowi dali mi broszurkę o klęskach żywiołowych.
W herbaciarni drugi dzień walczy dość przerażona Awarii, jeśli chcecie ją trochę podenerwować to idźcie tam i zamówcie caffe latte. Moje Maleństwo zrobiło się nostalgiczne jak pogoda. Ja chodzę po mieście i robię zdjęcia budynkom, które znikną. Dziś wieczorem ląduję na wieczorku w sopockiej Mandarynce. Będę mógł na chwilę pomyśleć o czymś innym.

*

czwartek, 17 listopada 2005

Kurav tu ando mul


To w porządku bać się. Musisz tylko
pamiętać co jest strachem, a co tobą.
Strach może być w tobie, ale nie może
stać się tobą.
(Pewna cyganka na Dolnym Mieście, 14 lat temu)

W pół do pierwszej w nocy. Sms, budzę się automatycznie. Oczy jak żarówy, źrenice jak studnie. Podnoszę się sztywno jak potwór Frankensteina, zrzucam ciepłą kołdrę, zimno stawia mi natychmiast na sztorc wszystkie włosy na nagim cielsku, a mam ich naprawdę dużo. Wstaję, ujmuję telefon. Czytam stojąc w mdłej poświacie ulicznej latarni. "Czy u ciebie też jest taka piękna noc?:}", pyta Lennonka z swojego końca świata. Otwieram okno, wystawiam łeb i patrzę przekrwionymi ślepiami prosto w kostropatą twarz księżyca.
Odpowiedziałem jej po kaszubsku i poszedłem spać. Przedwczoraj położyłem się o w pół do 3 a dziś wstałem o 5, więc jakby ktoś miał zamiar narzekać na jakość dzisiejszej notki to służę telefonem Lenn.
A skoro już mowa o telefonach, jako osoba rzutka i wybitnie uzdolniona technicznie, odkryłem ostatnio, że mój telefon magazynuje wszystkie wysłane przeze mnie smsy. Odkryłem, bo mi się telefon zapchał. To był prawdziwy szok, odkryć we własnym telefonie straconą bezpowrotnie przeszłość. Niczym prawdziwy archeolog zanurzyłem się w ten grobowiec czasu i posuwałem pod prąd godzin i dni wśród plejad umarłych emocji.
Wczoraj w herbaciarni objawiła się Dr Lecter. Podobno poluje na nią pół Akademii Medycznej. Polacy to nacja wyjątkowo źle znosząca krytykę. Zacząłem jej suszyć głowę, żeby wydała swojego bloga jako książkę. Naprawdę uważam, że to kawał dobrej literatury, do tego świetnie i z polotem opisujący naszą rzeczywistość. Po prostu robi mi się żal, że coś tak dobrego i ważnego mogłoby przepaść w zapomnieniu.
Tau właśnie przyniosła mi cappuccino ze stertą bitej śmietany, kot wyjada jej rybkę z kanapki, ale nie na stole, o nie, to poniżej kociej godności. Ściąga łup subtelnym pazurem po blacie i z dystynkcją konsumuje go na dywanie. Co nie zje to zostawi. Może ktoś się poślizgnie i będzie jeszcze zabawniej.
Nasz nowy reżim zaś zaczął najwyraźniej ugruntowywać swą pozycję. Nasi rodzimi naziści doprowadzili do zamknięcia witryny "spieprzaj dziadu", która niepochlebnie wyrażała się o naszym, jedynym słusznym, podwójnym prezydencie. Strona podobno ruszy znowu, nie wiadomo jednak jeszcze kiedy i skąd. Na zew podwójnego orła, tfu Kaczora Najjaśniejszej, służby tajne pospołu z Giertych Jugeng penetrują sieć w poszukiwaniu niepraworządnych. Pewnie już niedługo zaślą mnie na Madagaskar.
Niech próbują. Jestem Polakiem, moja wolność należy do mnie, nikt nie może mi jej dać ani odebrać. Najwyżej dołączę do długiej romantyczno - nabrzmiałej historii naszych beznadziejnych walk. Nikt mi nie będzie mówił jak mam myśleć.

