czwartek, 29 grudnia 2005

Miesiąc Grudzień


Przyjemności zmieniły się w obowiązek
Przyjaźnie zmieniły się w transakcje
Życie zmieniło się bieg
Zabrakło mi tlenu
Jestem zmęczony
Bardzo

Każdy zinterpretuje to po swojemu

*

czwartek, 22 grudnia 2005

...poruszał się z gracją śniącego tancerza...


Żywa choinka to nie jest prawdziwa choinka
(moje, z ożywionej debaty z Pazurkiem)

Taaak, moi mili. Właśnie udało mi się skasować notkę, którą rzeźbiłem przez ostatnią godzinę, poczytałem sobie do tego maile od Ciapka i teraz pędzony furią i czarną rozpaczą usiłuję to wszystko poskładać od początku.
Zaczynało się więc od tego, że zakupiłem dla Małej pod choinkę jajko Faberż (czy jak się toto cholerstwo pisze). Wysondowałem przedtem delikatnie Maleństwo, by wiedzieć które jej się najbardziej podoba. To miała być NIESPODZIANKA. Tak się jednak złożyło, że dnia tego ma jedyna, uzbrojona w szpony Miłość krążyła po mieście wraz z siostrą i przyszłym szwagrem w poszukiwaniu prezentów. Zaprowadziła ich oczywiście pod wystawę z tymi cudeńkami, gdzie przystawaliśmy ciesząc oczy już od jakiegoś miesiąca. Moja przyszła rodzina, jako że składa się z osobników energicznych i nieokiełznanych ucięła sobie na chodniku, dyskusję żywą a treściwą, skutkiem czego był zakład o cenę takiego jajka. Oczywiście sprawdzili.
Później w skutek rozmowy Tel, w której zapewne wymsknęło mi się nieopatrznie słowo "delikatne" tudzież "kruche", Drapieżcę mojego jedynego coś tknęło i idąc do herbaciarni nadłożyła trochę drogi, by rzucić okiem na wystawę. A tam...Tak! Jednego Brakowało. Teraz wiedziała już WSZYSTKO.
Pozostaje jedynie wspomnieć o wielkim wejściu z miną typu: Chciałeś zaskoczyć KOBIETĘ? HA!
Potem Maleństwo opowiadała mi jak nauczycielka z jej szkoły zaordynowała, że na szkolną wigilię wszyscy mają przyjść na biało i ze skrzydełkami. Sama podobno skrzydełka juz miała przygotowane. Dorwała także trzech rodzynków, sorry chłopaków z klasy, mają być trzema królami. Pani już zdecydowała, który będzie czarny...
A co u mnie? Cóż, poranek pełen śniegu i pośpiechu. Zawsze na noc zakręcam w pokoju kaloryfer i otwieram okno. Dzięki czemu co rano pokonuję przestrzeń powietrzną pomiędzy ciepłym łóżkiem a krzesłem z ubraniami z prędkością światła.
W tym roku zrobiłem sporo dobrej roboty. Pozostało mi już tylko zakończenie kilku toksycznych znajomości i kilka spraw. Najnowszy rok rozpocznie się zapewne pod znakiem podłączenia sieci do mojego centrum zarządzania wszechświatem. Już sobie wyobrażam jak wysiaduję godzinami przed kompem wciśnięty bokiem między szafki a stół i wygniatam swój kształtny ruptus na twardym stołku. Tymczasem podpiąłem cały pokój pod jeden przedłużacz i obecnie czekam na pożar.
Tau wyszła do pracy, wróciła po minucie, by szukać kluczy. Po kolejnej minucie znalazła je w kieszeni, a kot tajemniczym zbiegiem okoliczności znalazł się na mojej nodze.
I tyle. Resztę udało mi się szczęśliwie zapomnieć. Pozostało więc już chyba tylko jedno:

A więc Bestie moje kochane, życzę wam wspaniałych, szczęśliwych świąt i wyjebistego Nowego Roku. Życzę wam wszystkim byście osiągali swoje cele i realizowali marzenia, i abyście zawsze mieli o jedno marzenie więcej niż uda się wam zrealizować. Życzę wam byście bywali szczęśliwi i żeby inni czuli się przy was bezpiecznie. Życzę wam walk i zwycięstw.

Wiecie co mówi Św. Mikołaj
jak wpada kominem na farmę
rottweilerów?
- HoHOHo...oH shit!!!

*

wtorek, 20 grudnia 2005

gferhgweuiogrnw (nie mam pomysłu na tytuł)


Istnieją tysiące tysięcy potencjalnych
rzeczywistości. To co jest marzeniami
jednych może być piekłem dla innych.
Hitler był marnym malarzem, urzeczy-
wistnił więc swoje wizje w inny sposób.

Na zewnątrz pada śnieg. Kończy się niedziela zostało dokładnie 87 minut. W żółtym kręgu światła lampki na suficie, odcina się wyraźnie cień dziobu lotniskowca USS Forrestal, który zbiera wytrwale kurz na szafie. Wyłączone są wszystkie radia i telewizor. Panuje statyczna cisza, co akurat w tym danym momencie jest nie do zniesienia. Taka czasoprzestrzenna próżnia, składająca się z ciszy, kręgu światła i śniegu za oknem. Nawet z wami nie mam choćby pośredniego kontaktu, umownej granicy ekranu, bo ten tekst wrzuci za dwa dni, z dyskietki, moje drapieżne Maleństwo.
Poza tym świat jest zadziwiający. Czytam właśnie o tym. Przekładam w ciszy kolejne strony z magazynów, tygodników, podnoszę do oczu notki wycięte z gazet. Wokół nas faluje nieprzebrany ocean faktów, większość z nich zapomina się lub nie zauważa, bo ogólnie nie pasują do naszego utartego obrazu świata. To co nie pasuje, narusza nasze bezpieczeństwo i zmusza do myślenia. A my nie lubimy myśleć.
Kto wie, że w czasie II wojny Japończycy zdobyli jednak jakieś amerykańskie terytoria? Zajęli część Wysp Aleuckich, ale to nie pasuje przecież do legendy niezdobytych Stanów. Albo kto wie, że w swoim czasie Polska była III potęgą naftową świata i to właśnie u nas powstał po raz pierwszy przemysł wydobywczo-przetwórczy ropy, jaki dziś zna cały świat. Kto wie, że to właśnie jeden z naszych potętatów naftowych, Łukasiewicz po raz pierwszy wyrafinował ropę i stworzył lampę naftową? Na mapach do dziś pozostało sporo „ropnych” nazw. Ciekawa jest też historia nasze nowej granicy zachodniej. Na początku lat 40 polscy komuniści żądali by Odra była narodową rzeką Polski i leżała całkowicie w naszych granicach, żądali kolejnych ziem na zachodzie, łącznie z Rugią. Sprawa była poważnie rozważana. Stalin uśmiechnął się zaś pod nosem i odpowiedział: Dostaniecie po następnej wojnie. I nikt tak naprawdę nie wie czy żartował.
Kolejny sms. Cały dzień pisze do mnie z sieci niejaki Karol, śląc mi swe gorące wyznania miłosne, a ja nawet nie mogę mu odpisać, że produkuje się na próżno, bo baba zrobiła go w trąbę i dała mu wymyślony numer.

Są wartości, których nie da się zmierzyć
licznikiem Geigera. Jest szczęście leżące
obłogiem i miłość, która się może nie
zdarzyć.
(Marzan)

*

sobota, 17 grudnia 2005

...Uwaga ta przywraca mnie współczesności


99% tego co się dzieje w kościołach nie ma
nic wspólnego z religią. Inteligentni ludzie
zauważają to prędzej czy później i dochodzą
do wniosku,. że całe 100% jest diabła warte.
I właśnie dlatego ateizm kojarzy się najczęściej
z byciem inteligentnym.
(Stephenson)

...Co nie zmienia faktu, że jeśli nie stosujemy żadnej innej dyscypliny, ani żadnego innego systemu samodoskonalenia się, ateizm jest zwykłym lenistwem i świetną wymówką do opierdalania się po kątach życia.
Ein, zwei...dudni maszynowo Ramstein jakieś 2 mm od moich uszu. Jestem zagoniony i skatowany. Idą święta, a moja matka zeszła na moment z kanapy, sprzątnęła dwie półki w kuchni i poległa z przeszywającym jękiem ostatecznego zmęczenia. Teraz zbiera siły otulona bezpieczną chmurą dymu z Sobieskich i delektuje się literaturą piękną, klasy Harleqin. Jest mi gorąco. Wczoraj spadł pierwszy, rozsądniejszy śnieg i właśnie się topi.
Środę przekrążyłem kosząc krople deszczu, w poszukiwaniu sklepu który zakupiłby ode mnie srebrnego Guldena rocznik 1923. Proponowane ceny pozostawiały wiele do życzenia, a tam gdzie mi się podobały proszono o powrót w sezonie. Taak, nigdy nie próbuj sprzedać gdańskiej monety w Gdańsku.
W małej, pełnej staroci wnęce ze starym subiektem, tuż obok Św. Mikołaja, trafiłem na maniaka. Typ zbiera monety od 22 lat. Ma tylko trzy małe klaserki wielkości dłoni, każdy wart mniej więcej 118 tys. zł. Tylko Wolne Miasto i srebrne i złote carskie. Opowiadał i radził z dziecięcym zapałem. Słuchałem i zapamiętywałem, pokazałem się z nim w antykwariatach na Długiej, by zapamiętano nas razem.
Nie ma nic bardziej ożywczego niż spotkać prawdziwego wariata. Co jakiś czas przerywał i pytał „czy jego twarz wygląda młodo”, w torbie miał leki przeciwpadaczkowe. W ferworze walki zapomniałem spytać go o nazwisko.
Wczoraj gnałem brzegiem morza kiedy nadeszła pierwsza w tym roku, prawdziwa śnieżyca. Sucho, ładnie, 5 stopni ciepła i nagle biały , ziarnisty tuman od strony morza. Kto czytał „Jeźdców smoków”, potrafi to zobaczyć.
Zabrałem Małą na wieczorek Marzana do Dworku Sierakowskich. Było naprawdę świetnie, do tego, chyba po raz pierwszy podobała mi się muzyka. Dwóch gości z południa, delikatnie zagrało mi na strunach całotygodniowego zmęczenia. Świetnie to się zgrało z nostalgicznym Wrzeszczem z marzanowych wspomnień.
Mała była po maturach próbnych, zmęczona i nieszczęśliwa i choć Sopot był piękny a poeci kipiący od życia i pomysłów, to wieczór skończył się nim się zaczął.
Stałem potem na przystanku koło Akademii patrząc na flagi poruszające się leniwie wśród skośnych lii padającego śniegu, który prostymi liniami wykreślał powoli z ciemności kontur stojącego nieopodal czołgu. Stałem słuchając dźwięku spadającego śniegu. Z wnętrza ciepłego tramwaju świat wyglądał na pełen cudowności.

*

czwartek, 15 grudnia 2005

Podszewka nieba jest szara do obłędu


Księga powtórzonej śmierci

W ostatnim rozdziale Księgi Powtórzonej Śmierci, Ta-han zapisał iż pierwszy pisarz, który w kronikach wspomniał o egzekucji księcia Ting, został zabity przez zjawę księcia, za to, że swoją wzmianką kazał jej przypomniec sobie okrutne cierpienia, jakich książę doznał przed śmiercią.
Za bunt przeciw cesarzowej - wdowie Tsy-Si księcia Ting skazano na torturę Leng-cz'y, w której śmierc poprzedzają amputacje kończyn odcinanych we wszystkich stawach. Podczas Leng-cz'y, ciało zostaje rozciągnięte w systemie dźwigni i sznurów, tak mocno iż lekkie pociągnięcie nożem odcina kończynę pozostawiając kikut o idealnie równych i czystych brzegach.
w ostatnim rozdziale Powtórzonej Śmierci, Ta-han pisze jakoby zjawa księcia Ting - dręczona przypominaniem jej cierpień podczas każdego odczytywania wzmianki o egzekucji - pojawia się niespodziewanie by zabic czytającego wzmiankę w księdze w chwili, gdy ten mimowolnie odrywa wzrok od tekstu by rozejrzec się i sprawdzic, czy Ta-han nie łże.

