wtorek, 30 czerwca 2009

Najtrudniej podpalić jest piekło


idzie, idzie lato z dala
słońce z góry napierdala
żaba cipkę w wodzie moczy
kurwa, jaki świat uroczy

(mur)

Marzan odzyskał czapkę, jak wiedzą ci, którzy w swej desperacji czytają komentarze, oddała mu ją przemiła obsługa SPATIFu. Pewnie skapowali się czyja to czapka i zrobili numer ze szczoteczką do zębów i aparatem fotograficznym, jak w którymś z polskich filmów: ...kochali się, ale nie mogła, po prostu nie mogła już zmusić się by pocałować go w usta.
Nasi, dzielni brukarze, podzielili się z nami między innymi, naszym przedłużaczem. Czasem myślę, że powszechna edukacja była błędem. Hołota powinna była zostać na folwarkach. Enywej, tak drobny szczegół nie mógł powstrzymać mojej babki, czy nawet odrobinę ją spowolnić, skutkiem czego kosiliśmy trawę w ogrodzie ręcznie, za pomocą kuchennych noży. To był akurat ten jedyny dzień gdy wypełzło słońce, a temperatura skoczyła do 26 stopni. Najgorszy był bezsens tego działania, bo w efekcie uzyskaliśmy postrzępione ściernisko wyglądające jak trasa migracji kulawych bizonów trawionych apopleksją. Niemniej babka była zadowolona. Czasem odnoszę wrażenie, że bardziej liczy się dla niej, że coś było robione, a nie czy zostało zrobione i jak. Stąd nieuchronnie nasuwający się wniosek, że rozwój istnieje, że jesteśmy lepsi, skuteczniejsi, bardziej realistyczni... ze strachem myślę o naszych wnukach.
Chłopaki pokazywali mi ostatnio zdjęcia z kolejnej gruntowej eskapady. Znaleźli odstrzeloną wieżę T-34. Jedno zdjęcie było niesamowite: Trzech typów siedzących w wykopie w pordzewiałej odwróconej muszli. Wyglądało to jakby sama ziemia wytworzyła krwawą, wojenną geodę, albo otorbiła śmierć.
Marzan trafił w końcu pod BO, prosto na Dana, swoją byłą żonę i ich Krewetkę. Poszliśmy potem do herbaciarni. Rozmawialiście kiedyś z siedzącymi przy jednym stole ludźmi, którzy ignorują się nawzajem niczym amerykański ambasador sowieckiego?
M opowiadał historie, w których znakami przestankowymi były kolejne flaszki. Opowiadał jak o bladym świcie brodził z dwoma DJ-ami w piętrowej fontannie przy molo w poszukiwaniu okularów, które parę godzin wcześniej w ferworze zabawy i ogólnego pijaństwa cisnął za siebie. Opowiadał o przerwanej przez policję zabawie zorganizowanej pośród nocy na środku Spacerowej i o spaniu w towarzystwie kleszczy gdzieś w wysokiej trawie za Wejherowem.
Ja z kolei jestem ostatnio nieco zmęczony sobą. Staram się zapchać czas po brzegi robotą by nie myśleć za bardzo. Naprawdę chciałbym być czystej wody ateistą. Wtedy wszystko byłoby prostsze i pozbawione konsekwencji.

Ile masek musi ubrać człowiek
by nie odczuć uderzenia w twarz?

(Lec)

*

niedziela, 28 czerwca 2009

Dłonie zaplątane w dym


Jeśli istnieje piekło i trafię tam po
śmierci, to na pewno każą mi je
wykafelkować.  I  to  będzie
naprawdę ZŁE kafelkowanie

