czwartek, 30 czerwca 2005

Blurp!


Pewna żydowska rodzina miała
synka Dawidka. Z Dawidka był
nie lada ladaco i wyrzucano
go po kolei z wszystkich szkół
żydowskich. Zdesperowani rodzice
wysłali więc w końcu pociechę
do szkoły chrześcijańskiej...i
stał się cud! Dawidek stał się
wzorowym uczniem, dostawał same
piątki, a nauczyciele nie mogli
się go nachwalić. Zdziwieni ro-
dzice nie wytrzymali w końcu i
zapytali Dawidka co się stało,
a on: Pierwszego dnia szkoły,
ksiądz mnie objął, zaprowadził
do kaplicy, pokazał Jezusa na
krzyżu i powiedział: Widzisz
Dawidku, on też był żydem...
I wtedy zrozumiałem że to nie
przelewki.

Do Zwierzów powrócił Burcyk marnotrawny. Dotarł do ogródka sąsiadów i miauczał rozpaczliwie a donośnie dopóki go nie ewakuowano. Rechotaliśmy z Tau, jaki to musiał być szok dla kota domowego, gdy w środku nocy z nieba spadł deszcz.
Ostatnio rysuję i sprzedaję rysunki, męczy mnie to , że praktycznie non stop muszę zarabiać na rachunki. Rysowałem japońskie grafiki i skosiłem za nie w jeden dzień prawie 160 zł. Potem poszedłem na pocztę, a gdy z niej wyszedłem miałem już tylko 7.
Na dworze wieje wiatr, co osobiście bardzo lubię, a ze mnie opada płatami zwęglona skóra. Na szczęście nie tylko ze mnie. Gdy wczoraj wpadłem do Awari obeżreć ją z ciasta, zacząłem, pod wpływem sugestywnego widoku jej żarówiastego nochala, nazywać ją Rudolfem. Kto nie wie o co chodzi niech zagłębi się w meandry amerykańskiej mitologii.
Lenn jest już na wolności. Odczuwam jakieś podskórne ruchy wśród znajomych i myślę, że wkrótce w jej okolicach nastąpi jakaś masowa inwazja. Do tego w piątek jest impreza z okazji pierwszego roku Herbaciarni.
Lenn stwierdziła, że gdy Pazurek mdlała w szpitalu, to wyglądała uroczo. Skwapliwie jej to przekazałam.
Ciapek i Wotanica pojechali się gździć na działkę. Wotanica pochwaliła mi się ostatnio, że nie przeczytała praktycznie żadnych notek na blogu, bo są za długie. Stwierdziła, że w ogóle niczego nie czyta i była z tego naprawdę dumna. Naprawdę mocno gryzłem się w język, żeby mi się nie wymsknęło, że taka płytkość osądu, brak elementarnej wiedzy o świecie i normalnego odczuwania, jaką na ogół sobą reprezentuje, a co przecież bierze się właśnie z zamykania się we własnym wygodnym światku, to zwykłe dresiarstwo. (ale mi się rozbudowało to zdanie, dodałbym coś jeszcze ale nie miałem pomysłu gdzie) Inną jego cechą jest ostentacja. I doprawdy nieważne czy ubieramy się na różowo, czy na czarno, kto widział cienie do powiek Wotanicy i jej kolczastą obrożę, albo usłyszał te jej kultowe "hej baby" wie o czym mówię. Granica między stylem a żenadą jest nikła. W sumie pogadałbym o tym z Ciapkiem, ale ostatecznie stwierdziłem, że to nie mój biznes, to w końcu on będzie z kobietą, której nie chce się ruszyć dupy z kanapy, przejść trzech metrów i wcisnąć przycisku domofonu. Na szczęście nie muszę obawiać się jej zemsty, mrrrrocznych przekleństw czy obsydianowego noża z plastiku, bo to długi tekst i na pewno go nie przeczyta.
Wczoraj wpadłem na Pobrzeże do Sławka, stał tam siny w samej koszulce i odliczał czas : jeszcze 53 pierdolone minuty, jeszcze 52 pierdolone minuty. Powiedział że rano myślał, że wziął polar, ale na myśleniu się skończyło.
Tyle, w sumie nic konkretnego, ale dziś znów wstałem o 5 i delikatnie rzecz ujmując rzygać mi się chce na to wszystko. Obok mnie na blacie leży zamyślony Burcyk i niewidzącym wzrokiem wpatruje się w przestrzeń. Najwyraźniej ostatnio dużo przeszedł.