*

wtorek, 15 listopada 2005

100% szarości



Kriszna:
Przybywam jako czas, niszczyciel ludzi
W tej godzinie, w której dojrzeli do zniszczenia
Bo wszyscy oni umrzeć muszą:
Czy walczyć będą, czy czekać w pokorze
Dlatego walcz. Zdobądź królestwo, bogactwo i chwałę
(Bhagawagita)

To jest blog. To jest pamiętnik. Nie twierdzę, że jestem dobrym człowiekiem, nie twierdzę że jestem mądry i nieomylny. Nie twierdzę , że mam rację. Ja tylko obserwuję, opisuję to co widzę i piszę co o tym myślę. Nie twierdzę, że tak właśnie jest, twierdzę, że tak właśnie to widzę.
A tak poza tym, to zaczęła mi migać moja energooszczędna żarówka w lampce. Na nową mnie nie stać, strzeżcie się więc wy wszyscy, których odwiedzę, bo nie znacie dnia ani godziny, gdy świat wasz pogrąży się w niespodziewanych ciemnościach.
Przeżywam właśnie eskalacje jesiennej deprechy. Z tej okazji , jak co roku, dzieją się wokół mnie cuda, a natłok i intensywność nieprawdopodobnych wypadków nagina wszelkie granice prawdopodobieństwa. Jestem obecnie w stanie zacytrynić sobie kawę, zgubić się trzy razy w drodze do Wrzeszcz, o zaliczeniu wszystkich psich kup po drodze wogóle nie wspominając. Mylę słowa, wchodzę w ściany pewny, że przechodzę przez drzwi, na spacerze ocknąłem się nagle w samym centrum jakiejś huczącej budowy, a robiąc śniadanie, z nagłą niezwykłą jasnością pojąłem, że przyłożyłem sobie nóż do palca i właśnie zamierzam kroić. Dla waszej informacji, to był opis tylko wczorajszego ranka. Jeśli istnieją jacyś bogowie to zapewne jestem ich ulubionym obiektem do testów na wytrzymałość, taką, jak to kiedyś stwierdzili Wizja i Romeo, maskotką eksperymentalną.
Nie żebym się specjalnie przejmował. Odczuwam to jako coś zewnętrznego, zresztą jeśli już o tym mowa to ogólnie dość słabo kontaktuję.
Co roku przechodzę przez późną jesień jak przez sen. Wszystko jest mgliste i półrealne. Łatwo się wściekam i łatwo wpadam w rozpacz, jojczę, zrzędzę, zamykam się w sobie , leżę zwinięty w kulkę na podłodze , lub wpadam w euforię i śpiewam w tramwajach. Jednocześnie jednak obserwuję się gdzieś tam z boku, komentuję wszystko ze zgryźliwym półuśmiechem. Bo to nie jestem ja. To coś w rodzaju roli jaką o tej porze roku narzuca mi świat.
Zawsze pod koniec jesieni cierpię. Szarość , brud i wilgoć nabierają dla mnie fizycznego ciężaru. Śnieg zawsze witam z ulgą. Okrywa wszystko, wygładza kanty. Jest czysty i zimny jak śmierć, i przynosi z sobą ciszę.
Myślę, że jestem jakąś siłą naturalną, tak mocno przypisany do świata, że jego rytm znajduje we mnie swoje odbicie. Jesień z pięknej złotowłosej damy o błękitnych oczach zmienia się powoli w bezzębną , pomarszczoną staruchę w łachmanach . Ujmuje świat w swe zakrzywione szpony i zrywa z niego wszystko po ostatni liść czy kolor. Ze mnie też zrywa wszystko, aż po szary, porysowany metal.
Kiedyś jednak świat nasz znowu przechyli się na swej skrzypiącej osi, zrobi się cieplej i pojawią się nowe liście.

