niedziela, 30 kwietnia 2006

Bazalt stygnie na ustach


Siedzę sam w domu otoczonym przez deszcz. Jest mi zimno a szarość wlewa mi się do oczu i zalewa jak fala. Cały jestem wypełniony tą szarością i w sumie nic mi się nie chce, nawet pisać do Ciebie. Mózg mi dziś osiadł na mieliźnie sensu, staram się go nie przeciążać. Koncentruję się na drobnych iskierkach, początkujących listków. Wyglądają jak zielone gwiazdki na tle szarego "nic".
Pożyczyłem Awari "Pierwsze uderzenie" Ringo. Napisała właśnie, że Posleeni lądują i zaraz zacznie się rzeź, dzięki czemu nie będzie się nudzić w czasie tej deszczowej nudy, zakleszczona w opustoszałej herbaciarni.
A pada 4 dzień. Świat jest doskonale mokry i przesiąknięty na wylot. Noce wypełnia cisza, wypełnia aż po granice stratosfery, gdzie na rzadkiej mgiełce osiada sproszkowane światło gwiazd.
Amerykanie w miejscu po WTC budują Wieżę Wolności. Z pewnością będzie bardzo wysoka, kiczowata i będzie strzelać do samolotów.
Uwielbiam dobry kicz, jest tak bezwstydnie pełen życia.

*

czwartek, 27 kwietnia 2006

You uspakojsja


W TV reklamują "Armagedon":
Nadchodzi zagłada!... A mój
starszy: Puk puk. - Kto tam?
- To ja, Zagłada...

Kup Pan monetę z papieżem. Nie mam kasy. Ale kup pan, za taką cenę...Następne 10 minut opędzałem się od typa. Miałem jeszcze full roboty, a chciałem skończyć na czas, żeby nie siedzieć i nie gapić się przez szybę do ciepłego wnętrza herbaciarni jak znajomi siedzą, piją i dobrze się bawią. Zniecierpliwiony juz więc z lekka, z charakterystyczną i właściwą mi subtelnością powiedziałem do natręta: Spierdalaj! Na to on zaczął wyzywać mnie od bezbożników... Spojrzałem mu w te zaropiałe ślepia i wycedziłem cicho: Nie tylko jestem bezbożnikiem, ale też satanistą, do tego satanistą uzbrojonym w elektryczną szlifierkę, wypierdalaj więc stąd gościu bo złożę cię w ofierze Baalowi...
To zadziwiające. Gdy ktoś usiądzie sobie w miejscu publicznym i zacznie tam pracować, (np szlifować krzesła ze stuletniej politury, która osiada sobie radośnie toksycznym złogiem w płucach) to ludzie zaczynają traktować go jako coś miejscowego, przypisanego temu miejscu. Jakąś miejscową wyrocznię połączoną z żywym drogowskazem. "Dobrotliwego dzikusa", przy którym można się na moment zatrzymać i zamienić parę słów.
Szlifowanie herbacianych krzeseł pożarło mi dwa dni. Pomiędzy nimi był trzeci, ale poświęciłem go na konstruowanie przydomowej siatki na psy (O tym będzie kiedy indziej). Gdy tak siedziałem przed tą herbaciarnią ze 30 osób 3 narodowości spytało mnie o drogę. Jakiś dziadek rozsnuł opowieść o przedwojennej lakierni powozów, inny kuśtykający o lasce opowiedział mi, jak to w sobotę dźwignął głaz narzutowy na działce i teraz wędruje do kręglarza do Wrzeszcza. Wolny stoczniowiec podrzucił mi kilka fachowych uwag, jehowi spytali czy widzę w swej pracy Boga a jakaś biurowa lady spytała czy równo leży jej szew kiecki, zamachała mi przy tym przed pyłem zaprószonymi okularami zgrabnym kuprem...
W domu moja 74 letnia babka o wyglądzie i charakterystyce aerodynamicznej kuli bilardowej, zabrała się za sprzątanie kątów i przepastnych otchłani swojego mieszkania. Przy tej okazji otrzymałem od niej stertę starych magazynów "Burda", szwedzkich tygodników o polowaniach i jachtach, a także 2 tomiszcza japońskich hentai, 7 kaset z włoskim porno i magazyn Playgirl z lat 80. Po nacieszeniu się owłosionymi klatami, natchnionymi uśmiechami i prąciami we wszystkich możliwych fazach oddałem magazyn godniejszym.
Wieczorem zadzwoniła Tau śmiejąc się i stwierdziła, że Toroj napisała, że na moim blogu zobaczyła notkę o jakiejś parce, która wpadła do herbaciarni, by obejrzeć dalmatyńskie krzesło i że tą parką była ona ze swoim osobistym Smokiem. Napisała też że nie znam się na psach...Co złamało me wrażliwe serce, gdy rozstawałem się z tym krzesłem, było białe w ciemnobrązowe ciapki i wyglądało jak mój śp. krwiożerczy dalmatyńczyk Fready. Dopiero pod wpływem Herbaciarza i bejcy przybrało kolor uciekającego owczarka podpalanego (Jak by was podpalali też byście uciekli). Poza tym nie ma już o czym mówić, bo kultogenna rola plamek nie została doceniona i ostatecznie wszystkie krzesła zjechałem do czysta.
Pornole przejrzałem, były straszne i fascynujące: ludzie którzy w nich grali, wyglądali jakby ich hurtem ktoś zagnał do filmu z wiejskiego targowiska, kobiety miały wąsy a faceci kwiczeli jak zarzynane prosięta i usiłowali mówić po francusku. Przynajmniej będę miał na czym nagrywać teledyski.