Siostra Szponiastej przez sporą część ślubu Stasiów kontemplowała moje oczy. Fakt, oczy to jeden z moich nielicznych kawałków, które są rzeczywiście ładne. Zależnie od światła przechodzą od szarości stali, przez roziskrzony białymi iskierkami granat do opalizującego błękitu. Jakbym mógł to postawiłbym je sobie na półeczce i gapił się na nie godzinami. Choć jedno zapewne wyklucza drugie.
Rodzina Szponiastej mogła po raz pierwszy zaobserwować absorpcyjne umiejętności córki. Szponiastą jest ekstremalnie trudno spić bo jej precyzyjny, ostry jak obsydian umysł bez trudu oddziela okruchy rzeczywistości od jednostek alkoholu. Chemicznie może być totalnie zamarynowana ale nie widać tego po niej za bardzo.
Void krążyła pośród gości w herbacianej sukni, Stasiu tłumaczył skonsternowanym gościom czemu zawsze przedstawiam się nazwiskiem. Avatarro w swojej rdzawej sukni wyposażonej w rozliczne szarfy i sznureczki wyglądała jak kapłan jakiegoś mrocznego kultu, o co zapewne właśnie jej chodziło.
Dzięki pomysłowości mojego Szpona Bojowego i mojej determinacji udało nam się nawet całą bandą przygotować Stasiom prezent: Dwie stylowe szkatułki, takie drewniane, ozdobione tłoczoną skórą sakwojaże. W środku w sianie spoczywały słoje miodu i specjalistyczny sprzęt do tegoż miodu konsumpcji. W wyższej szkatułce, też w sianku, spoczywała flaszka półtoraka. Do tego wszystkiego kartka, a na niej: Na słodką drogę życia. Teraz będą mogli dożywiać się tym miesiącami, no chyba że zużyli całość w czasie nocy poślubnej i teraz leżą gdzieś tam umazani, słodcy i szczęśliwie jeszcze nieświadomi, że miód zmieszany z pościelą w chłodnym pomieszczeniu twardnieje na kamień i wymaga interwencji strażaków z hydraulicznymi szczypcami...
Jest ranek, marnie spałem bo te wszystkie perliczki, sole w panierce parmezanowej i polędwiczki faszerowane orzechami powracały do mnie przez całą noc z zemstą. O kojących skutkach spożywania płynów zacnych a dobrze schłodzonych nie będę nawet wspominał. Odczuwam teraz gwałtowną chęć wychodzenia tego z krwiobiegu.
O 4 nad ranem Marzan przysłał mi smsa, który składał się głównie z wyrafinowanych przekleństw, jako że ktoś mu w SPATIFie zakorbił jego castrowską czapkę. Między bluzgami wychynęła na moment sugestia, że zajebie SPATIF i tamtejsze towarzystwo w następnej powieści, na koniec zaś zabrzmiało dzikie i pełne pierwotnej rozpaczy: Ale dlaczego czapkę? To mu odpisałem: Wolałbyś nerkę?
Zupełnie jak w tym starym ruskim kawale, gdzie na komisariacie wzburzony obywatel zgłasza kradzież czapki. Udręczony milicjant wzdycha ciężko i pyta:
- Co to jest?
- Portret Lenina - odpowiada obywatel
- A co Lenin trzyma w ręku?
- No, czapkę
- A czemu ją trzyma? Żeby nie ukradli!

Okręty klasy Ciężki Poranek:
ORP Delirium
ORP Zgaga
ORP Halucynacja
ORP Migrena
ORP Niestrawność
(Muszę to sprzedać naszemu Ministerstwu Obrony Narodowej)

PS: Właśnie doszedł drugi sms M właśnie dochodzi do siebie w okolicach stacji Goręczyno Wejherowskie, czy coś w tym duchu. Pisze że: Jest sam na Ziemi Matce bez orła na czapce.