Nigdy nie rezygnuj z osiągnięcia celu tylko dlatego, że jego
osiągnięcie wymaga czasu. Czas i tak upłynie.

*

sobota, 12 listopada 2005

Krawędzie


Na krawędzi dnia, na krawędzi snu
Przegrana w nierównej walce
Na krawędzi dnia, na krawędzi snu
Ja klęczę a wokół tańczy
Czas
Mój największy wróg
Mój najlepszy przyjaciel
(Closterkeller)

Jest już noc. Stoimy na krawędzi sensu. Grodzisko pod nami wije się kątami wałów. Stare cegły potern i kaponier lśnią w rozmytym blasku miasta niczym łuski przyczajonych bestii. W ziemi pod naszymi stopami śpi milion wystrzelonych pocisków, śniąc o ogniu. A my patrzymy w dół na rozlewający się pomiędzy liniami horyzontów ocean miasta. Światła i dusze ślą megawaty w powietrze i wypełniają wszystkie pola widzenia. Tysiąc lśniących wież miasta strzela w niebo, ponad wszystkim żarzy się biały krzyż Kościoła Mariackiego , gdzieś tam daleko błyskają ognie rafinerii osmalając skrzydła kołujących aniołów.
Wieczorne krążenie po starych fortyfikacjach. Mieszane towarzystwo i niepalne świeczki. Patrzę na Magdę od Michałów stojącą na krawędzi swych osiemnastu lat i osłaniam ręką płomień, by choć przez moment ta jej osobista noc nie była taka czarna. Bezskutecznie, są ludzie urodzeni do płaczu. Ludzie , którzy nie chcą odrzucić poczerniałych kikutów skrzydeł, bo obnoszenie kruchych szkieletów piór i sianie szkarłatnych kropli jest takie tragicznie romantyczne. Cierpienie staje się szczęściem i nabiera piękna i trwałości gotyckich łuków. Magda Michajłowna tańczy wśród nas w szczęśliwym tańcu bosej wariatki. Tańczy po szkle rzeczywistości i łapie nas na swoje ucięte wpół słowa i sensy. Wydaje dźwięki i zapętla się w nas. Nie można jej nie słyszeć, nie można na nią nie czekać. Znika by być widzianą.
Jej wiara w upadek ma moc sprawczą. Wszechświat składa się z cząstek, jedne wirują szybciej, inne wirują wolniej , nadając rzeczywistości różne stany skupienia. Ale tak naprawdę wszystko jest energią. Myśl też jest energią , jeśli więc osobowość jest wystarczająco silna może wpływać na wszystko mocą własnej myśli. Myślą można skoncentrować energię, ugiąć lub odciągnąć.
Magda jest energetycznym wampirem, ma osiemnaście lat , a z jej ciała spływają nawet tatuaże.
Noc mija pod niebem z cegieł. Przestrzeń drży wypełniona łatwą muzyką i szczypie paprykowy smak Laysów na języku. .Maleństwo przytula się do mego boku i mruczy o szczęściu. Patrzę na ludzi z perspektywy wieku. Nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi, jak młodzi ludzie się poruszają i mówią. Może dlatego, że już dawno nie widziałem ich tylu na raz. Obserwuję ich nieforemność, ostre kanty ruchów i krawędzie zdań. To niesamowite jak z wiekiem zmienia się mowa ciała. Z czasem nasze ruchy miękną i tracą tą gwałtowność. Nasze słowa płyną wolniej i w jednym kierunku, uginają się i budzą takiej ilości ech. W młodych ludziach można czytać jak w otwartej księdze, my okrywamy się miękkim pancerzem, który lubi wypaczać sens.
Nocny spacer przez miasto. Godzina druga , ulice pełne ludzi . Stoimy w cieniu pomnika Sobieskiego, który kiedyś przyjechał tu za nami z Lwowa i patrzymy jak jakaś ekipa wiąże biało-czerwone szarfy na gałęziach drzew. Setki biało- czerwonych szarf. To będzie pierwsze święto niepodległości w zdradzonej Polsce. IV Rzesza wypełnia sejmowe ławy, gratuluje sobie, klepie się po nalanych kałdunach i chrząka z ukontentowaniem. Nie mogę oglądać wiadomości, od razu widzę folwark zwierzęcy i czarnego knura w pasiastym krawacie na tle wielkich drewnianych drzwi. Nie przejdziemy przez nie. Nigdzie nie pójdziemy. Będziemy stać i czekać przez następne cztery lata w cieniu tańczących barbarzyńców.
Z trudem dodźwigałem do Brzeźna krzyż skórzanego płaszcza. W domu byłem o czwartej.