*

sobota, 22 kwietnia 2006

Gdy znalazł się na granicy wytrzymałości okazało się, że zapomniał paszportu


Plemniki Chucka Norrisa
są wielkie jak węgorze

Rajcują mnie skórzane ciuchy, nie byłoby w tym może nic dziwnego, ale rajcują mnie też futra, wełna i koronki. Ciuchy które wonieją już myszką. Lubię też bardzo modę gotycką, choć większość ludzi którzy pretendują do miana „Gotów” rozczula mnie do łez.
Tak mnie to naszło, bo ostatnio nauczyłem się w końcu ściągać z sieci zdjęcia i rysunki.
Entuzjastycznie zacząłem więc zapychać Zwierzom dysk zdjęciami pań i panów mrrrocznych, powłóczystych o oczach posępnych a licach bladych.
Zapuszczam się w te tematy przy okazji refleksji jakie mnie naszły po lądowaniu w wrzeszczańskiej filii „Beate Ushe” gdzie znalazłem się w celu zakupienia dla siostry Małej kajdanek z różowym futerkiem.
Sklep przypominał nieco wypożyczalnię kaset wideo, z której wszystkich czterech ścian wypinały z poświęceniem swe napęczniałe wdzięki panie a czasem i panowie. Co tu dużo gadać, gdziekolwiek bym nie spojrzał tam ktoś się prężył, wypinał, rozkraczał, udostępniał swe bogate wnętrze z pomocą dwóch palców tudzież coś zlizywał. Poraziła mnie nieco ta różnorodność inwentarza, by więc odnaleźć upragniony produkt pośród całej tej anatomii stosowanej, udałem się na poszukiwanie obsługi.
Nie było to trudne, bo obsługa odznaczała się jak gówno w ponczu. Pewnie dobierają ich tak specjalnie, wygląd tej kobity wyzerowałby natychmiast nawet największego zboczeńca z ekstraktem viagry zamiast krwi. Spodziewałem się jakiś wyuzdanych, mokrych lasek, które ocierając się lubieżnie i zostawiając smugi pudru w strategicznych rejonach, będą sączyć mi landrynkowymi głosami w małżowinę jakieś erekcyjno - wibracyjne propozycje. Tymczasem za półką z asortymentem wibratorów czaiła się niewiasta o wyglądzie sprzątaczki proboszcza a zza winkla lukał na mnie czujnie jakiś pan o 4 paskach i komórce zaciśniętej kurczowo w rachitycznej dłoni.
Kajdanki były na szczęście w bogatym wyborze: W lamparcie ciapki i w panterkę, skórzane i w wszystkich barwach futerkowej tęczy. Kupiłem oczywiście te jedyne i słuszne w klasycznym hardcorowym kolorze żarówiastego różu...
A tak poza tym robią mi ulicę, wszystko w domu drży i grzechocze od przemykających chyłkiem drogowych walców a cała okolica śmierdzi piekłem. W sumie był najwyższy czas, ulica i chodniki była w swoim czasie robiona przez samych mieszkańców. Babka opowiadała, że na początku pomiędzy domami leżał wszędzie normalny plażowy piach. Jak ktoś się budował to nie przywoził piachu, tylko sypał do betoniarki prosto z ziemi. Do dzisiaj można znaleźć w ścianach muszelki i odpryski bursztynu.