(Szulgit)

I jak? Jesteście tam jeszcze?
Ja tam się nie boję, zaraz oderwę wzrok od ekranu i ...

*

wtorek, 13 grudnia 2005

Świat się może skończyć nim zdążysz odetchnąć


Przyjdź dziś do katedry o północy
Pogadamy w cztery oczy
(Bóg)

W niedzielę zarzuciłem na grzbiet duży plecak i powędrowałem do centrum. Przechodziłem przez Krainę koło strzelnicy, takie dzikie miejsce koło starego poligonu. Jacyś urzędowi frajerzy o słabym poczuciu miejscowych realiów próbowali zablokować tutejszy trakt tablicami o uprawach leśnych i wstępach wzbronionych. A to przecież sama granica między Brzeźnem a Letniewem. Dwa dni później nie było już nawet betonu w którym osadzone były słupki tablic. W drodze do Miasta dopadli mnie Jehowi, trzy razy.
Prowadząc później Małą do herbaciarni nadłożyłem trochę drogi, aby obejrzeć nowe kamienice przy teatrze, wynurzające się powoli zza rusztowań. Robią wrażenie, choć jak dla mnie są zbyt gołe. Polacy są jeszcze zbyt biedni materialnie i wyobraźnią by pozwolić sobie na rzeźby.
Wieczorem lądowałem u Void, skąd miałem odebrać telewizor i video. Panowało właśnie pewne poruszenie, bo mama Void ściągnęła sobie właśnie jakiegoś upgreada, który ugotował jej komputer. Na drugim Siostry grały w dwie gry na raz. Ja siedziałem sobie pojadając cukierki i starając się możliwie odwlec moment, w którym będę musiał wziąć tę stertę klamotów i ponownie spotkać się z jesienią na zewnątrz. Telewizor okazał się nieforemny i dość ciężki, zwłaszcza na dłuższym dystansie, na szczęście video zmieściło się w plecaku. W tramwaju wydawało mi się że wyglądam dziwnie, ale na następnym przystanku wsiadł posapując facet z piecem typu koza, który musiał łapać na każdym zakręcie, i od razu zrobiło mi się lepiej.
W domu z łomotem sforsowałem 3 drzwi, dwa ciasne korytarze ( miałem zajęte ręce, drzwi otwierałem łokciami, nie pytajcie jak poradziłem sobie z kluczem), psa i schody. Zrobiłem to najwyraźniej tak szybko i bezszelestnie, że starsi nic nie zauważyli.
W Gdańsku jest ciepło i przyjemnie. Jesień szara i pełna drobnej mżawki osiada milionem kropel na szkłach okularów. Przez miasto wieje świeży wiatr, pełen obietnic nadchodzącej zimy. Powietrze jest przejrzyste a światła miasta pięknie wyglądają w ciemności.

Życie - jedna chwila, pomyślał
pijany kierowca buldożera wjeż-
dżając do baru wegetariańskiego
To była jatka...

*

sobota, 10 grudnia 2005

Blind


Drżę cały...twoje bojowe, tresowane gąsienice,
idące karnie w regularnym szyku, siejące wokół
siebie zmutowane wirusy Arbo i Herpes, plujące
napalmem i zionące iperytem; o szczękach jak
piła tarczowa - zdolne przeciąć w pół dorosłego
człowieka. Nie ma straszliwszej broni. Zniszcz
Kerry - mity, o Don Kichote!
Kerry King
(Z dawnych czasów)

Zmęczyłem się. Łapska mnie pieką od jednego z tych cudownych środków do mycia wanien, co to tak pięknie pachnąc zmywają bród razem ze skórą i pożerają człowieka żywcem. Jest 13, zamiotłem i umyłem klatkę. Wyczyściłem kuchnię i łazienkę lokatorom, niesamowite co wyprawiają ludzie, którzy wiedzą że nie będą po sobie sprzątać. Opierdoliłem lokatorkę, smętną blondynę, zamieszkującą doły społeczne mojego domu z jakimś pseudoskinem, który w skrytości półmroku łazienki uprawia samogwałt nad zdjęciami Dody. Opierdzieliłem kobitę bo znowu wypuściła skretyniałego psa babci na ulicę, żeby mógł ślinić się i radośnie skakać na ludzi... chociaż może to i dobrze, może coś tę pokrakę rozjedzie, np: czołg. Potem posprzątałem u nas, klnąc odkurzacz. Te moje dynamiczne dyskusje z odkurzaczem to powinienem kiedyś nagrać. Z nieznanych przyczyn ten zwykły i skądinąd pożyteczny przedmiot wyzwala we mnie nieprzebrane i gorące jak lawa pokłady nienawiści. (no inne przedmioty czasem też, przedwczoraj zglanowałem szufladówkę, aż gałki latały, a parę lat temu pomogłem nieco w samobójstwie jednostki centralnej komputera, która wyskoczyła oknem z drugiego piętra). W każdym razie odkurzacz klnę stale i regularnie co tydzień, wyzywam od zdrajców i klamotów, kopię i brutalnie szarpię za rurę, a że bydlak jest na małych skrzypiących kółeczkach, więc śmiga za mną ze świstem i obija się o ściany. Tak, kiedyś to nagram a później te materiały opublikuję pod wspólnym tytułem „Kiszczaka rozmowy z odkurzaczem”, albo „Nienawidzę cię jebany kurzowciągu i oddawaj tę kurewską skarpetkę i się kurwa kablem nie zaczepiaj itd...”.
Po chwili zastanowienia stwierdzam, że w sumie nie jest najgorzej, w końcu wyżywam się na rzeczach, a nie na ludziach.

Candy Girl
Przecież ty nie posiadasz sprzętu na baterie
Duracell, a zresztą nie wiedziałabyś co z
nim zrobić i: a) przestraszyłabyś się,
b) pomyliłabyś się o 1,5 cm z celem użytku
c) o ile zaistniałoby „b”, to sprzęt ów
zniknąłby w niewytłumaczalny dla ciebie
sposób.
Raczek
(z dawnych czasów)

*

czwartek, 8 grudnia 2005

Nic o niczym


- Morświny są ginącym gatunkiem!
- My też jesteśmy ginącym gatun-
kiem - odpowiadają helscy rybacy

Podczas gdy ja wiłem się niczym piskorz w dyplomatycznych meandrach rozmawiając z moją przyszłą teściową, a następnie z Pazurkiem w jednej i z blachą cytrynowego ciasta w drugiej ręce, gnałem przez wieczór do herbaciarni, Lenn słała egzystencjonalne, pełne egzystencjonalnego bólu, smsy...

1
Spóźnię się z pół godziny. Dobrze że jednak nie zobowiązałam się do pieczenia niczego, bo rodzice malują dziś kuchnię :0
2
Chyba bezśnieżna zima zaskoczyła drogowców, do jasnej ciasnej - kwitnę na przystanku 15 minut i nic nie przyjeżdża.
3
Drogowców widocznie zaskakuje też cały czas fakt, że ok tydzień temu w połowie Spacerowej znaleźli 5 min i czołg - od tej pory jest nieustanny korek
4
Kupiłam los za 1zł i wygrałam 1zł. Czy to wg ciebie znak żebym kupiła jeszcze jeden, czy znak żebym dała sobie spokój

...tak, jesienią zwykły przejazd przez miasto staje się przygodą, a me niecne serce grzeje fakt, że przez kilkadziesiąt lat niczego nieświadomi kierowcy jeździli sobie po pięciu minach przeciwpancernych i czołgu, który kiedyś na nie wjechał. Fajnie mieszkać w Gdańsku.
Przedtem, znaczy się przed Lenn, wieczorem, cytrynową blachą i rozmową, przytaszczyłem dla Lennonki do herbaciarni torbę z 15 kilogramami przepisów kulinarnych. Kiedyś moja babcia uzbierała je dla mojej matki, ale moja matka robi trzy zupy i dwa drugie dania. Więc organ nieużywany, że tak powiem, obumarł. Dopiero dogłębne przeszukiwanie ruin zapomnianych cywilizacji, zalegających w pomieszczeniu, które roboczo zwiemy biurem, ujawniło je w piątej warstwie archeologicznej. Nagrodą za ten trud i znój miał być widok wątłego Marzana wlekącego ten majdan za żoną, aż na odległą Osową. Mój subtelny i podstępny plan unicestwiła Aube, dysponująca dobrą wolą i niebieskim transportem kołowym o nazwie Friedie.
Aube przeprowadziła się tymczasem do rodziców, bo w jej mieszkaniu trwa walka z grzybem. Jako prawdziwi Polacy zaczęliśmy oczywiście naigrywać się z cudzego nieszczęścia. Nastąpiła ogólna dyskusja, w czasie której doszliśmy wspólnie do budującego wniosku: Że z grzybem da się żyć. No i się zaczęło.
Zaczęło się od wizji jak Aube wchodzi i głaszcze na powitanie grzyba po śliskim grzbiecie, a on się marszczy przyjaźnie. Skończyło się na tym, że Aube wchodząc do domu krzyczy "Kochanie I'm home", a tam grzyb przy kuchence w fartuszku...gotuje zupę grzybową.
I tyle. Może dodam jeszcze tylko mały fragment rozmowy z mamą Pazurkowatej:
- A nie boi się pan tak chodzić nocą. Nocą napadają...
- Zakładam, że na ulicy nie spotkam nic straszniejszego ode mnie.