*

czwartek, 25 czerwca 2009

Nieznośna lepkość bytu


Jeśli potrafisz o czymś marzyć,
to potrafisz także tego dokonać

(Walt Disney)

Policja złapała typa, który przechadzał się po ulicy z granatem. Podczas zatrzymania typ najspokojniej w świecie odbezpieczył granat i wręczył go policjantowi i tu cytuję: Policjant zachował zimną krew i ostrożnie odłożył granat... Potem zdetonowano go (granat nie policjanta, choć trochę szkoda) na miejscu, używając zapewne do tego ładunków wybuchowych, bo mam dziwne wrażenie, że odbezpieczony granat, choćby nie wiem jak ostrożnie odłożony, jeśli ma ładunek to wybucha. No chyba, że policjant nie był wystarczająco ostrożny i coś w tym granacie potłukł. Niedelikatni ci nasi policjanci, przecież te granaty są takie kruche.
Tymczasem Meave’a urządza w Empiku wielkie polowanie na seryjnego rozbieracza maskotek. Niebezpieczny ten dewiant szczególnie upodobał sobie maskotki z „Włatców Much”. Niecnie obnaża posągowy biust Higienistki i ściąga spodnie Czesiowi i jego kompanom. Przyznam się, że pod wrażeniem tej opowieści sam zainteresowałem się, czy Higienistka ma sutki. Podobno przestępca pojawia się codziennie, lecz jest szybki i nieuchwytny, nie przestraszcie się więc jeśli przeglądając pierdółki w Empiku traficie na parę złowrogich, czujnych oczu popatrujących w stronę maskotek spomiędzy zeszytów z Witch a gustownymi portfelami ze skaju. To sprawiedliwość czyni swoją powinność.
Pogoda jest dość wstrętna. Cała herbaciana ekipa gania jak kot z pęcherzem szykując wspólny prezent ślubny dla Void i Stasia zwanego Czesiem. Stawiamy czoła odwiecznemu problemowi: co dać komuś kto ma wszystko, a jak czegoś nie ma, to zaraz może mieć. Postawiliśmy więc na oryginalność, co z tego wyjdzie zobaczymy w praniu.
Rano puściłem cała kasę na moją część prezentu. Zostały mi dwa grosze w kieszeni i kubek Early Graya w żołądku. Nic to, wproszę się dziś do domu Sióstr i może załapię u mamy Void na jakieś obiadello.
Gadając z Meave’ą zagadnąłem ochroniarza, czy nie ma u nich roboty. Stwierdził, że mają komplet i że sam też szuka pracy. Uśmiechnąłem się z lekka i stwierdziłem: Jesteśmy wędrującym pyłem.

Była całkiem miła, no ale w końcu to
jest problem z wampirami. Wampiry
są całkiem miłe, aż do momentu gdy
nagle już nie są.

(Pratchett)

*

wtorek, 23 czerwca 2009

Są tylko dwie grupy ludzi: ci którzy wierzą i ci którzy kontrolują


- Stoimy tu sobie pod tym rozłożystym drzewem,
trzymając się za rączki jak jacyś: Romeo i Julia,
Walles i Królowa Anglii, Robin i Marion...
- Wszyscy skończyli tragicznie
- Fakt, do tego w dwóch przypadkach na trzy
przeżyły tylko kobiety.
- Tristan i Izolda
- Abelard i Helojza
- Ron i Hermiona

(My na środku nieistniejącego cmentarza)