Pazurek - Jakie ładne chmurki. Co to jest cirrusy? Cummulusy?
Ja zerkając w górę - Samolotusy...

*

wtorek, 28 czerwca 2005

Krótkie akapity


W tv Kolumb wchodzi w dżunglę San Salvador
a mój starszy - a tu Jurasic Park ! Potwory wpadają
po kostki w wodę i łamią statki jak zapałki

Dla odmiany krótko. Pogoda jest idealna. Słońce o pięknej barwie światła , świat ujawniający wreszcie swoje prawdziwe kolory. Wiatr który nie pozwala by zrobiło się zbyt gorąco. Dłłłuugie wędrówki z Pazurkiem pośród rozświetlonego miasta , pod szumiącymi baldachimami liści , gdy u naszych stóp tańczą słoneczne plamy. Awari zamknięta w bunkrze swojej pracy bez okien , słucha naszych opowieści i stawia herbatę. Lenn wypuszczają dzisiaj ze szpitala, miała tam być 6 dni , ale jak stwierdzili , wszystko goi się jej wzorowo, a ją rozsadza energia i wszędzie jej pełno. Martwi się , że przez rok nie będzie mogła zajść w ciążę, nie rezygnuje z planowania i dzielenia życia na cele do osiągnięcia. To taka ludzka wada, że gdy Bóg coś sugeruje , człowiek go olewa i robi po swojemu, bo przecież wie lepiej . A przecież najgorszym z grzechów jest pycha.
Nic nie dzieje się bez powodu, z reguły jednak nie zastanawiamy się nad przyczynami, tylko próbujemy aż do skutku.
Tak jestem dzisiaj zły i głupi i nie trzeba mnie słuchać.
Bajka się martwi. My martwimy się o nią. Ja nie mam ochoty z nikim rozmawiać , wiatr na twarzy zupełnie mi wystarcza. Chcę tylko zamknąć oczy. Przez słuchawki leci „I wonted all” Queenów. Wczoraj z Pazurkiem łaziliśmy na bosaka po plaży. Piasek uczynnie zachowywał nasze ślady pośród setek innych. Jesteśmy opieczeni po niedzielnym spacerze z Pucka do Władysławowa . Morze za mierzeją wygląda zupełnie inaczej.