*

czwartek, 10 listopada 2005

Zawsze chciałem latać kombajnem


Muszę odpisać Lenn na mail. Patrzę na te dwie kartki zbitego w maczek wydruku i czekam. Czekam na szum fal gdzieś w środku, na przepływ treści. Na jakieś słońce, które wzejdzie i opromieni mnie idącą po falach złocistą ścieżką. Czekam i czekam, ale czuję tylko senność i ciężar powietrza. Cały front niskiego ciśnienia, wędruje znad Syberii i opiera nią o mnie. Wgniata mnie w podłogę i wyciska jak galaretę.
Idę dzisiaj z Maleństwem na całonocną imprezę na fortach. Podobno będzie specyficznie. Czarny ołtarz i czarny tort i czyjeś osiemnaście lat. Czuję się jakbym tam dotarł o 10 lat za późno. Mimo to ubiorę zapewne moją zdobyczną koszulkę z pentagramem, obleję się Hugo Bossem i ruszę sprostać tym 6 piwom, które obiecano mi postawić za współudział w misterium. Jakże niewiele potrzeba by przekupić nas, bogów prowincjonalnych miast…
Wychodzi na to, że Awari będzie jednak pracowała w herbaciarni. Lobowałem tam za nią przez dwa dni, niepotrzebnie chyba, Herbaciarz i tak raczej zdecydował by się na nią.
Wczoraj do herbaciarni wkroczył Phantom z pięciokilowym workiem fistaszków. Wiecie ile to jest pięć kilo fistaszków? Wielkościowo, taki mały worek cementu. Chrupaliśmy je cały wieczór, siejąc wokół skorupami, potem załadowaliśmy sobie plecaki a ubytek i tak nie był zbyt widoczny.
Wróciłem do domu. Wykończony po całym dniu roboty, biegania, i wypełniony większą ilością orzeszków. Umyłem się, zanotowałem dzień w notesie słuchając "Ramp" Scootera i padłem w ciemny odmęt snu. Było coś koło 10. O 3 zbudził mnie sygnał z telefonu. Mam taki sygnał, który mógłby budzić pacjentów w stanie komy. Z lekka przekrwiony odkryłem 2 smsy i Piko z Bartosiem za oknem.
I tak gdy wszyscy normalni, zdrowi na umyśle ludzie spali smacznie, tudzież szykowali się do pracy, my staliśmy na plaży sącząc winiak i patrząc jak na spokojnych wodach zatoki płonie wyładowany petardami, kartonowy model ciężkiego krążownika Vanngourt.
Teraz kończę cappuccino, słaniam się nad klawiaturą i zastanawiam się co zrobić z resztą tak wspaniale rozpoczętego dnia.

Commodore 64

to że zwiększa się rozdzielczość,
wcale nie oznacza, że widać więcej.
wczytuję się w dzieciństwo, a tam:
komputer z pamięcią 64 kilobajty

dziś kiedy wszystko jest mega,
nikt nie spojrzy na to, co kiedyś było
cudem, nie tylko techniki. któż bowiem
pojmie, że słaba grafika była bliżej

tego co niewidzialne

(Artur Nowaczewski)