Wczoraj babciny pies psychopata podciął mnie na schodach, a schody u mnie strome, śliskie i kręcone. Odbiłem sobie parę coniecośów i wieczorem bałem się położyć bo przed oczy napływał mi biały szum. No ale z tym już mogło mieć coś wspólnego złożenie dwóch nocy w ofierze Houseowi, podczas gdy w dzień trwał ostry zapieprz. Dziś wywiozłem z podwórka dwie bramy i dostałem za nie tyle co kiedyś za jedną. Od razu widać, że olimpiada w Pekinie już się odbyła.
Co tam jeszcze, a odpalam mój strzelający telewizor a tam Ben Affleck w wahadłowcu, przełączam na inny program a tan Ben Affleck w myśliwcu. Wczoraj ostrożnie włączam sprzęt a tam Młody Ben powstrzymuje wojnę nuklearną... Boję się otworzyć konserwę...
Chodzi za mną ostatnio myśl, żeby zadzwonić do Aube i wydobyć ją choć na chwilę na światło z warszawskiej nicości. W ogóle niezłym pomysłem byłoby przejechać się do Wawy i skrzyknąć wszystkich kryjących się tam w miejscach cienistych i wilgotnych znajomych. Zebrały się niezły tłumek, akurat do picia, seksu i porubstwa.
Pogoda zrobiła się piękna, to z pewnością jakiś podstęp. Szponiasta obroniła pracę licencjacką i dziś z Kudłatą załatwiły sobie praktyki na jakiś wykopaliskach na Wałowej. Ja muszę skończyć dziś książki z biblioteki, bo przetrzymałem je już lekko, a po ostatnim unowocześnieniu Biblioteki Głównej nie mogę wykluczyć zdolności rażenia dłużników przez bibliotekarki pociskami ziemia-ziemia. Jest tam teraz tak nowocześnie, że człowiek ma wrażenie, że ściany na niego patrzą i go obwąchują, co ma zapewne miejsce.
Tymczasem jednak gdzieś daleko na południu, w delcie mulistej rzeki na pokład polskiego drobnicowca, wkroczyła gibka murzyneczka i wręczyła osłupiałemu Sebie kwilące zawiniątko, paczkę pieluch i jakieś dwa papierki napisane po ichniemu, po czym uciekła. Teraz gdy dzwoni z lekka purpurowy i podkrążony, witamy go chóralnym: Cześć tatusiu. Miejmy nadzieję że nie rzuci się do morza z kontenerem u szyi.

- Tam na drzewie, to kot czy ptak?
- Hmmm
- Raczej ptak, ale jaki, gołąb czy kaczka?...
Tak to na pewno kaczka.
- Raczej kawka

(My)

*

niedziela, 21 czerwca 2009

Tomasz Edison bał się ciemności


To nasze pomyłki czynią nas
interesującymi

(House)

Babka gwizdnęła mi z pokoju dywan a podrzuciła dywanik, w który muszę celować niczym kapitan Takahashi w pokład amerykańskiego lotniskowca. Cóż babka dała, babka wzięła, dla turystów to co najlepsze. Mam nadzieję że moja lepsza część, która wsiąkła w ten chodnik będzie nocami wychodzić na łowy i podgryzać im stopy... Ktoś ma nadal ochotę na wakacje nad morzem?
Od czwartku ciągle noszę w sobie żałobę po Amber. Niczym flesz rozbłyskuje mi ciągle w głowie scena wypadku, gdy rozbłysła na chwilę niczym gwiazda w rozświetlonej od tyłu koronie jasnych włosów. Potem scena z ostatnią rozmową i odłączaniem maszyny, no i oczywiście autobus jadący przez światło. Gdyby tylko tak bardzo nie przypominała Aube, z wyglądu, charakteru i zachowania... Aube, Amber...
zawieszona w złotej żywicy czasu
utrwalona na wieczność
w podświetlonej od tyłu, jasnej koronie włosów
piękna jak jutrzenka
uśmiechnięta jak kot...
W przyrodzie nic nie ginie. Żadna masa, żadna energia. Nie jesteśmy już zwierzętami. Rozumiemy i pamiętamy. Zbiera się w nas suma wiedzy, wspomnień i doświadczeń. To forma kumulacji nie mająca żadnego odpowiednika w naturze, a przecież w naturze nic nie ginie, żadna masa, żadna energia. Śmierć nie może być więc żadnym końcem, ponieważ to czym jesteśmy to coś więcej niż elektryczny zapis. Ten zebrany potencjał nie może tak po prostu zniknąć nigdzie.
Czasem zadziwiam sam siebie. Czwarty dzień żalu po fikcyjnej osobie, ciągi przemyśleń tym spowodowane. Może to też przez to że wierzę w wszechświaty równoległe. W nierozpuszczalny potencjał prawdopodobieństwa, który musi się gdzieś rozładować. Gdzieś tam jestem najlepszy i najgorszy. Gdzieś tam Amber żyje i umiera. Spotykam ją, ratuję, pocieszam. Multiwersum nie zna granic. Wszystko jest możliwe. Chyba jestem czcicielem możliwości.