W każdym razie minęło prawie 30 lat i większość komunistycznych materiałów budowlanych utleniła się. Ulica przybrała wygląd poligonu w Semipałatyńsku.
Najśmieszniejsze jest to, że zgodnie z prawem co roku muszę sprzątać z ulicy przed domem hałdy pozimowego piachu. Zawsze potem pozostaje kwestia co z tymi 10 kilo skażonego piasku zrobić. Jako, że nie tylko ja mam ten problem , są w Brzeżnie miejsca, które z każdym rokiem tajemniczo się wypiętrzają.
W tym roku problem rozwiązał się sam. Nie będę sprzątał piasku, bo zabrali go z asfaltem.
W piątek zaś wpadła do mnie Mała i zaczęła bawić się zalegającym na szafce starym kompasem. Gdy zbliżała go do mnie igła obracała się leniwie i zawsze nieodmiennie wskazywała na mnie. Muszę chyba zmienić dietę...

10%
Europejczyków
zostało poczętych w
łóżkach kupionych w
Ikea

*

czwartek, 20 kwietnia 2006

Zrobiła krok, 200 tysięcy głów spojrzało na północ...


Deszcz mazutu uderza w Brzeźno. Bębni o skośne dachy pokrywające smutki i nadzieje, gra na parapetach. Benzynowy smrodek przenika pierwsze, nieśmiałe pączki na gałęziach drzew, ciecz srebrzy się płynąc między kamieniami bruku. Przestrzeń między nimi a szarawą płytą nieba wypełnia stężony opar pełen skroplonego paliwa. Mój świat tkwi nabrzmiały oczekiwaniem. Waham się jeszcze chwilę, wychodzę za próg. Potem wkładam w kącik ust papierosa, wyciągam zapalniczkę. Ruch kciuka, kamień krzesze iskrę. Coś się zaczyna dziać.
Dzieje się wszystko. Wiosna rusza powoli, jak zastana maszyna. Metal pokonuje opór stwardniałego smaru. Przestrzeń wokół zmienia kolor.
Stoję z Maleństwem u wylotu ulicy Tuwima. Omawiamy szatański projekt prezentu dla jej siostry.
Pocałunki są ciepłe, wiatr od morza jest zimny. Obok przemykają rozświetlone tramwaje pełne zmęczenia. Nakładka na wzrok. Autostrada w piekle pełna mknących, sportowych karawanów. Nad ulicą znaki "Przyspiesz" i "Brak limitu prędkości", w tle roziskrzony gmach opery. Wszak wszyscy najlepsi artyści są w piekle.
Wracam do rzeczywistości, trzeci dzień wyniszczam poświąteczne nóżki i sałatkę warzywną. Krew wypełniają mi opowieści.
Herbaciarnia stygnie po remoncie. Układa się pod palcami. Kafelki jeszcze nie odpadły. Herbaciarz ma pecha. On wchodzi, my wychodzimy, to jedna z tych sytuacji w których naprawdę trudno wytłumaczyć, że to zbieg okoliczności a nie celowe działanie.
W sobotę do herbaciarni wpadła jakaś parka: Dzień dobry, czy to jest herbaciarnia, którą opisuje Kiszczak? "Tak". "To chcielibyśmy zobaczyć krzesło..."