*

poniedziałek, 7 listopada 2005

Impresje poniedziałkowe


Ugryzł mnie pies. Jakiś kopnięty, mały skurwiel - psychopata. Ani ogonem nie ruszył, ani nie warknął, przeszedł z boku i rąbnął mnie w udo. Było ciemno, padało, ja dobywałem się powoli z otchłani tego co mam w głowie, a przechodząca obok właścicielka krwiożerczego bydlęcia zachowała dyskretne milczenie. No i nie spytałem czy był szczepiony.
Wścieklizna inkubuje się 1mm nerwu na godzinę, zanim dojdzie z uda do mózgu może minąć rok. Gdy ten rok minie moi drodzy, lepiej nie przebywajcie ze mną w jednym pomieszczeniu, kłap, kłap.
Poprosiłem Pazurzastą by wyciągnęła dla mnie te informacje od Void. Teraz jestem znacznie mądrzejszy i nieco bardziej przerażony. Niewiedza to błogosławieństwo.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że prawdopodobieństwo spotkania wściekłego psa w środku miasta, u boku właścicielki i w czasach obowiązkowych szczepień jest nikłe. Ale moja słynna hipochondria ma własne zdanie i gra mi właśnie koncert na smyczkach strachu, waląc co jakiś czas w bęben.
Spało mi się za to świetnie. Całą noc snuły się przeze mnie wizje hożej blondyny klęczącej na wysokości zadania. Zbudziłem się wypoczęty tak jak już nie byłem od miesięcy, muzyka mi się podoba, smakują mi te marne szczątki, które odnalazłem w lodówce. Nic tak nie zaostrza apetytu na życie jak odgłos tykającego w głowie zegara.
Jak to powiedział Tyler Dyrden puszczając typa, którego miał właśnie zabić „On jutro przeżyje najpiękniejszy dzień swojego życia.”. Kiedyś marzyło mi się, że dostanę raka mózgu. Mój czas będzie wyznaczony i określony a ja będę musiał się zmieścić w nim z całym życiem.
Na zewnątrz zaś powróciła szarość i mgła. Świat dał nam na niedzielę wolne, wszystko było słoneczne i senne. Teraz znów wziął się za swoją jesienną robotę. Rano, wychodząc matka burknęła przez drzwi „Uważaj na szkła”. Rzeczywiście, kuchnia jest nimi wręcz zasłana. Na moją matkę można liczyć, jeśli wywoła już jakąś katastrofę to na pełną skalę. Wygląda to jakby stepowała po szklankach...zaraz, zaraz gdzie jest mój kubek?

- Gdybym teraz zginął, to czy mogłaby pani
spełnić jedno moje życzenie?
- Oczywiście
- Proszę odnaleźć w Californi wszystkie te
młode damy, do którychkolwiek, kiedykolwiek
się zalecałem i powiedzieć każdej z nich, że
umarłem z jej imieniem na ustach.
(Mark Twain)

*

sobota, 5 listopada 2005

Smak wiatru


W Polsce wreszcie się poprawi
gdy głodni zjedzą bezrobotnych
(radio)