Jedynie ludzie o zdrowych zmysłach wariują

(Lec)

*

piątek, 19 czerwca 2009

Bisajd mi


Nasz Bóg spisał słowa i świat, a potem
odszedł. Nie wymaga od nas byśmy o
nim myśleli, tylko byśmy myśleli

(Pratchett)

Dziś, tak to było jeszcze dziś, w Radiu Zet Monika Olejnik zaśpiewała namiętnym głosem „Happy birthday Mr President” niczym słowiańska Marylin Monroe, która powinna się wstydzić. Dziś nasze bliźniaczki obchodzą 120 urodziny.
W TV leciał odcinek Housea tak smutny, że usłyszałem dochodzący spomiędzy moich żeber odgłos pękającego szkła.
Szponiasta zaprowadziła mnie na cienistą granicę innego świata. Szliśmy pośród poprzechylanych nagrobków. Niektóre leżały pośród butelkowej zieleni cmentarnego bluszczu. W dole błyszczało wiosennie, wielkie oko stadionu. Stanęliśmy na krawędzi patrząc na morze czerwonych dachów Polibudy w dole i ciągnące się po horyzont spiętrzone geometrycznie bryły bloków. Zatrzymaliśmy się na tarasie dachu starej przepompowni pośród stojących na betonie butelek i czarnych śladów ognisk. Idealne miejsce do picia i słów płynących pod gwiazdami. Takie, którego trzeba długo szukać w tych dniach gdy serca przeżarła nam cywilizacja. Potem kręta ścieżka po wzgórzach nad Szpitalem Zakaźnym i łączka w niecce na szczycie wzgórza. Gdzie nocami pośród ogromnych narzutowych głazów płonie ogień a z ziemię wsiąka młodość. W końcu wejście na podniebne łąki, którymi można było ponownie stoczyć się w cień wiekowych drzew i koronkową secesję Wrzeszcza.
Dziś zaś proza i pot. Po odrobieniu pańszczyzny wróciłem do mej Twierdzy Cieni i zabrałem się za ponowne ustawianie płotów, które mają zabezpieczyć gości przed entuzjastyczną agresją niezrównoważonego psychicznie psa babki. Przy okazji wyjaśniła się tajemnica, dlaczego brukarze, którzy je obalili, nie ustawili ich ponownie, za to wyjechali w pośpiechu i nie odbierają telefonów. Albowiem chłopaki by zaoszczędzić sobie czasu i wysiłku a zapewne także by uprościć nieco fraktalną strukturę wszechświata, ścieli nonszalancko wszystkie słupki i zaczepy boszem. Nie dysponuję spawarką, użyłem więc sznurka, całej kupy drobnych kamieni, entuzjazmu i przyrodzonego mej rasie genizmu. Płoty stoją, choć otwarta furtka musi być oparta na kamieniu, bo lekko przechyla konstrukcję, a gdy zawieje wiatr całość buja się powoli i majestatycznie.
Poza tym kupiłem jakieś tanie mydło o zapachu winogronowym. Po wypuszczeniu z papierka gronowy zapach zamordował wszystkie inne, wypełnił dokładnie każdą szparę i wnękę, pokrył fioletowym szronem szyby i strącił w locie owady. Czuję go piętro wyżej i przez zamknięte drzwi. Czuję się z lekka zaszczuty... Czy coś przypadkiem nie zadrapało o drzwi?!

Przychodzi stonoga do szewca, a szewc:
Nawet mnie nie wkurwiaj!