Rzeczywistość to coś co znika
gdy przestajesz w to wierzyć

*

sobota, 25 czerwca 2005

It’s never enough


Wieczór obejmował w posiadanie miasto. Wysoko nad nim ukośne promienie słońca wyłuskiwały spośród zieleni lasu dwie postacie. Jest strome wzgórze nad Oliwą , a na nim „miejsce nad skarpą” , gdzie przychodzą pić studenci. Piliśmy tam z Marzanem mówiąc o życiu , polityce i historii mieszając to wszystko z literaturą. Słońce zaszło a płynnie zmierzaliśmy do jakiegoś bliżej nieokreślonego punktu upojenia , do którego zmierzają z nadzieją wszyscy mężczyźni, po osiągnięciu którego kończy się logiczne myślenie a zaczyna nocny kalejdoskop i strzępy niesamowitych wspomnień. Marzan mówił właśnie o zmianach, o nowej pracy, o tym jak zmienia go żona i to że wkrótce będzie ojcem. Wtedy dopadły nas smsy.
Chyba nigdy jeszcze tak nie biegłem jak wtedy. Puszki poleciały w krzaki w wirujących pętlach białej piany, a my gnaliśmy w dół po zboczu ślizgając się na igliwiu i omijając drzewa. Prawie nie zauważyliśmy kiedy las się skończył a nasze kroki zadudniły na asfalcie. Mętnie zamigotały nam samochody, ulice i budynki. Pod szpitalem byliśmy w dwadzieścia dwie minuty. Gdy docieraliśmy na miejsce M rozmawiał z mamą Lenn. Przerwał połączenie i powiedział „ Nasze dziecko nie żyje”.
Obudziłem się na kacu, prawie nie spałem , całą noc dzwonili zdezorientowani ludzie, przychodziły smsy. Poranek po nocy świętojańskiej był piękny, upalny i słoneczny. Niebo było archetypicznie błękitne a kolory wspaniałe. Pazurek skończyła rok szkolny, dostała świadectwo i książkę z dedykacją. Było tam coś o uczciwości, skromności i rzadkiej postawie. Poczułem się dumny , że chodzę z takim Pazurkiem .
Godzina 1 zastała nas na schodach szpitala jedzących kwaśne mentosy i czekających na Marzana. Niebo było białe z gorąca a upał zdawał się już mieć własny ciężar r. Gdy M dotarł , wcisnęliśmy się w foliowe kapucie i poszliśmy na oddział.
Lenn spała z otwartym pyszczkiem, sama w pokoju i podłączona pod kroplówkę. Marzana połknął szpital , a my staliśmy w drzwiach, dalej nas nie puścili, i patrzyliśmy jak powoli oddycha. W tej ciszy i bieli wyglądała jak jakiś niesamowity, oddychający eksponat o pełnych ustach i rozwichrzonych włosach. Myślałem o jej przedmiotach. Na palcu miała obrączkę, na przegubie zegarek, w uchu kolczyki, obok na szafie leżał telefon. Nasze przedmioty to tylko rekwizyty , którym dodajemy dodatkowe znaczenie, bez nas wracają do pierwotnego znaczenia i stają się bezosobowe. Te rzeczy normalnie tak bardzo lennonkowate , teraz wydawały się obce.
Kobieta w sali obok zaczęła chrapać, po chwili dołączyła do niej Lenn, nie minęła minuta a ich oddech zgrały się, trudno powiedzieć jak bardzo należymy do stada.
Pielęgniarka zmieniła kroplówkę i Lenn się zbudziła. Była jeszcze lekko oszołomiona , ale dało się z nią normalnie rozmawiać. śmiała się z moich żartów , cieszyła z wizyty rodziców i jakżeby inaczej, bawiła kabelkami. Ma stąd wyjść za tydzień.