Siedzę, myślę, nagle gwałtownie
wciągam powietrze, łapię się za
serce i mówię "o kurwa!". Kumpel
- Co zawał?
- Nie, złe wspomnienie

*

wtorek, 6 grudnia 2005

Ani kropli słońca


Pamiętasz zdjęcia robione z pocisków
uderzających w ciężarówki w Kosowie?
Obraz się zbliżał, rosły, aż niemal widać
było twarze kierowców. I wtedy ekran
ciemniał. I nie wiadomo co było dalej...
Ale wiesz co? Ty się tego dowiesz.
(Peacemaker)

Miałem wam dziś opisać heroiczną i pełną przygód historię zniesienia z Niedźwiednika mojego nowego komputera, ale dzisiejsza szara, ciemna i masakrująca podłym biomedem pogoda nie nastraja mnie szczególnie do wspominków tułania się po zalodzonym, pełnym mgły lesie, pośród różnych odbywających się w ciemnościach aktywności, owłosionych grzbietów wypływających z oparu, oczach błyszczących a strasznych i 30 metrowym stoku z którego trzeba było zejść, zjechać tudzież się sturlać. Wiecie to jest jedna z tych rzeczy po których musi minąć trochę czasu, by można się było z nich śmiać.
W dalszym ciągu bawię się moim pokojem. Dziś udało mi się zmajstrować półkę pod kasety. Nawet po kilku redukcjach, w tym jednej o połowę, nadal mam ich ok. 450. Sprawa nie była więc taka prosta. Teraz dzieło jest już gotowe, a ja cały czas czekam na rumor świadczący o marności rzeczy ziemskich i moich skromnych umiejętności stolarskich.
Wieczorem mamy imprezę Awari, która świętuje swój kolejny rok. Ma stawiać grzaniec, ale ja spróbuję naciągnąć ją na pinacolade.
Przedtem mam wpaść do Pazurkowatej, pomóc jej przenieść ciasto. Jej mama dziwi się „jak ona to robi”. Znaczy się jak takie wątłe, blondyniaste maleństwo steruje takim wielkim, czarnym potworem jak ja. Prawda jest taka, że ma mnie pod pantoflem, ale wy niczego nie słyszeliście, czyli bierze pantofel i wali do skutku...na szczęście potem zawsze przeprasza.
Kupuję jej dzisiaj mikołajkowego misia. Ma blizny, szwy i jedno oko i ogólnie wygląda na pluszowego psychopatę. W nocy będzie ożywał i gonił koty. Rano zostanie tylko kilka niesionych wiatrem kłaczków sierści...
Kurcze, pogoda jest taka, że w ogóle nic się nie chce. Tylko leżeć owiniętym czymś ciepłym, w miarę możliwości oddychającym i kontemplować sufit.
Wczoraj wpadł do mnie Seba, przyniósł nalewkę i pół kilo sfermentowanych wiśni i malin. Ja dałem bitą śmietanę i zrobiło się ogólnie miło. W pewnym momencie rozmowa zeszła na naszą słynną, gdańską zimę i przypomniała nam się stara opowieść, którą kiedyś wymyśliłem:

Mieszkańcy domu Wielkiego Brata w Sękocinie, niczego
nieświadomi przeżywają koniec świata. - Wielki Brat
jest ostatnio dziwnie milczący - Stwierdza Klaudiusz...

*

niedziela, 4 grudnia 2005

Nierozważnie i nieromantycznie


Po czwartku pełnym maila do Ciapka, rozmów ciężkiego kalibru i sałatki warzywnej z dużą ilością czosnku, usiadłem w ciepłym kręgu światła, 150 vatowej, stoczniowej żarówki i gapiąc się na kostropatą topografię blatu mojego stołu, stwierdziłem, że mam ochotę na wiersze Poświatowskiej. Po trzech dobach praktycznie bez snu powinienem grzecznie, jak Pazurek przykazał, udać się do łóżeczka, ale jakoś znowu zabrakło mi czasu na sen. I tak powędrowałem, stąd po godzinę trzecią, przez 300 stron szalonej panny od życia i kochania. Rozpuszczałem złość i brud w nocnym mroku.

Moim sąsiadem jest anioł
On strzeże ludzkich snów
Dlatego wraca późno do domu
Na schodach słyszę dyskretne kroki
I szelest
Zwijanych skrzydeł
On rano staje w moich drzwiach
Otwartych na oścież
I mówi
Twoje okno znowu
Świeciło długo
W noc

(Halina Poświatowska)

Ona była tak cudownie nierozsądna, doskonale niedoskonała, gdy cięła na połówki pomarańcze bólu. Tkliwa i okrutna. Zupełnie jak ja. Przed świtem poszedłem na plażę. Czekając świtu rozpaliłem małe ognisko i spaliłem bardzo stary wianek z polnych kwiatów. Coraz mniej mi zostaje zasuszonych kwiatów z tamtych czasów. Z tamtego świata. Płonąc pachniały pięknie, a ja myślałem o tym jak przeszłość pięknie się pali, jak Rzym, albo wschód słońca.
Piątek pełen Maleństwa. Upichciłem nam zadziwiający zestaw obiadowy. Tak go chyba nazwę: ZZO. Potem zrobiło się przyjemnie i jeszcze przyjemniej, aż do wieczora, gdy pomogłem wyładować z toreb matce świeży chleb i puszki z piwem. Gdy wędrowaliśmy potem przez noc, opłotkami świata, Maleństwo stwierdziło, że nie mamy ani jednej pustej chwili, momentu zawieszenia. Zawsze bez większego ustalania wiemy kiedy spotkamy się znowu. Tak było od początku, zazębialiśmy się o siebie bez zgrzytów. Pazurek odkryła to obserwując burzliwe dzieje swojej siostry.
Zadzwonił do mnie Ciapek. Właśnie przekuł sobie jęzor i zainstalował stalowy kolec. Teraz jest opuchnięty i z lekka sepleni. zarechotałem i poprosiłem, żeby podrapał kolcem w telefon. Chwila ciszy, a potem: chrup, chrup...
A tak poza tym szykując się na przybycie komputera przemeblowuję pokój. Wywlokłem, żłobiąc w parkiecie spektakularne rysy, moją starą biblioteczkę do biura. To był jeden z dwóch mebli, które były ze mną „od zawsze”. Gdy tę kobyłę odsunąłem od ściany, powiew cisnął mi w twarz girlandy pajęczyn, a z gęstego mroku spojrzały na mnie dziesiątki zszokowanych oczu. Teraz konstruuję nowe półki, często z dość przypadkowych materiałów (deski! deski! królestwo za deski!). Udało mi się wyżłobić w zwartej strukturze pokoju niewielką niszę, gdzie być może zmieszczę sprzęt i krzesło. Przydałby się jeszcze jakiś stolik. Poza tym muszę jeszcze wkręcić gniazdko, więc jeśli usłyszycie o spektakularnym załamaniu systemu energetycznego Pomorza, to ja.

*

czwartek, 1 grudnia 2005

Przebrzmiałe wojny


A robaków mrowie
Tańczy klaszcząc w dłonie

(Kat)

Kot Tau właśnie chłeptał mi z kubka kakao. Teraz stoję wobec egzystencjonalnego pytania: jak bardzo odporny na antygeny jestem...
Od poniedziałku z dala od sieci. Dużo roboty, mało snu, dużo pisania i noszenie tramwajowych hamulców na Przeróbce.
Śnieg wkrada się nieśmiało do miasta. Co parę dni opada cienką warstwą, by w ciągu dnia wstydliwie się stopić i szybko zejść z oczu pomiędzy chodnikowe płyty. Kipi we mnie nadmiar energii, który zebrał się w czasie depresji. Pracuję jak wariat, nie mogę usiedzieć w jednym miejscu. Do tego dochodzi agresja. Dopiero ostatnia wyborcza katastrofa uświadomiła mi ile wściekłości we mnie drzemie. Lenn mówi żebym nie zaczynał wojen. Jestem skłonny jej słuchać. Od dwóch lat, odkąd zatruła mnie chrześcijaństwem, nikogo nie zniszczyłem. W pewien sposób jestem z tego dumny, z drugiej jednak strony, potrzebuję tego. Wróg zmusza do myślenia i ostrożności, nie pozwala zgnuśnieć, zestarzeć się. Utrzymuje człowieka w ciągłej gotowości i zmusza do rozwoju.
Tymczasem gnam przez miasto po wszystkich możliwych płaszczyznach i pozwalam by lodowaty wiatr chłodził moje myśli.
Jestem na głodzie szybkiej muzyki. Spotkanie z Bananem uwolniło "kwadratowe" wspomnienia. Gdy nikogo nie ma w domu odpalam stare kasety i urządzam orgię ruchu. Odzwyczajone mięśnie palą potem żywym ogniem, ale radość płynie przez żyły, a z potem wyciekają jesienne trucizny i wściekłość ostatnich tygodni.
W niedzielę zajrzeliśmy na wiec równości na Długim Targu. Zapachniało prawdziwą wolnością. Atmosfera świeżości i energii. Flagi, bębny, okrzyki, a naprzeciw nich odważnie owinięci szalikami "prawdziwi polacy", prezentujący alternatywne formy inteligencji i ciskający kaczymi jajami. Gdy tak tam stałem i patrzyłem na te ludzkie szumowiny jak usiłują wyrywać z ulicy kamienie brukowe, to przysięgam, choć to takie niemodne, czułem się przy nich nadczłowiekiem.
Gnając gdzieś spotkałem pod stocznią Strusia Pędziwiatra. Pogadaliśmy trochę nim przyjechał po niego tramwaj. Stwierdził że oglądał właśnie ostatnio stare zdjęcia, te na których popychałem go od tyłu... Taaak, sądzę że w kontekście mojej obecności w okolicach marszu mniejszości seksualnych, wiele osób spojrzy na mnie teraz inaczej.
Maleństwo odnajduje mnie ostatnio nie szukając. Idzie gdzieś i ja tam jestem. Cóż to może utrudnić w przyszłości nocne eskapady z kolegami. Zabawa, piwo leje się po brodzie, a tu nagle otwierają się z łomotem drzwi i podświetlony dramatycznie błyskawicą, staje w nich mały, rozłoszczony cień z wałkiem w ręku.
A tak poza tym to zarzucono mi ostatnio, że jestem ZŁY i dwulicowy. Jestem, pracowałem nad tym ciężko całymi latami i doprowadziłem to do perfekcji. Jestem czystą esencją okrucieństwa i bezwzględności. A gdy nadchodzi pełnia księżyca rosnę, pokrywam się rudym włosiem i wychodzę w noc by kraść kurczaki...

*

niedziela, 27 listopada 2005

Ocean nigdzie nie ma końca


...ale jeśli na tym brzegu jest odpływ, to istnieje gdzieś brzeg na którym właśnie jest przypływ...

Ja do Awari stojącej za ladą w herbaciarni
-...a w niedzielę jak będziesz miała
wolne, to co, przyjdziesz z nami do
herbaciarni?

W piątek zamiast do kina powędrowaliśmy do miasta. Miałem ogólnego lenia i złakniony byłem chociaż kawałka "Gnijącej panny młodej", ale Maleństwo zrobiło sarnie oczy i rozsnuło podstępnie nici damskiego terroryzmu. Niecne te plany wprowadzać w życie zaczęła nad jajecznicą ze szczypiorkiem, którą upichciłem jej na obiad. W efekcie czego pół godziny później odmrażałem sobie nabiał na końcu ulicy Tuwima, czekając aż moja piękność zmieni kurtkę na płaszczyk i ogólnie zrobi się na bóstwo.
Nie ma już liści. Stałem i wpatrywałem się w rzeźby i sztukaterie starych willi. Jak cudowne rzeczy potrafi wyczyniać ludzka inwencja. Osobiste zaangażowanie, chęć upodabniania rzeczywistości do własnych marzeń. U nas jeszcze tego nie ma. W większości polegamy na architektach, modzie, fachowych pismach. Ale czuję, że doczekam czasów kiedy ludzie poznają własną moc i koszmarki typu City Forum znikną z przestrzeni miasta. Tymczasem zapaliły się uliczne latarnie.
Wylądowaliśmy w herbaciarni, popijając herbatki i zagryzając absolutnie fenomenalnymi ciasteczkami o nazwie "Pasja". Zmiana ubioru cudownie wpłynęła na samopoczucie Pazurka. W herbaciarni wieczór nabrał głębi, ciepła i zapachu szarlotki. Potem Maleństwo nie chciało już wracać do domu i kluczyliśmy po mieście skręcając w przypadkowych kierunkach, przecinając i plącząc szlaki. Raz prowadziła ona, raz ja.
Przy dworcu spotkaliśmy Banana z kumplem i szczurem w rękawie. Spędziliśmy tam kilkanaście wesołych i naprawdę głośnych minut. Banan jest ode mnie o łeb wyższy, dwa razy grubszy i ma głos dostosowany do gabarytów. Przez większość życia pracował w ochronie, kiedyś nawet jeździł w uzbrojonych konwojach do Kaliningradu. Jest guru metalowej młodzieży 3city i hoduje pijące alkohol szczury. Kiedyś nawet miejska gazeta dała o nim artykuł, zatytułowany skromnie "Król szczurów".
Wieczorem już w domu dostałem sygnał od Małej. Te sygnały zostawiam zawsze na noc w telefonie, by mieć przy sobie choć jej elektroniczne widmo.
Dzień wstał niespodziewanie błękitny i pełen słońca. Ja jednak w nocy kończyłem "Sinobrodego" Aldissa, miałem więc z lekka rozcieńczony humor. Kląłem odkurzacz i cały dzień robiłem coś w domu, nigdzie nie wyszedłem i wcześnie poszedłem spać.