*

sobota, 15 kwietnia 2006

Jajecznica


Umysły nieskomplikowane
lepiej sobie radzą z interpre-
tacją rzeczywistości.

Piątek doszczętnie przesiedziałem. Dom opuściłem dwukrotnie: raz by zaopatrzyć się w substancje tuczące, które mi, dziecku z komunistycznym syndromem niedoboru, umiliły wydatnie wieczór, drugi raz po żurek, którego oczywiście zapomniała matka. Był to właśnie szczyt zakupowy stoczyłem więc kilka potyczek i jedną czy dwie walne bitwy z miejscową ludnością, gnającą z głodem w oczach pomiędzy półkami.
Trochę prac domowych, sporo czytania zaległej prasy, której sterta osiągnęła tymczasem metr..
Świat odciął się od nieba parawanem czarnych chmur. Siedziałem słuchając Tatu i znów nie mogąc pisać wierszy. To zdaje się jakaś duchowa impotencja, przychodząca wraz z wiosną i niskim ciśnieniem. Starsi szykowali się do wyjazdu do Mławy, a ja posegregowałem pranie. Katana ładnie mi teraz pachnie Lenorem. To jeden z nielicznych zapachów jakie dochodzą do mnie przez skancerowany na niegdysiejsze zamówienie Raczka, nos.
Wczoraj po raz pierwszy w życiu zjadłem mazurka.
Fajnie móc coś jeszcze zrobić po raz pierwszy.
Cały dzień wysyłałem Małej smsy, że ją kocham: kocham rano, kocham w południe, kocham, a jakże, wieczorem. Oczywiście w nocy też ją kochałem. Obejrzałem po ciemku wybitne dzieło kinematografii jakim jest niewątpliwie film „Bunkier SS”, potem w ciemnościach snuli się za mną zmumifikowani żołnierze Wermachtu.
Żeby było śmieszniej film jest oparty na faktach, a dokładniej na mrocznej historii bunkrów na Babich Dołach w Gdyni, skąd 3 lata po wojnie wyszli Niemcy pytając , kto wygrał. Plotka głosi, że z 2000 wyszło stamtąd 3 i jeden wykorkował po wyjściu na słońce. Ale to już zupełnie inna historia.
Dziś jest sobota (tych którzy pamiętają Gratkę przeszedł właśnie dreszcz rozkoszy na wspomnienie cyklu felietonów Klamerki). Zapieprzam jak mały motorek, bo całe świąteczne sprzątanie rodzina rozkosznie złożyła na moje barki. Niebo jest błękitne, słońce zmienia ekran w szarą taflę a ja udaję się do kuchni zmierzyć się z legendarnym, zagubionym pod wieloma warstwami archeologicznymi , zmywakiem...