Lenn wydaje się mała i delikatna. Wielu ludzi lekceważy ją i uważa , że jest dziecinna. Ale tak naprawdę pod tą cała zasłoną czai się silny logiczny i co najważniejsze skuteczny umysł. Lenn jest niezniszczalna, należy do ludzi , którzy staranują przeszkodę, przejdą kilometr i uświadomią sobie jej obecność dopiero w chwili, w której zdziwią się skąd na nich tyle kurzu. Jej sposób myślenia i problemy są z reguły tak abstrakcyjne , że dla większości ludzi zwyczajnie niepojęte. Myślę , że z odrobiną pomocy poradzi sobie, bardziej niepokoi mnie Marzan.
Smutek i żal nie są naturalne. To sztuczne twory , należące do nadbudowy, którą zyskujemy z socjalizacją. Jesteśmy stworzeni do życia, zbudowani optymalnie i dostosowani do zwyciężania, bo dawniej przegrana oznaczała śmierć. Smutek i żal są wytworem myśli, organizm i umysł nie są na nie gotowe, po pewnym czasie zabijają nas. Lenn zawsze myślała inaczej, więc wiele pułapek może ominąć, ale Marzan jest mocno osadzony w społecznej tradycji.
Staliśmy większą grupą w korytarzu przy drzwiach, nagle Pazurkowata przytula się do mnie i mówi „Zaraz zemdleję” i zemdlała - słowne dziewcze. Na szczęście byliśmy w odpowiednim miejscu, choć może to właśnie smród szpitala i upał tak ją skosiły. Coś wspólnego mogło z tym mieć nie jedzenie niczego przez cały dzień. Pazurek została ocucona, delikatnie opieprzona i wycałowana.
Popołudnie zastało nas wysoko na schodach przed drzwiami Tau. Czekaliśmy jedząc pizzę z trzema rodzajami sera. Popołudnie było bardzo przyjemne, wszystko parowało ciepłem, zerwał się delikatny wiaterek, każdy krok był przyjemnością.
Wieczorem oglądaliśmy bandą filmy. Zdałem relację z wizyty w szpitalu, drugą zapisałem na blogu. Potem wędrowałem z Pazurkiem przez ciemność w kierunku jej domu i nie zwracaliśmy już uwagi na nic oprócz siebie.
Nie płaczę na pogrzebach, nie żałuję umarłych. Ludzie umierają wtedy gdy wypełnią swój czas i spełnią to po co zaistnieli . Śmierć to nagroda , trzeba na nią zasłużyć. Nikt nie umiera nim nie spełni swojego zadania. To dlatego Bóg nie lubi samobójców , rezygnują, poddają się i nie zrobiwszy tego co powinni pchają się poza kolejką. Życie musi wyglądać zupełnie inaczej z perspektywy śmierci.
Kiedyś wyrzucałem sobie wielokrotnie ten brak żalu. Uważałem że powinienem cierpieć , bo tak trzeba. Ale z czasem przyszło zrozumienie, że jeżeli cierpię to wyłącznie z osobistych, egoistycznych pobudek, dla niego śmierć jest czymś zupełnie innym niż dla mnie.
Mam taką tendencję , że po dłuższym okresie tworzenia jakiegoś autorytetu na tym blogu , piszę nagle jedną notkę , która rozwala wszystko w diabły i muszę zaczynać od początku. Myślę , że to może być właśnie jedna z takich notek. Przykro mi , ale naprawdę nie widzę w śmierci niczego innego niż celowości.
Jest taka piosenka Kaczmarskiego „Hiob”, kiedyś słuchając jej wściekałem się , bo wydawała mi się rozpaczliwym wyzwaniem rzucanym w oczy Bogu. „ Dzięki ci Boże! Stworzyłeś najpiękniejszy ze światów!!!”, dawniej słyszałem w tych słowach tylko nieludzki ból, wściekłość na niesprawiedliwość losu i ostateczny sarkazm człowieka któremu odebrano wszystko. Aż pewnego dnia odkryłem, że te słowa są najpiękniejszym wyrazem miłości jakie kiedykolwiek napisano . Bo ten świat zbudowany jest tak , że jeśli coś stracimy , zawsze zostaje nam coś, a strata nigdy nie jest bezsensowna, zawsze coś daje, udowadnia albo powoduje.