(spięte strony od Lenn)

*

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Trzeba całego życia by nauczyć się umierać


Kiedyś w Pasłęku czytałem moje wiersze i nowelki. Po szkole, w której miał miejsce ten holokaust kultury oprowadzała nas żywa, ruda dziewczyna. Nie zapamiętałem wtedy jej imienia, nie znam go teraz, nazwijmy ją po prostu Ruda. Świetnie nam się gadało, odprowadzała nas wieczorem na pociąg, często się śmiała. Minęły całe lata, kończyłem dziś malować finezyjne girlandy grzyba i tłuste ślady stóp pozostawione na ścianie przez lokatora w jedynce, gdy stanęła u mojej furtki. Nadal miała farbowane na jasny rudy włosy, sięgające trochę za ramiona. Jutro ma zacząć naświetlania, więc i tak by je straciła. Przyjechała bo potrzebowała kogoś znajomego by nie robił tego ktoś zupełnie obcy. Potrzebowała kogoś na tyle obcego by się nad nią nie litował.
Starszych nie było i nie mogłem wziąć z góry maszynki. Posadziłem więc ją na krześle w kuchni i obcinałem włosy nożyczkami, a one miękko osypywały mi się z palców. Czułem się jak kurewski SSman szykujący dzieci do komory gazowej.
Opowiadałem potem o tym Szponiastej, ale mam wrażenie, że do niej to tak naprawdę nie dotarło. Jestem z tym cholernie sam.
Wczoraj wędrowaliśmy od Krzyśków na spotkanie z ostatnim tramwajem. Niebo miało ten wspaniały, nocny błękit, poprzecinany smugami ciemnych ale niosących jakąś sugestię srebra chmur. Byliśmy po zapiekankowej orgii i słodkim winie. Obok szli przyjaciele. Zrywał się wiatr, chłodny i silny, który w Brzeźnie przepełniał wszystko szumem i wrażeniem mocy.
Dziś trzymam się mocno tej wizji. Ta umierająca dziewczyna wypełniła mnie po brzegi rozpaczliwą wolą życia.
Mam dar opowiadania prawdziwych historii, w które nikt nie wierzy. Mam dar przyciągania ludzi, którzy te historie w sobie noszą. Sam nie wiem czy jest to dar czy przekleństwo, ale piszę, bo uważam, że powinienem. To nie może przestać istnieć. Mam gównianą pamięć i zawsze wszystko zapisywałem. Zapisuję więc by nie zapomnieć.

*

piątek, 12 czerwca 2009

Złociste skrzydła sfinksów


A kto się na Pazurzastą połaszczy
tego śmieciarka rozpłaszy

(Niezwykle życzliwe i zupełnie darmowe ostrzeżenie)

Prawda is out there, płoń oceanie, ogniu krocz za mną. Jestem w twoim domu, zadzwoń do mnie. Emocjonalna mapa kinematografii. Doktor Hause powłóczy noga przez wewnętrzne ścieżki mej skomercjalizowanej cokolwiek wyobraźni. Poznałem wiele tajemnic w moim życiu, ale nie tą Laury Palmer.
Deszcz tłucze o dach z metalowych paneli, jest wilgotno ale ciepło, świat pachnie czymś cudownie nieprawdopodobnym. Grzechocząc gąsienicami błyskawic burza sunie z burzą, pies Sióstr chowa się w bunkrze pod trójkątnym blatem stołu, pośród naszych stóp.
Wróćmy jednak pod dach. To taka sama, ceglana  wiata śmietnikowa jak ta w której połowie ktoś niegdyś urządził „Klub Alkoholika”. Biegliśmy tam po szkole by patrzeć, przez otwory pomiędzy białymi cegłami, na siedzących w kręgu mężczyzn. Światło pojedynczej żarówki odbijało się w wędrującym szkle. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem słowa Lechia i Kaczmarski. Na ścianie olejną farbą ktoś narysował kształt butelki i wkleił w środek nalepkę z Żytniej.
Później nadeszły czasy transformacji, odejście śniegu, słynnego przybytku na Herbowej i Gruzinów wbijających noże w plecy kelnerom w brzeźnieńskim  Trokadero. Teraz mamy czas deszczu i burzy. To przyjemny czas, czas gdy można wędrować niezauważanym.
Obejrzeliśmy dziś cztery odcinki „Sześć stóp pod ziemią”, z przyjemnością stwierdzam że sceny z całującymi się namiętnie facetami wprawiają mnie w lekki dysonans. Ziarnko pyłu pod powieką. Z radością witam każde pęknięcie w skorupie obojętności. Mój świat pokrywają lodowce.
Pijemy winiak, deszcz tłucze o blachę jest wpół do 11 a w powietrzu nadal jest wyraźny ślad jasności. Piszę na wilgotnym papierze, opartym na kolanie. Długopis zapada się za głęboko, przestaje co chwila pisać, muszę poprawiać, gonię myśli, boję się je stracić. Nadchodzi lato. Lato to czas śmierci. Najsmutniejsza pora roku dla potworów. To miesiące szczęścia trawożerców. Bezrozumny czas.
Widziałem dziewczynę pędzącą z dwoma chłopakami w kierunku dworca. Krótkie ciemne włosy czarna bluzeczka i takaż króciutka, powiewająca spódniczka, do tego długie czarne buty sięgające połowy jędrnych ud, a może to były takie pończochy. Dziękuję mocom, że się za nią obejrzałem. To straszne że Bóg mógł stworzyć coś tak wspaniałego.