Sms do Lenn:
Przekaż Marzanowi, że wybrany przez niego rząd, zakazał rozporządzeniem
noszenia odzieży wojskowej. Chyba będzie musiał zmienić image.

Moi drodzy, oto mamy nasz
własny, wymarzony Iran.

*

czwartek, 24 listopada 2005

Wypełzając spod jesieni


Jesteśmy niewolnikami
naszych opowieści

Phantom śpi przy monitorze. Budzi się parę razy w nocy, sprawdza czy z gwiazd powróciły jego floty i wysyła na wojnę kolejne. Korzysta z każdego pretekstu by wyrwać się w sieć z pracy, bo niepokoi się o surowce. Podnieca go, że ma nadmiar metali i będzie mógł zrobić 1000 dodatkowych pocisków. Niedługo będzie już mógł budować Gwiazdy Śmierci. Kiedyś miał jakąś średniowieczną strategię. Nie zna angielskiego, więc nie mógł negocjować. I tak w połowie średniowiecza Polska od Atlantyku po Ural toczyła wojnę z Memelukami.
Zawsze byłem ciekawy co by się stało gdyby zebrać stu najlepszych graczy RP i dać im do ręki ster władzy.
Ciśnienie poszło trochę w górę. Po dwóch tygodniach wreszcie przestała mnie boleć głowa. Mam nadzieję, że to już przesilenie i że wreszcie wrócę sam w siebie.
Na razie wszystko jest trochę nie tak. Zacząłem wkręcać się znowu w imprezy poetyckie z myślą, że pokażę ten świat Małej. Tymczasem Maleństwo się uczy i wszędzie chodzę sam. Wczoraj miałem być i czytać jakiś tekst w Punkcie, nie poszedłem. Musiałbym iść tam sam. Zapewne bym i spotkał jakiś znajomych, ale nikogo z kim naprawdę bym chciał przeżywać wiersze, pić wino czy konsumować, tradycyjny na finale Czychowskiego, chleb ze smalcem i kiszonym ogórkiem.
Wydaje mi się, że w pewnym momencie człowiek przestaje myśleć o sobie "ja" i zaczyna myśleć "my". Pojawiam się sam na imprezach i wieczorkach, siedzę w herbaciarni piję czekoladę z miętą i wino, ale cały czas tylko częściowo. Cały czas czuję się zdekompletowany.

Kończy się lampka w moim pokoju.
Mryga, mryga, zgasła.
Ja - Aaa!!!, zostałem w ciemnościach
z uzbrojonym w pazury drapieżnikiem!
Pazurek - Dobra lampka, dobra...

*

wtorek, 22 listopada 2005

Shnapie strike back


Pazurek, Delikatna i Subtelna - ... kochanie,
będziesz musiał dzwonić, bo się zestresuję
i w szale pomorduję nasze dzieci.
Ja - Mój ty utalentowany szantażysto

Mknąłem wzdłuż starego pasa startowego, romantycznie wpatrzony w wygięty na tle nieba, kręgosłup mostu na Zaspie, gdy ptak narobił mi na głowę. Pieprzony, w sam środek. Są takie momenty w życiu zwykłego, szarego mieszkańca aglomeracji miejskiej, gdy marzy mu się miotacz ognia o 30 metrowym zasięgu płomienia.
Niedzielny Slam poetycki w Sopocie obrodził w ludność poetycką. Mandarynka ma 3 poziomy, tyle przynajmniej odkryłem, a panował tam obezwładniający ścisk. Dobrze być starym poetą, nawet takim marginalnym, krążącym po krawędziach ogólnopolskiej treści, zawsze można liczyć, że koledzy poeci zajmą miejsce siedzące. I tak odprowadzany mściwymi spojrzeniami poetyckiej młodzieży spędziłem wieczór wciśnięty pomiędzy poetę Sobolewskiego a Lennonkę. Na szczęście nurtowały ich niezwykłe problemy egzystencjonalne, więc o nudzie nie mogło być mowy. Zaczęło się od wypróbowaniu na Sobolewskim lennonkowatego cienia do powiek. Następnie ów, z pięknym wschodnim zaśpiewem, zainteresował się, cóż Lenn ma tam jeszcze, i po chwili na blacie znalazła się cała zawartość babskiej torebki.
Pełne entuzjazmu eksperymenty przerywał co jakiś czas, jakiś półobleśny, uniwersytecki doktorant, który do Sobolewskiego wyraźnie coś miał. Gdy kolejny raz odpłynął, a my starliśmy wazelinę z twarzy, stwierdziłem: ej! A może to przez ten błyszczyk? Lenn zaprezentowała też swój nowy olejek, bo trzeba wam wiedzieć, że Lenn nie perfumuje się tak po prostu, ona się NACIERA. Zapewne powoduje to znaczne urozmaicenie życia seksualnego, gdy tak wyślizguje się z rąk jak piskorz.
Tym razem postanowiła jednak olejkiem skropić świeczkę. Chwila ciszy, gdy zapach rozchodzi się wokół, i nagle śmiech Sobolewskiego „Poranne wiadomości: Pożar w klubie, 300 spalonych. Przyczyny nadal nie znane”.
Po drugiej stronie siedział zaś Tadziu Dąbrowski i obserwował mnie z drapieżnym uśmiechem kota: Czytałem twoją notkę o imprezie na Strychu - mówi - Fajna. A ja myślę - Kurcze znalazł bloga, musiał lecieć wyszukiwarką po swoim nazwisku, albo tytule tomiku, patrzę na Lenn i pytam: Co właściwie o nim napisałem?
Tymczasem wieczór toczył się do przodu. Obok przepływał, tworząc wiry fanek, Wiedeman. Czerski czytał o dziwkach przy drodze. Nieopodal siedział też jakiś zaroślak o nieobecnym spojrzeniu i gładził karton po butach, który jak się okazało później, był sarkofagiem pełnym wierszy umarłego poety. Jaś Kapela wymiatał ze sceny. Muzyka była jak zwykle potworna, oni chyba specjalnie czegoś takiego szukają, „dziś puścimy im jęki rannego szakala połączone z odgłosem zwichrowanej szlifierki kontowej”.
A poza tym już dawno tak dobrze się nie naśmiałem z czyjś wierszy. Młodzież Tak wysilała się by być oryginalną, tak próbowali z żyłami na skroniach nabrzmiałymi z wysiłku, zaszokować nas słowem chuj, czy kurwa wplątanym z wirtuozerią w treść wiersza... No dobra to pewnie już mój starczy cynizm.
Gdy wracałem, pękły chmury i na spokojnych wodach zatoki rozbłysła księżycowa ścieżka. Było cicho i pięknie, tyle, że ja zacząłem rozmyślać o „Wojnie światów” i tak mniej więcej w połowie lasu dostałem niezłego pierdla, i zacząłem się rozglądać, czy jaki tripod nie wyskakuje zza winkla, albo nie chowa się sprytnie za rachitycznym pniem nadmorskiej sosny. Najstraszniejsza w takich filmach jest nieuchronność, niemoc zrobienia czegokolwiek, walki czy ucieczki. Jedyne co zostaje to niesione wiatrem okopcone ubrania. Nie jesteśmy stworzeni do bezsilności.

Biko - Gdynia zakupiła nowe, energooszczędne i ciche trolejbusy.
Ja - Tak, rozjadą cię bezszelestnie...

*

niedziela, 20 listopada 2005

Coś innego


Chciałem dobrze
(Adolf Hitler)

Północ, ciemno, górą na tle czarnego, gwieździstego nieba suną krążowniki chmur łapiąc pomarańczową łunę trzech miast. Gnam transferową Sopot - Brzeźno. W tle szumi morze, glany równomiernie stukają o kostkę. Nagle widzę przed sobą światła. Identyfikuję je jako rowerzystę, światło przednie, dwa na kołach i czołówka. Obok jednak, tuż przy ziemi, bardzo, bardzo nisko buja się jeszcze jedno światełko. Myślę sobie co to kurna jest? Łasica, szczur, pyton? A to był mały, tłusty jak kiełbaska jamnik, ze świecącym puszorkiem na szyi, posuwający się zasapanymi spazmami za swoim zmechanizowanym właścicielem. Wytrzymałem całe cztery sekundy nim spokojną ciszę nocy rozdarł mój gromki śmiech.
Wczoraj była u nas impreza imieninowa mojej matki. Z tej okazji mój genialny ojciec, który niech żyje, wpadł na pomysł, że imprezę urządzimy w stylu chińskim, by mógł się pochełpić przywiezionymi z dalekiego wschodu łupami. Pierwszym krokiem ku temu zbożnemu dziełu była instalacja chińskiego lampionu. W tym celu musiałem wybebeszyć sufit i porozłączać kable a efektem było pół metra zwiniętego pod sufitem kabla, wielki trzpień z malutką czerwoną kulką lampionu na końcu. Wyglądało to dość zabawnie i niepozornie, za to po włączeniu od razu robiło się mrocznie i krwisto. Atmosfera ciężka i burdelowa, coś jak wnętrze nerki.
Resztę rekwizytów, łącznie z bardzo ostrym, chińskim mieczem leżącym na widoku pośród pijanych gości, litościwie pominę. Słowem przygotowań było sporo... a potem nadeszło piekło.
Nadeszło z gośćmi. Pojawił się więc Stasiu, szef ochrony dużego banku, któremu właśnie ukradziono z ogródka wszystkie gipsowe krasnale, żółwika, stokrotki. Bocian najwyraźniej nie przypadł złodziejom do gustu bo go skopali i wdeptali w ziemię. Razem z nim przybyła jego żona znana z elokwencji i morderczej językowej precyzji. Mają mieszkanie na osiedlu z marzeniem w nazwie, i piękny widok z okna. Gdy wiatr zmienia kierunek i przywiewa gęstą atmosferę znad wysypiska na Szadółkach to w całej okolicy zamiast liści powiewają na gałęziach foliowe worki.
Zapinałem mojej matce chińską sukienkę (trzy rodzaje zapięć, argh), gdy z głuchym łomotem wtoczyła się babcia, która nic nie je i jej znajomy, półgłuchy pasjonat PIS. Na koniec wpadł Grześ z Pseudociotką. Grześ to mój wujek i były kafelkarski szef, którego dwukrotnie o mało nie zabiłem (raz wiadrem kleju, raz łopatą). No i zaczęło się.
Wszyscy byli zdenerwowali już na początku, a z czasem stan ten wykazał tendencje rozwojowe. Nie doszło do awantury wprost, czy walki wręcz. Można powiedzieć, że mordowali się w białych rękawiczkach.
Nie ma nic bardziej prymitywnego i potworniejszego niż kłócący się inteligenci. Skasowano połowę serwisu (też chińskiego), który w zeszłym roku dałem w prezencie matce. W drzazgi poszły też moje z lekka umowne drzwi, gdy pseudociotka zabarykadowała się u mnie w pokoju, zaparła drzwi własnym, wątłym ciałem i z petem w kąciku ust snuła opowieści o swych bólach.
Przypominało mi to trochę inną imprezę, wiele lat temu, gdy było o jednego faceta za dużo i w czasie tańca zawsze jeden lądował u mnie. A to Andrzej von Bronk opowiadał jak to po bitwie wiedeńskiej Sobieski dodał im gwiazdki do herbu, a to Jureczek Brodaty opowiadał po raz miliard sześćdziesiąty ósmy jak spawał w rafinerii zbiornik pełen ropy. Albo lądował u mnie Boguś, opowiadając o co podejrzewa swoją żonę i jakie fajne kurtki - marmurki przywiózł właśnie z Turcji. Snuli lekko zawianymi już głosami swoje historie, a ja nie potrafiłem docenić tego podręcznego przekroju społeczeństwa i marzyłem tylko, by wszyscy poszli w diabli i dali mi czytać Kubusia Puchatka.
Dziś rano posprzątałem zniszczenia. Posłuchałem w radiu o tym jak nowa władza bije ludzi na ulicach, a nasz brunatny prezydent, tak się zmęczył wytężoną pracą, że poleciał sobie na wakacje rządowym samolotem. Na koszt wyborców Tuska zapewne, bo przecież jego wyborcy nie pracują, a jak pracują to kombinują. Była też jedna pozytywna wiadomość: Szwedzi przeprosili nas za Potop. Chyba się potnę.
Po drodze Jehowi dali mi broszurkę o klęskach żywiołowych.
W herbaciarni drugi dzień walczy dość przerażona Awarii, jeśli chcecie ją trochę podenerwować to idźcie tam i zamówcie caffe latte. Moje Maleństwo zrobiło się nostalgiczne jak pogoda. Ja chodzę po mieście i robię zdjęcia budynkom, które znikną. Dziś wieczorem ląduję na wieczorku w sopockiej Mandarynce. Będę mógł na chwilę pomyśleć o czymś innym.