*

piątek, 24 czerwca 2005

news


Wieczorem u swojej mamy na Niedżwiedniku u Lenn zaczęły się bóle i pojawiła krew. Skontaktowała się ze swoim lekarzem, który skierował ją do szpitala na Zaspie. W poczekalni odeszły wody i Małą wysłali na salę. W nocy miała cesarkę.
Teraz czuje się w miarę dobrze , jest jeszcze pod kroplówką , ale można z nią rozmawiać i ją odwiedzać. Jutro jeszcze będzie na sali pooperacyjnej. W szpitalu zostanie jeszcze tydzień. Trzyma się dobrze, wydaje mi się , że się pozbiera. Czego jej jak i nam życzę.

*

czwartek, 23 czerwca 2005

...


Dziecko Lennonki i Marzana nie żyje.


Wilki nie potrzebują imion, wiedzą kim są


...bo Kiszczak jest z innego planu. Planu pięcioletniego...

Veni, vidi i zapłaciłem. Wszystko i wszystkim. Teraz czuję się jak coś co przetrwało podróż przez układ pokarmowy kaczki. Poza tym wczoraj gdy mijałem stocznię , mocno zaświeciło słoneczko. Moje oczy nagle wypełniły się łzami, cos wezbrało w płucach, po czym kontinuum czasoprzestrzennym wstrząsnęło potężne kichnięcie. Przymknąłem oczy wzruszony do głębi spotkaniem ze starą przyjaciółką. "To znowu ty" , pomyślałem, "Witaj alergio. Cóż cię tak długo zatrzymało w tym roku?"
Na schodach pod Dworem Artusa czekała już Pazurek z siostrą. Siostra wzięła sobie mały odwet, ponieważ ostatnio to my wparowaliśmy niespodziewanie na jej randkę. Podelektowała się chwilą po czym ulotniła się , a ja zasiorbany usiadłem przy Pazurku i pozwoliłem się się pocieszać.
Schody przed Artusem to fajne miejsce. Często , gdy mam chwilę w przelocie, siadam tu sobie na godzinkę czy pół, czytam na słoneczku, albo gapię się na ludzi. Miejsce otoczone jest przez opowieści, jeśli kiedyś się tam do mnie przysiądziecie to może którąś wam opowiem. Poza tym te schody mają jeszcze jedną ważną cechę...są z piaskowca. Nie są więc zimne i miło grzeją w kuper. Przy moim kafelkarskim skrzywieniu spowodowanym indoktrynacją przez szereg majstrów i opowieściami o legendarnym "wilku",to bardzo ważne.
W herbaciarni zebrał się nas mały tłumek. Tau opowiadała jak to ich kot wyskoczył nocą z okna 3 piętra i udał się w świat, Phantom zrzędził i pochłaniał wielkie ilości przeróżnych substancji, często w dość przypadkowych kombinacjach. Był tak uciążliwy, że w końcu wkurwił Herbaciarza którego uśmiech nagle stał się jednym z tych , które kojarzą się z tymi małymi ptaszkami wydziobującymi resztki pokarmu z pomiędzy zębów...
Z rąk do rąk przewędrowały książki, nad stołem pojawiła się koncepcja niedzielnej wycieczki. Lennonka pokazywała zdjęcia Ignasia i pozwalała dotknąć pęczniejącego brzuszka. Pazurek wykorzystywała mnie w celach grzewczych i mruczała z ukontentowaniem. Na koniec pojawiła się Pipp Show ze swoją dziewczyną, prosto z pociągu. Planowały udać się do Brzeźna w celu odnalezienia pewnego dość niejasnego adresu, tudzież w razie niepowodzenia poszukiwań , namiotowania na plaży. Uczcijmy minutą ciszy pamięć tych dwóch odważnych kobiet...
Zapada błękitny zmrok. Miasto zapada w sen . Wichry wracają do swych podniebnych stanic a fale wsiąkają w ląd. Ja po załatwieniu wszystkiego mam chwilę spokoju. Wsłuchuję się przez chwilę w ciszę , po czym zakładam słuchawki i zaczynam pisać. O czym? To wiem już tylko ja i papier.To takie ręczne wycie do wyimaginowanego księżyca...

Wszystkie końce są
początkami początków

*

wtorek, 21 czerwca 2005

Czy trędowaci mogą się opalać?


- To tylko kwestia odpowiedniej kombinacji -
stwierdził wystukując coś na klawiaturze. Po
chwili zatonęła Azja.