Napisy na murach można było
ignorować  na  własne  ryzyko.
Czasem  miasto starało się w ten
sposób  przekazać  coś,  co  tkwi
może nie w jego wrzącym umyśle,
a w pękającym sercu.

(Pratchett)

*

wtorek, 9 czerwca 2009

Co ci się nie podoba w moim dyszeniu?


Nasi złapali pasożyta pod prysznicem...
Ciekawe czy się wyrywał?

(Po słuchaniu radia)

Są trzy. Na krańcu plaży. Na krańcu świata. Gibkie, czarne sylwetki na tle powoli zachodzącego słońca. Podchodzą do nas i siadają, jedna uśmiecha się do mnie znacząco. Kiedyś, dawno, dawno temu kąpaliśmy się całą bandą na golasa w spienionym, jesiennym morzu. Było ciemno jak cholera, a jesienne morze nocą jest straszne. A więc zimno, fale uderzające w plecy, smagająca skórę lodowata piana i uczucie obcowania z ogromnym potworem, który czai się gdzieś wokół i przelewa miękko, ocierając się o człowieka w najmniej spodziewanym momencie. Zduszone śmiechy i krzyki, wszyscy nieźle nagrzani i buzujący promilami. I nagle w tym zimnie i ciemności ciepłe nagie ciało. Uderza fala, czyjeś ramiona i gorące usta. Na chwile objęła mnie nogami, dopóki nie rozdzieliła mnie następna fala. Cztery lata zajęło mi dowiedzenie się, kto to był. Do dziś uśmiecha się w ten kpiarski sposób. Musiała mieć niezły ubaw.
Druga siada po lewej, jest teraz żoną Borysa i matką dzieciom. Kiedyś zrzuciła mi na głowę z drugiego piętra skrzynkę z kwiatami. Chybiła o 15 centów. Ja w odwecie rozbiłem jej okno puszką EB.
Trzecia tańczyła kiedyś w teledysku Closterkeller. Zrobiła mi kiedyś masaż stopami. Jest to jedyna osoba której pozwalam się przechwalać, że mnie podeptała.
Milczę, patrzę jak życie toczy się wokół. Jestem ostatnio bardzo nietowarzyski. Wszystkich spławiam, mało wychodzę, nie odbieram telefonów. Mam ochotę być sam. Krążę po Mieście przekraczając granice dzielnic. Dużo patrzę. Dużo pracuję, mało śpię. Tropią mnie wizje i sny. Staję nad Motławą i wyobrażam sobie leżące na jej dnie pozieleniałe, pokryte szlamem okręty. Wzbiera we mnie woda i zmurszałe kadłuby wynurzają się strząsając z siebie stare puszki i opony. Przelewają się z wodą ponad barierkami i płyną w dół siecią ulic.
Szponiasta brnie przez sesję. Dzwoni, wyżywa się na mnie. Potem grzecznie przeprasza i znowu się wyżywa. Idzie jej nieźle i to mimo tego, że przyspieszyli im o parę tygodni oddanie pracy licencjackiej. Marzan wyszukał gdzieś kasetę z niemieckim filmem „Kot i Mysz”. Jest tam utrwalone Brzeźno z lat pięćdziesiątych, jeszcze z wrakami na redzie. Chyba jednak zrobię dla niego wyjątek w moim nietowarzyskim kalendarzu.