Miasto przykrywa mgła. Górą przepływa blade widmo słońca. Jest ciszej, jakby spokojniej. Powietrze jest aksamitne, zmiękcza dźwięki i ospale wypełnia ulice. Kobiety pięknie pachną w tramwajach i wyglądają ślicznie. Wiatr niesie wirujące powoli liście. Świat wydaje mi się piękny i pełen treści. Zwierze twierdzą, że to dlatego, że jestem u szczytu mojego cyklu maniakalno - depresyjnego.
Jestem rozkojarzony. Myślę o zbyt wielu rzeczach na raz. Ostatnio codziennie gonię za forsą. Kupuję i sprzedaję monety. Palce mam poparzone kwasem , którym je czyszczę. Rozprzestrzeniam się w sieci i w realu, kolekcjonuję serwisy literackie, zbieram kontakty z ludźmi którzy kiedyś pomogą zbudować moją Wielką Stronę. Wolne chwile wypełnia mi Maleństwo, krążymy tańcząc między kroplami deszczu, pichcimy razem i leżymy godzinami grzejąc się nawzajem. Gdyby tak się dało, to zapadli byśmy we wspólny zimowy sen. Nocami rysuję i piszę. Śpię na jawie.
Wczoraj widziałem Marzana na przystanku ponad dworcem. Miasto zdaje się płynąć we mgle. Wieże jak maszty, skośne płachty dachówek, niczym czerwone, łuskowate żagle. Pozdrowiliśmy się przez powietrze i 5 milimetrów szkła. W niedzielę kupuję Topos z jego nowym tomikiem „Commodore 64”. Wiersze dla ludzi, którzy przeżyli erę Top Secretu i gry Chicago 90.
Poza tym remontują nam wykusz. Nawet dzisiaj remont tego wytworu nastarcza potwornych trudności. Pół roku szukaliśmy stolarzy, którzy by się tego podjęli. Teraz wiszą na ścianie domu i układają poszczególne płaszczyzny niczym przestrzenne puzzle. Dom wypełnia hulający wiatr. Jest zimno jak w psiarni.
Pomysły mojego Starszego zawsze wyprzedzały czas. Pamiętam jak dwaj pokomunistyczni kafelkarze usiłowali zrobić ceglany cokół pod wiszący kibel.
Czeka mnie dzisiaj sporo pisaniny. Muszę między innymi okiełznać nieco ekonomię mojego państwa w zwierzowej kampanii. Jestem tam Lordem Protektorem. Chciałem grać prostym złodziejem i rozbójnikiem, ale to było silniejsze ode mnie. Co zresztą mówi sporo o istocie polityki. Jako postać niemagiczna w magicznym świeci, jestem zmuszony do podwójnego wysiłku, aby przetrwać. Poza tym mam tendencję do robienia czegoś, co wkurza bardziej klasycznych graczy, a co Zwierzu nazywa „Industrializacją przez magię”. Jakoś tak mimochodem próbuję ciągle tworzyć częściowo demokratyczne, techniczne społeczeństwo. Częściowo demokratyczne, zawsze uważałem, że rozsądna dyktatura to jest to. Módlcie się zatem, żebym nigdy nie został waszym prezydentem. Na razie jednak mam przed sobą zorganizowany chaos 20 zapisanych druczkiem stron. I muszę wymyślić co zrobić z tą gigantyczną ilością złota którą mam i nie rozpieprzyć systemu ekonomicznego państwa. Podobno Zwierz pisze program , który zdejmie nam część zarządzania z głowy.
Muszę też rozliczyć kilka spraw ze znajomymi. Ostatnio rozstrzelano mnie w herbaciarni. Jestem czarnym pająkiem okolicznych więzi interpersonalnych. Siedzę w środku sieci i we wszystkim mam umaczane paluchy. Gdy coś zaczyna się sypać można we mnie wycelować właściwie z każdej strony. W najbliższym czasie muszę zdecydować czy nie przenieść powoli środka ciężkości mojego życia gdzie indziej, bo dawne związki i zaszłości jeszcze z Gratki, z czasem mutują i wyrodnieją, obrastają w paranoję i jakieś niesamowitości. Męczy mnie ciągłe kontrolowanie przestrzeni wokół w oczekiwaniu na atak. Jestem zajęty, muszę się skoncentrować.

- To był granat...
- Zaczepny? Obronny?
- Atomowy
(sesja)

*

środa, 2 listopada 2005

Po naszych śladach nowa stąpa doskonałość


Misiu, nie śmiej się, tylko ssij, bo się
zadławisz. Mój ty ssaczu...
(Pazurek)