Brud i wolność zawsze
się splatają

*

czwartek, 13 kwietnia 2006

Białe skrzydła Kopciuszka


Wiecie po czym można poznać, że się kogoś kocha? Po tym, że zachowuje się związane z tą drugą osobą przedmioty same w sobie pozbawione już sensu i użyteczności: Kapsel po piwie, zgniecione sreberko po cukierku, włos, kawałek sznurka. Swoją drogą ciekawe czy Kerry nadal ma to ślicznie pomalowane, szczelnie zamknięte pudełeczko, które dostał od Merigold, którego pod żadnym pozorem miał nie otwierać, a w którym coś zachęcająco grzechotało... Ciekawe czy je otworzył... i co do diaska tam było?
Dziś nie byłem u Zwierzów, bo Zwierz wiedziony zapewne myślami o potędze i pasją poznawczą zamordował drugi komputer, a na pierwszym miała siedzieć Tau i preparować coś co zapewne doprowadzi jej studentów do histerii i zaowocuje stworzeniem śmiercionośnego retrowirusa roznoszonego na kocich łapach.
Piszę zatem z własnego, osobistego domu korzystając z tego, że starszy oddalił się poza zasięg wzroku i stracił kontrolę nad laptopem. Zaraz wejdę na stronę biseksualnych, niemieckich koprofagów i poczekam moment, żeby sprawdzić jak skuteczny ma firewall.
Tak, dla wszystkich którzy nie uwierzyli Awarii, mamy teraz w herbaciarni krzesło - dalmatyńczyka. Hahahaha (tu błyskawica i wstrząsający odgłos gromu) stworzyłem potwora.
Na koniec szybki wierszyk, może niezbyt mądry ale za to jak najbardziej autentyczny i knajpiany...

Podobno niechciani mężczyźni są niebezpieczni
Skądże...
Mada Faka!
Zagryzam pokal
Krew na wardze
Miesza się z piwem na szkle
Zmienia kolor
Odsuń się
Wieprzu
Celuję w okno!!!

*

wtorek, 11 kwietnia 2006

Urojony wróg


Wczoraj razem z Herbaciarzem zdemontowałem a później ponownie złożyłem herbaciarnię. Kurz wypełnił mnie szczelnie od nosa po wyrostek robaczkowy. Wnętrze nieco się zmieniło, ja zaś narozkręcałem się więcej mebli niż przedtem przez całe życie. Położyłem m.in kafelki na podłodze w łazience, jeśli więc kogoś pochłonie tam ziemia to moja, nie chwaląc się, zasługa.
Razem z nami w tym pylistym, wibrującym od decybeli piekle siedziała biedna Awari. służąca nam pomocą i jako piorunochron. Herbaciarz ją nieźle ganiał, a ona tak ma, że jak ktoś ją opieprza, traci pewność siebie i inicjatywę, przez co pieprzy wszystko jeszcze bardziej, a tym samym daje okazję do dalszego opieprzania. Sytuacja dająca szereg perwersyjnych możliwości.
Jestem wykończony i prawie nie widzę. Zaraz wychodzę sprzedawać moje kartki świąteczne. W radiu Madonna tak ładnie przeprasza po polsku,. a ja oglądam, mrużąc oczy, te moje dzieła i przez głowę przelatują mi myśli typu: Czy w tym kurczaku jest wystarczająco dużo żółci? albo Czy ta kartka dostatecznie nasiąkła błękitem?
Maleństwo przysyła mi mruczącego smsa pisząc , że tęskni.
Ja dziś w końcu położę się spać. Po 4 dobach praktycznie bez snu czuję się jakbym miał się zaraz rozlecieć.
Po drodze pójdę zapłacić rachunki. Tylko one są wieczne.