To co piszę jest z reguły przemyślane. Siadam nocą i piszę. Zapełniam stronę za stroną. Później siadam nad tym ponownie i zaczynam kreślić, skracać , zastępować całe wersy pojedynczym zdaniem. Czasem aż do granicy zrozumienia. Też celowo, gdyby wszystko było jasne i zrozumiałe świat byłby niewypowiedzianie nudny. Zawsze staram się zostawić ślad jakiejś tajemnicy, zapach czegoś nieuchwytnego rozwiewający się w powietrzu. Gardzę ludźmi , którzy twierdzą że rozumieją świat. Zatrzymują się na pewnym etapie rozwoju, pośród bezpiecznych schematów. Szufladkują wszystko, układają jak ikonki Windowsa, a potem już nie myślą , tylko klikają. Jeśli coś się nie zmienia , nie żyje, jeśli porzucamy naszą ludzką elastyczność i otwartość , jeśli pogrążamy się w lenistwie i tłumaczymy naszą nieruchawość i niepowodzenia światem, cofamy się do poziomu zwierząt. I tyle na razie o tym.
Znad morza przyszła mgła . Wieczór był jasny, niebo błękitne, mgła stała się niebieska, jakby to niebo zeszło na ziemię i wypełniło ulice. Świat odrealnił się , stracił głębię, drzewa bliższe były ciemniejsze, drzewa dalsze były jaśniejsze. Ludzie rozmazali się błękitnie jak na obrazach Chagala. Opar wygładził im rysy i dodał skrzydła, czułem się jakbym szedł asfaltową nawą pełną aniołów. I nagle zza chmury wyskoczyło słońce i powietrze przecięły złote ostrza światła , uderzając w ludzi, domy , ulice. Złotą falą aż po zielony pierścień wzgórz.
Znaleźliśmy z Pazurkiem miejsce w którym piaszczyste zbocze odsłoniło splątaną sieć korzeni. Sosny wyglądały jakby stały na poskręcanych , pajęczych odnóżach. W dole słońce rozgrzewało zieloną dolinkę, uwalniając jej mocny , żywy zapach. Dalej błyskał kostopaty korpus porzuconego mostu. Wokół krążyli ludzie i psy, a my jedliśmy kokosanki, odpinaliśmy sobie guziki i mazaliśmy się żywicą. Dla zbyt domyślnych dodam : Byliśmy grzeczni...
Rano walczyłem z grzybem. Babka wstawiła sobie plastikowe okna, plastikowe okna nie oddychają , no i teraz musiałem zdjąć praktycznie całą ścianę w pokoju. Stałem potem na chybotliwej drabinie z kubłem farby w ręce a u nogi wisiał mi ogłupiały pies, odkrywając nową , wspaniałą zabawę. Po południu przed skończeniem „Przestrzeni objawienia” Reynoldasa , ale już po kaszy z leczo , piłowałem sobie pilnikiem pęknięty ząb, który od dwóch dni patroszył mi od środka policzek. Uwierzcie, niewiele rzeczy może się równać smakiem z tartym zębem, no może tylko to palące cholerstwo, które kazali wszystkim pić po Czernobylu.
Dużo ostatnio pracowałem, wiele zrobiłem i dużo się nalatałem, ale dobrze się z tym czuję ponieważ była to praca sensowna i efektowna. Dała konkretne efekty i przeświadczenie o dobrze wykorzystaniu czasu. Dziś znowu remont, potem sieć u Ciapka i filmy i muzyka u Void . Potem wieczorne odprowadzenie Pazurka przez stare cmentarze , które zmieniły się w parki , a o dawnych czasach świadczą tam już tylko rzędy drzew wyznaczające nieistniejące już alejki.

