Tak wiem opierdzielam się, a tymczasem Awari'e mi po blogu
harcują. Rzeczywiście "s" może kogoś wkurzać ale mi jest miło, że
jest ktoś kto stale mnie czyta i ma na tyle entuzjazmu i chęci by dać mi znać,
że nie piszę moich tekstów tylko gwiazdom i bezchmurnemu niebu.
Zaraz idziemy chlać i opychać się bez umiaru do Lenn, której
pełen desperacji i ponurego samozaparcia mąż wędruje waśnie po pas w śniegu od
jednego górskiego schroniska do drugiego. Po drodzę przechwycę Pazurkowatą,
która podąża w tym kierunku z gorącym ciastem, dopiero co wyjętym z piekarnika.
Na zewnątrz piekielny hałas. Towarzystwo odpala właśnie
pracowicie gromadzone przez cały rok zasoby materiałów wybuchowych. Szedłem
przez łąki patrząc jak nad rozświetlonym mrowiskiem Zaspy strzelają kolorowe
gejzery. Po chmurach przemykają smugi reflektorów, echo wielokrotnie odbija się
od kolejnych budynków. Kto pamięta scenę gdy Beluszi wpada swoim myśliwcem nad
rozświetlone Los Angeles w "1941" ten wie o czym mówię.
Stanąłem sobie tam, żeby się pogapić, w okularach zauważyłem
odbicia. Obejrzałem się a nad Brzeźnem kipiał drugi taki świetlisty kociął.
Stałem tak sobie w mroku, wydobywany raz po raz z cienia błyskami eksplozji i
czułem się jakbym zawisł na moment w przestrzeni pomiędzy dwiema zderzającymi
się galaktykami.
*