*

czwartek, 17 listopada 2005

Kurav tu ando mul


To w porządku bać się. Musisz tylko
pamiętać co jest strachem, a co tobą.
Strach może być w tobie, ale nie może
stać się tobą.
(Pewna cyganka na Dolnym Mieście, 14 lat temu)

W pół do pierwszej w nocy. Sms, budzę się automatycznie. Oczy jak żarówy, źrenice jak studnie. Podnoszę się sztywno jak potwór Frankensteina, zrzucam ciepłą kołdrę, zimno stawia mi natychmiast na sztorc wszystkie włosy na nagim cielsku, a mam ich naprawdę dużo. Wstaję, ujmuję telefon. Czytam stojąc w mdłej poświacie ulicznej latarni. "Czy u ciebie też jest taka piękna noc?:}", pyta Lennonka z swojego końca świata. Otwieram okno, wystawiam łeb i patrzę przekrwionymi ślepiami prosto w kostropatą twarz księżyca.
Odpowiedziałem jej po kaszubsku i poszedłem spać. Przedwczoraj położyłem się o w pół do 3 a dziś wstałem o 5, więc jakby ktoś miał zamiar narzekać na jakość dzisiejszej notki to służę telefonem Lenn.
A skoro już mowa o telefonach, jako osoba rzutka i wybitnie uzdolniona technicznie, odkryłem ostatnio, że mój telefon magazynuje wszystkie wysłane przeze mnie smsy. Odkryłem, bo mi się telefon zapchał. To był prawdziwy szok, odkryć we własnym telefonie straconą bezpowrotnie przeszłość. Niczym prawdziwy archeolog zanurzyłem się w ten grobowiec czasu i posuwałem pod prąd godzin i dni wśród plejad umarłych emocji.
Wczoraj w herbaciarni objawiła się Dr Lecter. Podobno poluje na nią pół Akademii Medycznej. Polacy to nacja wyjątkowo źle znosząca krytykę. Zacząłem jej suszyć głowę, żeby wydała swojego bloga jako książkę. Naprawdę uważam, że to kawał dobrej literatury, do tego świetnie i z polotem opisujący naszą rzeczywistość. Po prostu robi mi się żal, że coś tak dobrego i ważnego mogłoby przepaść w zapomnieniu.
Tau właśnie przyniosła mi cappuccino ze stertą bitej śmietany, kot wyjada jej rybkę z kanapki, ale nie na stole, o nie, to poniżej kociej godności. Ściąga łup subtelnym pazurem po blacie i z dystynkcją konsumuje go na dywanie. Co nie zje to zostawi. Może ktoś się poślizgnie i będzie jeszcze zabawniej.
Nasz nowy reżim zaś zaczął najwyraźniej ugruntowywać swą pozycję. Nasi rodzimi naziści doprowadzili do zamknięcia witryny "spieprzaj dziadu", która niepochlebnie wyrażała się o naszym, jedynym słusznym, podwójnym prezydencie. Strona podobno ruszy znowu, nie wiadomo jednak jeszcze kiedy i skąd. Na zew podwójnego orła, tfu Kaczora Najjaśniejszej, służby tajne pospołu z Giertych Jugeng penetrują sieć w poszukiwaniu niepraworządnych. Pewnie już niedługo zaślą mnie na Madagaskar.
Niech próbują. Jestem Polakiem, moja wolność należy do mnie, nikt nie może mi jej dać ani odebrać. Najwyżej dołączę do długiej romantyczno - nabrzmiałej historii naszych beznadziejnych walk. Nikt mi nie będzie mówił jak mam myśleć.

*

wtorek, 15 listopada 2005

100% szarości



Kriszna:
Przybywam jako czas, niszczyciel ludzi
W tej godzinie, w której dojrzeli do zniszczenia
Bo wszyscy oni umrzeć muszą:
Czy walczyć będą, czy czekać w pokorze
Dlatego walcz. Zdobądź królestwo, bogactwo i chwałę
(Bhagawagita)

To jest blog. To jest pamiętnik. Nie twierdzę, że jestem dobrym człowiekiem, nie twierdzę że jestem mądry i nieomylny. Nie twierdzę , że mam rację. Ja tylko obserwuję, opisuję to co widzę i piszę co o tym myślę. Nie twierdzę, że tak właśnie jest, twierdzę, że tak właśnie to widzę.
A tak poza tym, to zaczęła mi migać moja energooszczędna żarówka w lampce. Na nową mnie nie stać, strzeżcie się więc wy wszyscy, których odwiedzę, bo nie znacie dnia ani godziny, gdy świat wasz pogrąży się w niespodziewanych ciemnościach.
Przeżywam właśnie eskalacje jesiennej deprechy. Z tej okazji , jak co roku, dzieją się wokół mnie cuda, a natłok i intensywność nieprawdopodobnych wypadków nagina wszelkie granice prawdopodobieństwa. Jestem obecnie w stanie zacytrynić sobie kawę, zgubić się trzy razy w drodze do Wrzeszcz, o zaliczeniu wszystkich psich kup po drodze wogóle nie wspominając. Mylę słowa, wchodzę w ściany pewny, że przechodzę przez drzwi, na spacerze ocknąłem się nagle w samym centrum jakiejś huczącej budowy, a robiąc śniadanie, z nagłą niezwykłą jasnością pojąłem, że przyłożyłem sobie nóż do palca i właśnie zamierzam kroić. Dla waszej informacji, to był opis tylko wczorajszego ranka. Jeśli istnieją jacyś bogowie to zapewne jestem ich ulubionym obiektem do testów na wytrzymałość, taką, jak to kiedyś stwierdzili Wizja i Romeo, maskotką eksperymentalną.
Nie żebym się specjalnie przejmował. Odczuwam to jako coś zewnętrznego, zresztą jeśli już o tym mowa to ogólnie dość słabo kontaktuję.
Co roku przechodzę przez późną jesień jak przez sen. Wszystko jest mgliste i półrealne. Łatwo się wściekam i łatwo wpadam w rozpacz, jojczę, zrzędzę, zamykam się w sobie , leżę zwinięty w kulkę na podłodze , lub wpadam w euforię i śpiewam w tramwajach. Jednocześnie jednak obserwuję się gdzieś tam z boku, komentuję wszystko ze zgryźliwym półuśmiechem. Bo to nie jestem ja. To coś w rodzaju roli jaką o tej porze roku narzuca mi świat.
Zawsze pod koniec jesieni cierpię. Szarość , brud i wilgoć nabierają dla mnie fizycznego ciężaru. Śnieg zawsze witam z ulgą. Okrywa wszystko, wygładza kanty. Jest czysty i zimny jak śmierć, i przynosi z sobą ciszę.
Myślę, że jestem jakąś siłą naturalną, tak mocno przypisany do świata, że jego rytm znajduje we mnie swoje odbicie. Jesień z pięknej złotowłosej damy o błękitnych oczach zmienia się powoli w bezzębną , pomarszczoną staruchę w łachmanach . Ujmuje świat w swe zakrzywione szpony i zrywa z niego wszystko po ostatni liść czy kolor. Ze mnie też zrywa wszystko, aż po szary, porysowany metal.
Kiedyś jednak świat nasz znowu przechyli się na swej skrzypiącej osi, zrobi się cieplej i pojawią się nowe liście.

Nigdy nie rezygnuj z osiągnięcia celu tylko dlatego, że jego
osiągnięcie wymaga czasu. Czas i tak upłynie.

*

sobota, 12 listopada 2005

Krawędzie


Na krawędzi dnia, na krawędzi snu
Przegrana w nierównej walce
Na krawędzi dnia, na krawędzi snu
Ja klęczę a wokół tańczy
Czas
Mój największy wróg
Mój najlepszy przyjaciel
(Closterkeller)

Jest już noc. Stoimy na krawędzi sensu. Grodzisko pod nami wije się kątami wałów. Stare cegły potern i kaponier lśnią w rozmytym blasku miasta niczym łuski przyczajonych bestii. W ziemi pod naszymi stopami śpi milion wystrzelonych pocisków, śniąc o ogniu. A my patrzymy w dół na rozlewający się pomiędzy liniami horyzontów ocean miasta. Światła i dusze ślą megawaty w powietrze i wypełniają wszystkie pola widzenia. Tysiąc lśniących wież miasta strzela w niebo, ponad wszystkim żarzy się biały krzyż Kościoła Mariackiego , gdzieś tam daleko błyskają ognie rafinerii osmalając skrzydła kołujących aniołów.
Wieczorne krążenie po starych fortyfikacjach. Mieszane towarzystwo i niepalne świeczki. Patrzę na Magdę od Michałów stojącą na krawędzi swych osiemnastu lat i osłaniam ręką płomień, by choć przez moment ta jej osobista noc nie była taka czarna. Bezskutecznie, są ludzie urodzeni do płaczu. Ludzie , którzy nie chcą odrzucić poczerniałych kikutów skrzydeł, bo obnoszenie kruchych szkieletów piór i sianie szkarłatnych kropli jest takie tragicznie romantyczne. Cierpienie staje się szczęściem i nabiera piękna i trwałości gotyckich łuków. Magda Michajłowna tańczy wśród nas w szczęśliwym tańcu bosej wariatki. Tańczy po szkle rzeczywistości i łapie nas na swoje ucięte wpół słowa i sensy. Wydaje dźwięki i zapętla się w nas. Nie można jej nie słyszeć, nie można na nią nie czekać. Znika by być widzianą.
Jej wiara w upadek ma moc sprawczą. Wszechświat składa się z cząstek, jedne wirują szybciej, inne wirują wolniej , nadając rzeczywistości różne stany skupienia. Ale tak naprawdę wszystko jest energią. Myśl też jest energią , jeśli więc osobowość jest wystarczająco silna może wpływać na wszystko mocą własnej myśli. Myślą można skoncentrować energię, ugiąć lub odciągnąć.
Magda jest energetycznym wampirem, ma osiemnaście lat , a z jej ciała spływają nawet tatuaże.
Noc mija pod niebem z cegieł. Przestrzeń drży wypełniona łatwą muzyką i szczypie paprykowy smak Laysów na języku. .Maleństwo przytula się do mego boku i mruczy o szczęściu. Patrzę na ludzi z perspektywy wieku. Nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi, jak młodzi ludzie się poruszają i mówią. Może dlatego, że już dawno nie widziałem ich tylu na raz. Obserwuję ich nieforemność, ostre kanty ruchów i krawędzie zdań. To niesamowite jak z wiekiem zmienia się mowa ciała. Z czasem nasze ruchy miękną i tracą tą gwałtowność. Nasze słowa płyną wolniej i w jednym kierunku, uginają się i budzą takiej ilości ech. W młodych ludziach można czytać jak w otwartej księdze, my okrywamy się miękkim pancerzem, który lubi wypaczać sens.
Nocny spacer przez miasto. Godzina druga , ulice pełne ludzi . Stoimy w cieniu pomnika Sobieskiego, który kiedyś przyjechał tu za nami z Lwowa i patrzymy jak jakaś ekipa wiąże biało-czerwone szarfy na gałęziach drzew. Setki biało- czerwonych szarf. To będzie pierwsze święto niepodległości w zdradzonej Polsce. IV Rzesza wypełnia sejmowe ławy, gratuluje sobie, klepie się po nalanych kałdunach i chrząka z ukontentowaniem. Nie mogę oglądać wiadomości, od razu widzę folwark zwierzęcy i czarnego knura w pasiastym krawacie na tle wielkich drewnianych drzwi. Nie przejdziemy przez nie. Nigdzie nie pójdziemy. Będziemy stać i czekać przez następne cztery lata w cieniu tańczących barbarzyńców.
Z trudem dodźwigałem do Brzeźna krzyż skórzanego płaszcza. W domu byłem o czwartej.