Małżeństwo jest to klęska strategiczna
po sukcesie taktycznym

(Chłopecki)

*

czwartek, 4 czerwca 2009

Kerczum kerczum pssss


Jest tylko kilka rzeczy tak ponętnych
jak zranione ego pięknego anioła

(Dead proof)

Cała kreatywność i przemyślność gatunku ludzkiego wychodzi gdy ładuje się siedemdziesięciokilową, długą na trzy metry bramę na lekką aluminiową taczkę. Przejechanie nią potem przez pola krawężników, okolice gęsto zarośnięte słupami i dzikie hordy gnające z obłędem w oczach do i z Lidla to już betka.
Dopada mnie samotność. Ciężki, ołowiany ciężar. Wszyscy pracują albo mają dzieci, albo jedno i drugie. My Lady niczym walkiria mknie z bojową pieśnią na ustach przez sesję a ja samotnieję stojąc na końcu asfaltowego jęzora wlewającej się na plażę Drogi Donikąd, na której końcu spłonęły niegdyś Łazienki Południowe. Niebo jest jasne i pastelowe, chmury ostro odcinają się od niego czernią i granatem. Daleko na linii horyzontu niczym klejnot żarzy się Hell, Bliżej, pośród rozświetlonego kobierca Gottenhaven, pełgają po sterczynach  dźwigów, suwnic i masywnym korpusie czarnej wierzy Sea Tower czerwone światła. Wychyla się to wszystko zza klifów i wygląda jakbym płynął Brzeźnem w kierunku Mordoru. We mnie jest pustka i wiatr. Samotność boli, szarpie wnętrze nienasyconą próżnią, budzi tęsknoty. Jest zajebiście. Jak wspaniale jest coś czuć.
Seba towarzyszył mi wczoraj w wędrówce. Pojawił się znikąd i w pewnym momencie zniknął nie wiadomo gdzie. Był upalony jak Marcowy Zając i opowiadał mi jak na redzie Mogadiszu widział śpiewające syreny.
W niedzielę prawdopodobnie będę miał nad piwem rozmowę o pracę. Cóż, każdy ma swój styl załatwiania spraw. Dreszcz przejmuje mnie na myśl o urzędowym piekle jakie będę musiał przejść by zalegalizować się i wejść do systemu. Cholera pewnie w końcu będę miał NIP.
Ale nie martwmy się na zapas. Może się nie uda i pozostanę wolny jak wiatr. Wolny jak Ciapek, który wyleciał z pracy zanim się zorientowałem, że ją ma. Gość z tym swoim fatalnym a heroicznym poszukiwaniem pracy staje się powoli legendarny, a opowieści o nim zaczynają dochodzić do mnie z różnych niezależnych stron.
U Starszego w pracy pojawił się nasz płetwostopy prezydent, który niech żyje!...krótko. Na zdjęciach wygląda jak mała obwisła laleczka, borowiki prowadziły  zmieniając kierunek jego ruchu dotknięciami w ramie. Podobno ożywił się dopiero, gdy mu powiedzieli, że idzie na obiad. Chyba uwierzę w Palikota.

Odkąd się urodziłam jest ciepło...

(Z rozmów o klimacie z Lady Pazurek,
może lepiej żeby Greenpeace się o
tym nie dowiedział...)

*