*

sobota, 8 kwietnia 2006

Jupikajej

Od trzech dni rysuję kartki świąteczne dla Avatara. Oczoplazmy można dostać od tych pieprzonych, żółtych kurczaczków. Oczywiście nie muszę dodawać, że święta w moim wydaniu są raczej krwiożercze i obracają się głównie wokół zagadnienia ostatecznego rozwiązania kwestii: zając czy kurczak.
Poza tym robota, robota, robota. Nie mam czasu, każda minuta jest cenna. Boli mnie każda chwila stracona na jedzenie, spanie czy w kiblu. Zapieprzam jak jebana maszynka. Tylko Pazurkowata ma u mnie licencję na bezczas.
I tyle, dodam tylko, że ostatnio w domu dokonaliśmy wiekopomnego odkrycia, które wstrząsnęło podstawami naszej egzystencji. To co radośnie , przez długie lata wypełniało nam przestrzeń powietrzną domu i co przez wiele lat bezpodstawnie uważaliśmy za mole, a z czym toczyliśmy bezwzględną, wypełnioną ofiarami po obu stronach wojnę, okazało się Pomacnicą Spichżówką.
Zdaję sobie sprawę , że dla większości z was to niewielka lub zgoła żadna różnica, dla nas jednak ogromna, ponieważ rewiduje nasze dotychczasowe poglądy na to gdzie to tatałajstwo się mnoży.
Pozdrawiam więc was z linii frontu, która aktualnie przebiega przez oblężoną i wybebeszaną właśnie kuchnię. Ruszam w kierunku odgłosów artylerii. Ciao...

*

czwartek, 6 kwietnia 2006

Ulubieńcy bogów umierają w dzieciństwie


Spać mi się chce. Od tygodnia. Budzę się zmęczony, piję dziennie 2 - 3 kawy, zapijam herbatką z guarany, czy innego cholerstwa, potem snuję się przez dzień w sennym widzie. Ciągle nie mam pewności czy coś zdarzyło się naprawdę czy nie. Świat zostaje we mnie wycinkami, często pozbawionymi kontekstu.
Gdy wpadliśmy z Galathornem do baru RugBuś, ujrzeliśmy pośród papierosowego dymu mdły odblaskk światła na łysych glacach. Ja na czarno w skórze, Sławek z tymi swoimi loczkami, myślałem, że już po nas. Żeby było śmieszniej rozkładaliśmy jeszcze na stole tarota, z rysunkami Luisa Rojo.
Wczoraj wybrałem się na Dolne Miasto, żeby popatrzeć jak rosną nowe domy na Lastadii. Stały tam jakieś dress ladies. Jak mnie zobaczyły w powiewającym płaszczu zaczęły wspólnie nucić: chodził lisek koło drogi, nie miał ręki ani nogi...
Kiedy indziej stojący w zaułku dres na mój widok stwierdził do kolesi: Ma okulary, będzie żył. Polska to taki kraj w którym ludzie na siebie nie patrzą. Ja z kolei po brzeżnieńku śledzę każdy ruch wokół, a z racji gównianego wzroku, każdemu kogo zobaczę dłużej się przyglądam. Tak też było i teraz, wpatrzyłem się w gościa a on po paru sekundach zaczął wykazywać lekkie cechy popłochu. Dresy jak psy traktują spojrzenie wprost jak wyzwanie. Pomyślcie co to może być za psychopata, który nie tylko wozi się na twojej ulicy ale do tego przygląda ci się z zimnym zainteresowaniem, jakby oglądał kotlet.
I tyle słowotoku, idę zrobić sobie kawę...

*

wtorek, 4 kwietnia 2006

Tęcza nad Brzeźnem


Brunatne pola były częściowo zalane. Pokrywały
je łańcuszki lodowatych szarych kałuż. Ich układ
na polach miał znaczenie. Kałuże zostały wypisane
przez deszcz. Były magią deszczu, tak jak stado
czarnych ptaków było zaklęciem rzuconym przez
niebo, a ruch szarobrązowych traw zaklęciem
wiatru. Wszystko miało ukryte znaczenie.
(Jonathan Strange i pan Norrell)