*

czwartek, 10 listopada 2005

Zawsze chciałem latać kombajnem


Muszę odpisać Lenn na mail. Patrzę na te dwie kartki zbitego w maczek wydruku i czekam. Czekam na szum fal gdzieś w środku, na przepływ treści. Na jakieś słońce, które wzejdzie i opromieni mnie idącą po falach złocistą ścieżką. Czekam i czekam, ale czuję tylko senność i ciężar powietrza. Cały front niskiego ciśnienia, wędruje znad Syberii i opiera nią o mnie. Wgniata mnie w podłogę i wyciska jak galaretę.
Idę dzisiaj z Maleństwem na całonocną imprezę na fortach. Podobno będzie specyficznie. Czarny ołtarz i czarny tort i czyjeś osiemnaście lat. Czuję się jakbym tam dotarł o 10 lat za późno. Mimo to ubiorę zapewne moją zdobyczną koszulkę z pentagramem, obleję się Hugo Bossem i ruszę sprostać tym 6 piwom, które obiecano mi postawić za współudział w misterium. Jakże niewiele potrzeba by przekupić nas, bogów prowincjonalnych miast…
Wychodzi na to, że Awari będzie jednak pracowała w herbaciarni. Lobowałem tam za nią przez dwa dni, niepotrzebnie chyba, Herbaciarz i tak raczej zdecydował by się na nią.
Wczoraj do herbaciarni wkroczył Phantom z pięciokilowym workiem fistaszków. Wiecie ile to jest pięć kilo fistaszków? Wielkościowo, taki mały worek cementu. Chrupaliśmy je cały wieczór, siejąc wokół skorupami, potem załadowaliśmy sobie plecaki a ubytek i tak nie był zbyt widoczny.
Wróciłem do domu. Wykończony po całym dniu roboty, biegania, i wypełniony większą ilością orzeszków. Umyłem się, zanotowałem dzień w notesie słuchając "Ramp" Scootera i padłem w ciemny odmęt snu. Było coś koło 10. O 3 zbudził mnie sygnał z telefonu. Mam taki sygnał, który mógłby budzić pacjentów w stanie komy. Z lekka przekrwiony odkryłem 2 smsy i Piko z Bartosiem za oknem.
I tak gdy wszyscy normalni, zdrowi na umyśle ludzie spali smacznie, tudzież szykowali się do pracy, my staliśmy na plaży sącząc winiak i patrząc jak na spokojnych wodach zatoki płonie wyładowany petardami, kartonowy model ciężkiego krążownika Vanngourt.
Teraz kończę cappuccino, słaniam się nad klawiaturą i zastanawiam się co zrobić z resztą tak wspaniale rozpoczętego dnia.

Commodore 64

to że zwiększa się rozdzielczość,
wcale nie oznacza, że widać więcej.
wczytuję się w dzieciństwo, a tam:
komputer z pamięcią 64 kilobajty

dziś kiedy wszystko jest mega,
nikt nie spojrzy na to, co kiedyś było
cudem, nie tylko techniki. któż bowiem
pojmie, że słaba grafika była bliżej

tego co niewidzialne

(Artur Nowaczewski)

*

poniedziałek, 7 listopada 2005

Impresje poniedziałkowe


Ugryzł mnie pies. Jakiś kopnięty, mały skurwiel - psychopata. Ani ogonem nie ruszył, ani nie warknął, przeszedł z boku i rąbnął mnie w udo. Było ciemno, padało, ja dobywałem się powoli z otchłani tego co mam w głowie, a przechodząca obok właścicielka krwiożerczego bydlęcia zachowała dyskretne milczenie. No i nie spytałem czy był szczepiony.
Wścieklizna inkubuje się 1mm nerwu na godzinę, zanim dojdzie z uda do mózgu może minąć rok. Gdy ten rok minie moi drodzy, lepiej nie przebywajcie ze mną w jednym pomieszczeniu, kłap, kłap.
Poprosiłem Pazurzastą by wyciągnęła dla mnie te informacje od Void. Teraz jestem znacznie mądrzejszy i nieco bardziej przerażony. Niewiedza to błogosławieństwo.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że prawdopodobieństwo spotkania wściekłego psa w środku miasta, u boku właścicielki i w czasach obowiązkowych szczepień jest nikłe. Ale moja słynna hipochondria ma własne zdanie i gra mi właśnie koncert na smyczkach strachu, waląc co jakiś czas w bęben.
Spało mi się za to świetnie. Całą noc snuły się przeze mnie wizje hożej blondyny klęczącej na wysokości zadania. Zbudziłem się wypoczęty tak jak już nie byłem od miesięcy, muzyka mi się podoba, smakują mi te marne szczątki, które odnalazłem w lodówce. Nic tak nie zaostrza apetytu na życie jak odgłos tykającego w głowie zegara.
Jak to powiedział Tyler Dyrden puszczając typa, którego miał właśnie zabić „On jutro przeżyje najpiękniejszy dzień swojego życia.”. Kiedyś marzyło mi się, że dostanę raka mózgu. Mój czas będzie wyznaczony i określony a ja będę musiał się zmieścić w nim z całym życiem.
Na zewnątrz zaś powróciła szarość i mgła. Świat dał nam na niedzielę wolne, wszystko było słoneczne i senne. Teraz znów wziął się za swoją jesienną robotę. Rano, wychodząc matka burknęła przez drzwi „Uważaj na szkła”. Rzeczywiście, kuchnia jest nimi wręcz zasłana. Na moją matkę można liczyć, jeśli wywoła już jakąś katastrofę to na pełną skalę. Wygląda to jakby stepowała po szklankach...zaraz, zaraz gdzie jest mój kubek?

- Gdybym teraz zginął, to czy mogłaby pani
spełnić jedno moje życzenie?
- Oczywiście
- Proszę odnaleźć w Californi wszystkie te
młode damy, do którychkolwiek, kiedykolwiek
się zalecałem i powiedzieć każdej z nich, że
umarłem z jej imieniem na ustach.
(Mark Twain)

*

sobota, 5 listopada 2005

Smak wiatru


W Polsce wreszcie się poprawi
gdy głodni zjedzą bezrobotnych
(radio)

Miasto przykrywa mgła. Górą przepływa blade widmo słońca. Jest ciszej, jakby spokojniej. Powietrze jest aksamitne, zmiękcza dźwięki i ospale wypełnia ulice. Kobiety pięknie pachną w tramwajach i wyglądają ślicznie. Wiatr niesie wirujące powoli liście. Świat wydaje mi się piękny i pełen treści. Zwierze twierdzą, że to dlatego, że jestem u szczytu mojego cyklu maniakalno - depresyjnego.
Jestem rozkojarzony. Myślę o zbyt wielu rzeczach na raz. Ostatnio codziennie gonię za forsą. Kupuję i sprzedaję monety. Palce mam poparzone kwasem , którym je czyszczę. Rozprzestrzeniam się w sieci i w realu, kolekcjonuję serwisy literackie, zbieram kontakty z ludźmi którzy kiedyś pomogą zbudować moją Wielką Stronę. Wolne chwile wypełnia mi Maleństwo, krążymy tańcząc między kroplami deszczu, pichcimy razem i leżymy godzinami grzejąc się nawzajem. Gdyby tak się dało, to zapadli byśmy we wspólny zimowy sen. Nocami rysuję i piszę. Śpię na jawie.
Wczoraj widziałem Marzana na przystanku ponad dworcem. Miasto zdaje się płynąć we mgle. Wieże jak maszty, skośne płachty dachówek, niczym czerwone, łuskowate żagle. Pozdrowiliśmy się przez powietrze i 5 milimetrów szkła. W niedzielę kupuję Topos z jego nowym tomikiem „Commodore 64”. Wiersze dla ludzi, którzy przeżyli erę Top Secretu i gry Chicago 90.
Poza tym remontują nam wykusz. Nawet dzisiaj remont tego wytworu nastarcza potwornych trudności. Pół roku szukaliśmy stolarzy, którzy by się tego podjęli. Teraz wiszą na ścianie domu i układają poszczególne płaszczyzny niczym przestrzenne puzzle. Dom wypełnia hulający wiatr. Jest zimno jak w psiarni.
Pomysły mojego Starszego zawsze wyprzedzały czas. Pamiętam jak dwaj pokomunistyczni kafelkarze usiłowali zrobić ceglany cokół pod wiszący kibel.
Czeka mnie dzisiaj sporo pisaniny. Muszę między innymi okiełznać nieco ekonomię mojego państwa w zwierzowej kampanii. Jestem tam Lordem Protektorem. Chciałem grać prostym złodziejem i rozbójnikiem, ale to było silniejsze ode mnie. Co zresztą mówi sporo o istocie polityki. Jako postać niemagiczna w magicznym świeci, jestem zmuszony do podwójnego wysiłku, aby przetrwać. Poza tym mam tendencję do robienia czegoś, co wkurza bardziej klasycznych graczy, a co Zwierzu nazywa „Industrializacją przez magię”. Jakoś tak mimochodem próbuję ciągle tworzyć częściowo demokratyczne, techniczne społeczeństwo. Częściowo demokratyczne, zawsze uważałem, że rozsądna dyktatura to jest to. Módlcie się zatem, żebym nigdy nie został waszym prezydentem. Na razie jednak mam przed sobą zorganizowany chaos 20 zapisanych druczkiem stron. I muszę wymyślić co zrobić z tą gigantyczną ilością złota którą mam i nie rozpieprzyć systemu ekonomicznego państwa. Podobno Zwierz pisze program , który zdejmie nam część zarządzania z głowy.
Muszę też rozliczyć kilka spraw ze znajomymi. Ostatnio rozstrzelano mnie w herbaciarni. Jestem czarnym pająkiem okolicznych więzi interpersonalnych. Siedzę w środku sieci i we wszystkim mam umaczane paluchy. Gdy coś zaczyna się sypać można we mnie wycelować właściwie z każdej strony. W najbliższym czasie muszę zdecydować czy nie przenieść powoli środka ciężkości mojego życia gdzie indziej, bo dawne związki i zaszłości jeszcze z Gratki, z czasem mutują i wyrodnieją, obrastają w paranoję i jakieś niesamowitości. Męczy mnie ciągłe kontrolowanie przestrzeni wokół w oczekiwaniu na atak. Jestem zajęty, muszę się skoncentrować.