Brnę powoli przez "Wojnę i pokój". Konstrukcja książki jest mi obca, trudno jest się w niej rozpędzić, ale czuję gdzieś tam podskórny ogień, który przyciąga mnie jak ćmę. Wielką włochatą ćmę o skrzydłach z czarnego golfa.
To zdaje się DeMelo opisał historię pewnego chłopca. Jego matka spytała "Czy wiedziałeś, że Bóg był obecny, gdy ukradłeś to ciastko z kuchni?". "Tak" odpowiedział. "I że cały czas na ciebie patrzył?. "Tak", "I jak myślisz , co do ciebie mówił?". "Mówił: nie ma tu nikogo oprócz nas dwóch - weź dwa".
Granice kierujące naszym życiem są umowne. Nie istnieją w rzeczywistości. Czerwone światło, płot, pieniądz, to wszystko działa na zasadzie umowy społecznej. Człowiek wolny to ktoś, kto zdaje sobie z tego sprawę i działa w wyznaczonych granicach z powodów praktycznych i moralnych, ale stosowanie się do nich nie jest dla niego koniecznością.
Wielu ludzi...właściwie większość ludzi tego nie widzi. Dają się umieszczać w ramach. Żyją nie zdając sobie sprawy z własnej mocy sprawczej i możliwości, ale wyczuwają ich potencjalne istnienie i czują się nieszczęśliwi.
Piszę to z okazji rozmowy z siostrą Pazurka. Świetna, biegająca dziewczyna, żywa iskra o reaktorach nastawionych na pełną moc, zmuszona jednak do poruszania się ślimaczym tempem świata przez niewidzialne więzy. Jak każdy człowiek, może wszystko, ale nie wie tego. Sama powstrzymuje się od mówienia i działania, sama usuwa z swojej głowy myśli, które uznaje za niewłaściwe. Sama jest swoim strażnikiem doskonałym.
Awarii straciła pracę, jest dość atrakcyjną , nienajgorzej wykształconą kobietą z dużym doświadczeniem w handlu, ale nie we własnych oczach. Płacze po stracie pracy, w której bezwzględnie ją wykorzystywano za psie pieniądze. A przecież wystarczy uwierzyć w siebie, powiedzieć sobie czego się chce i uprzeć się.
Ludzie nie robią większości rzeczy nie dlatego, że nie potrafią, czy nie mogą, ale dlatego, że rezygnują. Tak naprawdę nic nas nie może powstrzymać, tylko my sami.
Dobra, koniec morałów. Wróćmy w czas bieżący. Jutro będą nam instalować okna, do Zwierzów wpadłem więc dziś zaskakując ich w pociesznych piżamkach. Dostałem kanapkę i sagan cappuccino z furą bitej śmietany, Uciąłem sobie ze Zwierzem pogawędkę o rozwoju nauki. Opowiadał mi o starym, jeszcze poniemieckim akceleratorze, kryjącym się pomiędzy poziomami - 1 i - 2, pod głównym budynkiem polibudy. Jest tam labirynt trudno dostępnych korytarzy, w które zapuszczają się tylko szaleni studenci fizyki. W jednym z kątów kryje się mała kanciapa, a w niej zasuszony staruszek. Wokół straszliwa, techniczna rupieciarnia, komunistyczne półki zawalone sprzętem, czarny , metalowy woltomierz jeszcze z niemieckimi napisami a obok nowy oscyloskop za 40 000 dolarów. W górze widać drewnianą konstrukcję z lat 20, gięte drewno, płótno, do rozpędzania cząstek służą specjalne obracające się taśmy. To trochę niesamowite, ale w tej rupieciarni uprawia się najprawdziwszą, nowoczesną naukę.
Do spotkania z Maleństwem jeszcze prawie pięćdziesiąt godzin. Minuty płyną powoli. Byliśmy razem na "Nocnej straży", akcja kończy się w momencie, gdy każdy właśnie czeka na kulminację. Takie zabawne zachłyśnięcie, jakby nagle pod nogami zabrakło gruntu.
W nocy przyszły chmury. Pozostało wspomnienie wczorajszego złotego słońca i lepka mżawka. W takich warunkach zawsze wychodzą mi długie notki. Na szczęście większość z was i tak nie dotarła do tego momentu.

Ja - Kochanie, właściwie co robisz?
Pazurek - Przewracam cię, żeby cię pogryźć.
Ja - Aaaa, chcą mnie pożreć żywcem!
Pazurek - Żer, żer

*