Schodziłem ze starego mostu granicznego. Łączy dwa stare potwory: Brzeźno i Letniewo. Potężna stalowa konstrukcja oparta na masywnych filarach z czerwonej cegły, w których umieszczono wielkie łukowate wejścia o stalowych bramach i niewielkie okienka obramowane piaskowcem. To wszystko w cieniu przysadzistej, betonowej wieży ciśnień, wyrastającej z półkolistego cienia dawnej lokomotywowni. Kiedyś spoczywały tu, niczym wyrzucone na brzeg jakiegoś niezwykłego morza, rdzewiejące cielska parowozów, ale olimpiada w Chinach oczyściła Europę z niepotrzebnego metalu i zabrała ze sobą stare maszyny, niczym fala przypływu. Teraz pustaki powoli wypierają stąd cegłę. Nowe czasy pączkują wielkimi pakami zmielonej makulatury z pobliskiego skupu, wiatr niesie przez torowiska białe paski papieru.
Nieważne skąd świeci słońce w okolicy zawsze zalegają długie cienie. Całość wygląda jak forteca broniąca w milczeniu skrzyżowania trzech dzielnic.
Wkraczając na „Podszewkę Miasta” w drodze do centrum zawsze przechodzę dołem. Jednak gdy wracam, wspinam się po przeżartych rdzą metalowych schodach, odwracam się i patrzę na ciągnące się łukiem Miasto. Bywa że stoję tam dłużej wpatrując się w zmierzch i patrząc jak zapalają się światła.
W niedzielę schodziłem z mostu pośród wielkich, ciepłych kropel deszczu podświetlonych pod ostrym kątem przez zachodzące słońce. Spotkanie ze znajomymi zdołowało mnie i obrało z energii. Bywają w moim życiu takie chwile gdy tęsknię za bezpieczeństwem. Bywa że marzę o stabilizacji, pracy i pewności, ale nie za taką cenę. Gdy widzę co stałość robi z ludźmi, patrząc jak niegdyś żywe jak ogień osobowości zasypiają w sobie przykryte łupieżem dni codziennych, ogarnia mnie groza, która karze mi biec. Biec przez deszcz i zimno. Uciekać w ogień i płonąć. Ciskać się bez sensu po zakamarkach życia, pozostać wyrzutkiem.
Czasem tylko patrzę w rozświetlone pośród zimowego wieczoru okna i tęsknię.
Gdy wreszcie zszedłem z mostu ujrzałem tęcze rozciągniętą łukiem nad Brzeźnem. Była piękna. A ja pomyślałem: Czy ten świat nie jest dla nas, czy nie dla nas powstał? Ile innych gatunków na tej planecie potrafiłoby tę tęczę choćby zauważyć? Ileż potrafiłoby się nią zachwycić? Ile potrafiłoby się nad nią zamyślić.

*

sobota, 1 kwietnia 2006

Bez uczuciowych przecieków


Jest taka miejska legenda: Facet idzie na dyskotekę i spotyka zadżebistą lasencję. Od słowa do słowa udają się do hotelu, gdzie facet nagle odpływa. Budzi się rano w wannie z zimną wodą, z wody sterczy jakaś rurka, a obok na stoliku komórka i kartka: Nie masz nerki. Zadzwoń do szpitala.
Z kolei mój koleś z Przeróbki (ksywę litościwie przemilczę (oczywiście pod warunkiem odpowiedniej dotacji), trafił do jakiejś lepszej knajpy. Tam dosiadł się jakiś typ, który stawiał przez cały wieczór. Rano ziomek się budzi i ma nerkę, za to boli go tyłek, a w kieszeni znajduje 100 zł.
Piszę to wszystko w związku z tym, że zaraz udaję się ze Sławkiem, znanym także jako Galathorn, w kierunku ulicy Do studzienki, która słynie nie tylko z legendy o świętym Źródełku leczącym ślepców i pełnego domowego wina domu Sióstr, ale także knajp o słusznej renomie miejsc z których się nie wraca.
Wyciągam więc z zielonej skrzynki irlandzkiego funta, ze spieniężenia którego powinno mi starczyć na co najmniej półtorej piwa i idę pić, chlać, żłopać, bekać, uzupełniać to co się ulało i obrzygiwać dresiarzy. Jeśli przez tydzień nie ukarze się kolejna notka, powiadomcie rodzinę.

A ona uśmiecha się
i tuli do powietrza,
które go od niej dzieli.

*