- To był granat...
- Zaczepny? Obronny?
- Atomowy
(sesja)

*

środa, 2 listopada 2005

Po naszych śladach nowa stąpa doskonałość


Misiu, nie śmiej się, tylko ssij, bo się
zadławisz. Mój ty ssaczu...
(Pazurek)

Brnę powoli przez "Wojnę i pokój". Konstrukcja książki jest mi obca, trudno jest się w niej rozpędzić, ale czuję gdzieś tam podskórny ogień, który przyciąga mnie jak ćmę. Wielką włochatą ćmę o skrzydłach z czarnego golfa.
To zdaje się DeMelo opisał historię pewnego chłopca. Jego matka spytała "Czy wiedziałeś, że Bóg był obecny, gdy ukradłeś to ciastko z kuchni?". "Tak" odpowiedział. "I że cały czas na ciebie patrzył?. "Tak", "I jak myślisz , co do ciebie mówił?". "Mówił: nie ma tu nikogo oprócz nas dwóch - weź dwa".
Granice kierujące naszym życiem są umowne. Nie istnieją w rzeczywistości. Czerwone światło, płot, pieniądz, to wszystko działa na zasadzie umowy społecznej. Człowiek wolny to ktoś, kto zdaje sobie z tego sprawę i działa w wyznaczonych granicach z powodów praktycznych i moralnych, ale stosowanie się do nich nie jest dla niego koniecznością.
Wielu ludzi...właściwie większość ludzi tego nie widzi. Dają się umieszczać w ramach. Żyją nie zdając sobie sprawy z własnej mocy sprawczej i możliwości, ale wyczuwają ich potencjalne istnienie i czują się nieszczęśliwi.
Piszę to z okazji rozmowy z siostrą Pazurka. Świetna, biegająca dziewczyna, żywa iskra o reaktorach nastawionych na pełną moc, zmuszona jednak do poruszania się ślimaczym tempem świata przez niewidzialne więzy. Jak każdy człowiek, może wszystko, ale nie wie tego. Sama powstrzymuje się od mówienia i działania, sama usuwa z swojej głowy myśli, które uznaje za niewłaściwe. Sama jest swoim strażnikiem doskonałym.
Awarii straciła pracę, jest dość atrakcyjną , nienajgorzej wykształconą kobietą z dużym doświadczeniem w handlu, ale nie we własnych oczach. Płacze po stracie pracy, w której bezwzględnie ją wykorzystywano za psie pieniądze. A przecież wystarczy uwierzyć w siebie, powiedzieć sobie czego się chce i uprzeć się.
Ludzie nie robią większości rzeczy nie dlatego, że nie potrafią, czy nie mogą, ale dlatego, że rezygnują. Tak naprawdę nic nas nie może powstrzymać, tylko my sami.
Dobra, koniec morałów. Wróćmy w czas bieżący. Jutro będą nam instalować okna, do Zwierzów wpadłem więc dziś zaskakując ich w pociesznych piżamkach. Dostałem kanapkę i sagan cappuccino z furą bitej śmietany, Uciąłem sobie ze Zwierzem pogawędkę o rozwoju nauki. Opowiadał mi o starym, jeszcze poniemieckim akceleratorze, kryjącym się pomiędzy poziomami - 1 i - 2, pod głównym budynkiem polibudy. Jest tam labirynt trudno dostępnych korytarzy, w które zapuszczają się tylko szaleni studenci fizyki. W jednym z kątów kryje się mała kanciapa, a w niej zasuszony staruszek. Wokół straszliwa, techniczna rupieciarnia, komunistyczne półki zawalone sprzętem, czarny , metalowy woltomierz jeszcze z niemieckimi napisami a obok nowy oscyloskop za 40 000 dolarów. W górze widać drewnianą konstrukcję z lat 20, gięte drewno, płótno, do rozpędzania cząstek służą specjalne obracające się taśmy. To trochę niesamowite, ale w tej rupieciarni uprawia się najprawdziwszą, nowoczesną naukę.
Do spotkania z Maleństwem jeszcze prawie pięćdziesiąt godzin. Minuty płyną powoli. Byliśmy razem na "Nocnej straży", akcja kończy się w momencie, gdy każdy właśnie czeka na kulminację. Takie zabawne zachłyśnięcie, jakby nagle pod nogami zabrakło gruntu.
W nocy przyszły chmury. Pozostało wspomnienie wczorajszego złotego słońca i lepka mżawka. W takich warunkach zawsze wychodzą mi długie notki. Na szczęście większość z was i tak nie dotarła do tego momentu.

Ja - Kochanie, właściwie co robisz?
Pazurek - Przewracam cię, żeby cię pogryźć.
Ja - Aaaa, chcą mnie pożreć żywcem!
Pazurek - Żer, żer

*

niedziela, 30 października 2005

Koniec opierdalania


Najpierw wściekłość i poczucie zdrady. Zarwane noce z dowodem osobistym w rękach i myśli by go spalić, by wyjechać na 4 lata, by się zabić, bo jest się przedstawicielem narodu kretynów. Potem zmęczenie, praca, rezygnacja. Na końcu choroba. Nic tak nie leczy z abstrakcji, jak ból gardła.
Tymi zarazkami to się ciągle, na zmianę zarażamy z Małą. Gdy ja zdrowieję, ona choruje i na zmianę. A uprawiamy przecież te dziwne ceremonie z całowaniem się z zamkniętymi ustami.
Pogoda jest piękna, robi się powoli zimno, rano pojawia się szron, ale słońce wydobywa wszystkie kolory i wspaniałości jesieni. Wszędzie leżą liście, można w nich brodzić. Z tyłu , za moimi plecami Zwierz magluje Avatara z fizyki. Avatar plącze się w mendrach tematu i oczekuje na moment, gdy wszystko się skończy i będzie mogła wyzbierać cukier, rozsypany przez spłoszonego przez nią kota. Wszystko to wydaje mi się niespodziewanie skomplikowane.
Kurna! Boki mnie jeden migdałek, a drugi nie.
Dziś jestem zmęczony, ciepło mieszkania Zwierzów sprawia, że robię się senny. Nie miałem czasu w domu i teraz piszę na żywca.
Byliśmy ostatnio na "Doom'ie". Film...prosty, że tak powiem. Wszystkie ograne motywy, łącznie z ciasnymi , mrocznymi korytarzami i obcymi mruczącymi w ciemności przed każdym atakiem. Był tylko jeden fajny motyw, jak gość się budzi i nagle kamera patrzy jego oczyma. Nagle znajdujemy się w grze. Załączyłbym muzykę i oglądałbym to jako teledysk, raz za razem.
Zaraz zacznie się sesja. Dziś zdaje się prowadzi Zwierzu, swój wiekopomny "Statek Zwiadowczy Armagedon". Budzisz się. Jesteś klonem z numerem wtopionym w skórę. Jesteś wyposażeniem bojowego statku, masz każdą broń i wyposażenie w dowolnej ilości. Gdy giniesz statek kopiuje cię. Jeśli współtowarzysze uratują twoją głowę , zachowujesz doświadczenie. To system autorski Zwierza, daje mu nieograniczone wręcz możliwości zaspokajania jego sadystycznych skłonności.
Tyle, idę sobie do pokoju obok. Bo to wszystko i tak rozpłynie się jak łzy na deszczu. Po za tym zza pół otwartych drzwi dobiegły mnie słowa : bluzga krwią... nie mogę oprzeć się ich magii. Czas umierać.

*

niedziela, 23 października 2005

Wiatr o zapachu wołowiny z sosem


Najnowszy kawałek Tatu podkręcam na całą parę. Ich piosenki są zawsze tak bezczelne i pełne energii. Słuchając tego zmieniam długopis w ręku w parującą od gorąca broń. Kiedyś byłem rozczarowany , że życie to nie wojna, a świat nie jest polem bitwy, pewnego dnia dotarło do mnie, że wszystko ma sens i cokolwiek by się nie działo , idzie we właściwym kierunku. Od nas zależy tylko, jak szybko i jakim kosztem.
Gdy wypiję już herbatę, gdy polegnie ostatnie cynamonowe ciastko i wystygną usta po ostatnim pocałunku Maleństwa, pójdę na wybory, by walczyć o dobro w dostępnym mi zakresie. Na przekór zdrajcom i komuchom, tym prawdziwym komuchom, tym którzy myślą, że im się należy, tylko dlatego , że są. Ktoś kto obiecuje, że zabierze pieniądze pracującym, by utrzymywać nieudaczników i nierobów, nigdy nie będzie moim prezydentem.
Mała ma dość wyborów i mówienia o nich. Na jej karcie do głosowania krzyżyk postawiła jej matka.
Kończę. Milczę, choć chce mi się wrzeszczeć. Dlaczego nie pada deszcz? Czemu nie pada, jest tyle brudu do zmycia. Najchętniej bym stąd wyemigrował.

*

czwartek, 20 października 2005

Nigdy, a potem znowu


Widzicie że coś błyszczy. To wielkie
oczy, stoicie na jednym z nich. Z za-
chodu coś pędzi...To powieka...

Bajka obrodziła maleństwem. Leży teraz biedna i obolała, a maleństwo zapewne, stukając paznokietkami o zimne posadzki, wędruje korytarzami szpitala i gryzie w kostki pielęgniarki. No może z tym gryzieniem to przesadziłem, chwyta ludzi w bezzębne dziąsła i ssie z furią.
Wczorajszy dzień był intensywny i pełen smaku. Bieg i praca, reaktory ustawione na pełną moc i migoczące zmienne na ekranach taktycznych mego mózgu. Potem dzień uderzający rozpędzoną falą o kwintesencję wieczoru. Przez lata gasnącej Gratki i przykurzonego grobu herbaciarni, zapomniałem , że można żyć tak kontrastowo.
Wieczorek Dąbrowskiego był wczoraj a ja wciąż jeszcze jestem pijany, i uśmiechając się pełen bezrozumnego szczęścia i mocy wypełniającej wibracją me żyły, czekam na kaca.
Strych w Gdyni jest jednym z najbardziej klimatycznych miejsc jakie znam. To mały rybacki domek, wciśnięty w cieniste podwórko między Gdyńskie wysokościowce. W mroku wieczoru wiszące latarenki i świece w oknach, sprawiają wrażenie jakby trafiło się na przerwę w rzeczywistości, wyrwę w tkance miasta. Człowiek wchodzi w opłotki i tylko czeka, że chatka podniesie się nagle na kurzej nóżce i przeciągnie , strosząc dachówki. W środku jest Wnętrze, i tyle, już dawno temu postanowiłem, że nigdy nie będę go opisywał. Niech po prostu jest. To coś takiego, co chciałoby się znaleźć wieczorem w górach, po całym dniu marszu przez śnieg.
Słów słuchało się dobrze. Tadziu jest jednym z tych poetów, którzy dobrze czytają swoje wiersze. Ma naprawdę dobry ,radiowy głos. Było tak jak trzeba, lekko ckliwie i poważnie, momentami zabawnie. Był np taki moment, gdy Tadziu wbił się niczym lodołamacz Lenin w pełen egzystencjonalnego ciężaru, miąższ wiersza, a tu nagle dzwoni komórka. I to jeszcze sygnałem z typu : krakowiaczek jeden czy świnki trzy. Tadziu zaczął znowu, doszedł do tego feralnego wersu co przedtem i znowu zadzwoniła jakaś komórka. Tadzik przerwał , łyknął piwa z kufla i ogólnie wyglądał jakby właśnie liczył cicho, po łacinie od tyłu. Zaczął znowu, powiedział może z trzy słowa, gdy ze ściany grobowo i ostatecznie odezwał się wiekowy zegar. "To sssspisek" wycedził przez zęby, próbójąc powstrzymać śmiech siedzący obok Tadzia Boros.
Boros, Tadziu i Loffo Landecki, siedząc przy stole z całym tym szkłem i świecami wyglądali jak wyjęci z obrazu jakiegoś niderlandzkiego mistrza.
Po strawie duchowej przyszedł czas na mały afterek. Lotna ekipa nawiedziła lokal o dźwięcznie brzmiącej nazwie "Arkadia". Był to lokal w którym zatrzymał się czas. Kto oglądał kiedyś film "Tulipan", będzie wiedział o czym mówię, taki lepki, PRLowski blichtr, z kelnerkami o wysokich fryzurach i "panie proszą panów". Z miejsca zapachniało Krawczykiem.
Tu się dopiero zaczęło... w trosce o własne życie i zdrowie przemilczę większość przezabawnych szczegółów. Pozostanę przy opisie atmosfery ogólnej.
Tadziu zwierzał się Lenn ze swego nader skomplikowanego życia emocjonalnego. Postawił wódkę , wypiliśmy ją w trójkę , jeden haust, na jedną setkę. Lenn szeleściła nowymi skórzanymi spodniami, zdartymi podobno z Wotanicy, i przynosiła chleb z domowym smalcem, który w knajpie jest za darmo. Landecki czarował Paryżem jakąś nauczycielkę z dziurą na zgrabnej łydce. Łydka była prezentowana na stole. To tak na wypadek gdyby ktoś wpadł na pomysł, by spytać , co robiłem pod nim. Loffo całował pannę w nadgarstki i mówił , że to uwielbia. Druga połowa stołu została spacyfikowana przez jakiegoś ziomka w żelu, który opowiadał jak bardzo lubi tu wyrywać czterdziestki.
Potem były ulice Gdyni rozbrzmiewające naszymi śpiewami i śmiechem. Jasny księżyc próbował przyszpilić do ziemi nasze cienie, a my w kolejce mknącej przez noc, urządzaliśmy konkurs na najbardziej podniecającą łydkę. Niespodziewanie wygrała pani Wojdała, poetka w wieku teoretycznie statycznym, której zgrabne nogi , okazały się osnute bojowymi rajstopkami żywcem ściągniętymi z reklam firmy Gatta.
Potem towarzystwo zapadło gdzieś pośród betonowej jury żabianki a ja gnałem przez noc wypełniony radością i oblewany księżycowym blaskiem. W domu rozpakowałem z plecaka liczne łupy zgromadzone przez cały dzień. Dotykałem każdy, gładziłem. Potem rysowałem przez pół nocy, pierwszy raz od dawna, nie z obowiązku, ale z czystej radości tworzenia.

"Rozdzielczość"

Dzisiaj z twojego aktu wybrałem sobie
oko
i powiększyłem je aż do granic ekranu, do
granic rozdzielczości (a ta jest na tyle wysoka,
że można już w ciebie uwierzyć). Powiększyłem

twoje prawe oko, chcąc za ostatnim kliknięciem
przeskoczyć na drugą stronę, obejrzeć duszę
albo przynajmniej siebie rozklikanego. W
pobliżu czterdziestego czwartego powiększenia

zobaczyłem swoją niewyraźną sylwetkę,
przy sześćdziesiątym szóstym zarys aparatu
fotograficznego, czytelny tylko dla mnie. A
dalej już nic więcej nad szare prostokąty

poukładane ściśle jak cegły w murze, jak
kamienie w ścianie płaczu, przed którą staję
w dzień i w nocy, aby wytrwale rozsadzać spojrzenia
karteczkami z moimi wierszami.

(Tadeusz Dąbrowski,tomik "Te Deum")

*

wtorek, 18 października 2005

Niewysłowienie




Pół nocy awantury z ojcem. Łatwo mu to przychodzi w razie czego jakiekolwiek skutki i tak nie spadną na niego. Najprościej rzecz ujmując gdy się wyniosę, to matka będzie musiała wziąć się za sprzątanie, nie on. Łeb mnie boli od tego wszystkiego, a zamiast oczu mam dwa pączki kolczastego drutu. To takie beznadziejne gdy osoba do której mówisz , nawet cię nie słyszy przez mgłę własnych myśli i teorii.
Jesień w końcu przyszła, ale jest cicha i delikatna. Ja jestem z lekka zapadnięty w sobie , poszarzały i zarośnięty. Wpisałem sobie w harmonogram działań przeprowadzkę i niniejszym fakt ten przestał być rozważaną teorią. Czekam na wieści z Warszawy o odłączeniu się Bajki od Obywatela. Coś jak obserwacja stacji Mir i statku Progres. Gdańsk czeka w napięciu na pomyślne lądowanie.
Wieczorem wędruję z Małą na Kabaret Hrabi, to popłuczyny po Potem, zobaczymy ile pary im zostało. Wlecze nas tam Tau, która jest kabaretowym pasjonatem i jest zdecydowana nas tą pasją zarazić.
Maleństwo ma już w środy angielski, Awari jedzie szlajać się po stolicy, a mi się nie chce siedzieć samotnie w herbaciarni z coraz bardziej zapadającym się w sobie Phantomem. Poza tym dawno nie byłem na żadnym profesjonalnym wieczorku. Wybieram się więc jutro z Lenn na Strych w Gdyni, gdzie Tadziu Dąbrowski będzie promował swój najnowszy tomik.
Będę pił pod pochyłym dachem, słuchał dobrych wierszy i starał się nie myśleć o powrocie do domu. Może coś zgubię, a może coś znajdę. Może coś do mnie wróci a może o czymś zapomnę. W każdym razie coś ulegnie zmianie. Bo jak mawiali starożytni Rosjanie: Trzeba coś robić, bo jak coś się robi, to w końcu coś się zaczyna dziać. Jeśli piszesz długo i wytrwale, to na 10 000 tekstów stworzysz w końcu ten jeden, który pozostawi cię na zawsze w pamięci ludzkości. Jeśli malujesz to jeden z tysiąca obrazów na pewno będzie arcydziełem, choć byś nie wiem jak się opierał. Jeśli się upijasz, to w końcu trafisz na tę jedyną, pijaną i pełną przygód noc, która przejdzie do legendy...
Gdy już wszystko się skończy; wiersze, picie i ostatnie pociągi, ruszę piechotą przez noc, wzdłuż brzegu. A gdy dotrę do Brzeźna wszyscy powinni już spać.

*

sobota, 15 października 2005

Bóg jest jeden, a ty nie


Mam szerokie horyzonty i wąski przedpokój
Interesuję się bezinteresownością
Słucham co w trawie piszczy
Chętnie poznam Poznań
Nie cierpię uwielbiać
Nazywam się Nazywam

(Ktoś kogo nie pamiętam)

Jestem chory. Boli mnie wszystko, mam gardło jak przepalona rura wydechowa i oddycham jak Lord Vader. Siedzę w kącie i staram się nie zarażać znajomych. Więcej tu już nie będę o tym pisał, bo nie mam ochoty zarażać i was moim, dzisiejszym samopoczuciem.
Wczoraj wędrując wieczorem w kierunku tramwaju, pozwoliliśmy uciec jednej trzynastce i poszliśmy nad morze. Wieczorne piątki są tu u nas luźne i pijane. Ostateczny szczyt społecznego przypływu , uderza w falochron weekendu. Napięcie zwyczajności pęka i rozbryzguje się na granicy wieczoru, by niezliczoną ilością ludzkich kropel spaść na brzeźnieńskie plaże. To już nie roboczy tydzień, a jeszcze nie pełen ceremonii i zwyczajów weekend. To bezczas gdy można pozwolić sobie na bycie sobą i przez chwilę odpocząć.
Wyszliśmy na zmurszały kikut po molo, nie było horyzontu.
Miasto płynące cały dzień przez mgłę, wieczorem w niej osiadło. Gdzieś w błękicie przed nami błyskały boje szlaku wodnego. Po prawej rozlewał się powolny rozbłysk portu z naprężonymi mięśniami dźwigów. Po lewej rozpływał się krajobraz za snów.
Łuk zatoki zamknięty wycinanką wzgórz, mgła sprawiła, że dalsze były jaśniejsze, a bliższe ciemniejsze, jak na japońskiej grafice. Zatopione we śnie miasto Sopot, ledwie widoczne, świetliste jęzory miast wyciągnięte aż do morza. Bliżej nowe, brzeźnieńskie molo z drżącymi na spokojnej wodzie ścieżkami sodowych lamp. Wszystko w odcieniach błękitu. Tylko idące nitką brzegu trzy postacie, zupełnie czarne. Kilkuminutowa impresja, widowisko organizowane przez cały świat, tylko dla nas.
Z tyłu szczekliwe odgłosy pijackich przepychanek. Dwóch facetów, siłuje się i szarpie za bluzy, ale bez agresji, tak powoli, jakby tylko dla zasady. W powszechnej ciszy nie ma dźwięku morza, szumu miasta, tylko stłumiony gwar setek głosów. Jest tu tłum ludzi, ale tych właściwych. To nie turyści, to ludzie, którzy tu są , bo powinni.
Wieczór okrada wszystkich z twarzy. W skłębionym mroku ściany parku widoczne tylko punkciki papierosowego żaru. Słychać głosy, musi być tam mnóstwo ludzi, ale nikogo nie widać. Była taka scena w Spirited away, gdy zapadał zmierzch i nagle znikąd zaczęły szemrać głosy a potem powoli, na początku prześwitujący, potem coraz wyraźniejsi zaczęli pojawiać się bogowie.
Jeśli jest tu Bóg to musi stać w cieniu tych drzew, pośród potrzaskanego sowieckimi bombami betonu, w ręku ma tanie piwo a z kącika ust zwisa mu papieros. I tak powinno być, mu też należy się chwila spokoju.
Trzy młode dziewczyny, twarzami do siebie. Z trzech stron w rozpryskach piasku , pędzą do nich trzy psy. Obok powoli wytraca prędkość rower. Lekko uderza kołem w barierkę. Siedzi na nim chłopak w bundeswerce i kraciastej koszuli, ma włosy jak bohaterzy Musierowicz. Wyciąga przed siebie rękę i zatacza łuk telefonem. Na chwilę pojawiamy się w kadrze czyjegoś życia.
Są rzeczy, które muszą być. Chwile, które muszą zaistnieć. Są ludzie, którzy jadą całą noc pociągiem, by zobaczyć świt na plaży. Każde słowo umieszczone we właściwym miejscu tekstu i historii, wywołuje u mnie przypływ szczęścia. Życie to układanie puzzli i każdy kawałek umieszczony we właściwym miejscu, nadaje całości więcej sensu.
Gdy ruszamy z powrotem w cień drzew, latarnie Brzeźna wysyłają już bliźniacze, czerwone smugi w przestrzeń. Wschodzi Mars.

*