Lecz dla nich dopiero zaczęła się prawdziwa
opowieść. Całe ich życie w tym świecie i wszy -
stkie przygody były zaledwie okładką i stroną
tytułową , teraz rozpoczynali wreszcie rozdział
pierwszy wielkiej opowieści , jakiej jeszcze nikt
na ziemi nie czytał - opowieści, która trwa wie -
cznie , w której każdy rozdział jest lepszy od
poprzedniego.
(Sam koniec „Opowieści Narni”)

*

sobota, 18 czerwca 2005

Szaleństwo nie może się marnować


Ja - O rany! Kobieta mnie podszczypuje!
Pazurek - Szczyp , szczyp
Ja - Mój ty szczypiorku...

Całodzienne przenikanie przez meandry sieci, wczytywanie się w cudze życia, oglądanie widoków niepowtarzalnych o żywych kolorach i mozolne wypełzanie z śmiercionośnych dla laika cyfrowych pułapek wprawia człowieka w stan szarego szumu, otępienia płynnego i lepkiego niczym melasa, o lekkiej paranoi nie wspominając.
„Flisak” to melina z duszą. Pełna inteligentnych dresiarzy, teoretycznych piękności o sadłem strategicznie wylewającym się z trzech punktów wokół stringów, dramatycznych bezrobotnych z historiami o podróżach do piekła i tanim piwem , mocnym jak noc i zimnym jak serce poborcy podatków. Wejść trzeba pod ziemię , jednym z przedproży na Chlebnickiej. Wszystko obite jest siermiężnym drewnem i zalane bladą poświatą dwóch kompów. Zza baru wpatruje się w przestrzeń melancholijna barmanka. Potraficie wyobrazić sobie lepsze miejsce do zapominania?
Po całym dniu za klawiaturą w towarzystwie dzikiego kota Zwierzów i jego wyimaginowanych much, wylądowałem na Długim Pobrzeżu. Sławek obejrzał mnie sobie dokładnie i podjął męską decyzję postawienia mi wszystkich piw, które dotychczas mi wisiał. Wisiał mi dużo piw. Najlepiej pamiętam rzucanie lotkami. Nawet trafiałem , co wcale nie było takie proste, jako że ta dziwna tarcza przelewała się łagodnie w polu mojego widzenia , a czasem podskakiwała nawet w takt lecącego z szafy Gigi Dagostino.
W domu na stole leżał rachunek za wodę. Mój kochany tatuś postanowił , w ramach „pomocy rodzinnej”, obciążyć mnie dodatkowym kosztem 5 stów. Mam niejasne wrażenie , że zakup komputera oddala się z tętentem , i kryje się mrugając łzawymi oczętami spoza jakiegoś kamienia. Tymczasem wpada Plastuś, jeden z braci 3szklaneczki, i mówi że idzie zapolować na Niemca. Nienawidzę uczciwości.
Na szczęście jest Pazurek, która obejmuje moje megalityczne cielsko i mówi „moje maleństwo, aż ma się ochotę zagaworzyć. Głaszcze mnie po nastroszonej duszy . Ja gotuję jej obiadki, chodzimy i śmiejemy się z otaczających nas surrealistycznych wątków, które postrzegamy chyba tylko my. To taki rodzaj szaleństwa który się dzieli na dwoje.

Wpada ekipa z oknami. Wszyscy ubrani
na czarno, w długich płaszczach. Rozsta -
wiamy ołtarzyk. Kula biega z kadzidłem a
ja rozkładam krąg z 13 ceremonialnych
kotw. „O Panie Ciemności! Pozwól nam
dobrze zainstalować te okna !!!”, zawodzi
Kostek, nasz Master of Mon(s)ters wwier-
cając się SDESem w czaszkę czarnego kota
Kot kręci się w koło na wiertle chlapiąc
posoką...
...To była jedna z luźnych wizji jakie potra -
fią narodzić się w umysłach ekip remonto -
wych pracujących w waszych mieszkaniach.
My tak mieliśmy po domu w którym cały
dzień leciało Radyjo. Po jednym radiu na ka-
żdy pokój. Nie było ucieczki...

*

czwartek, 16 czerwca 2005

Mroczny królik chaosu


Królik wzruszył ramionami, co nie jest takie proste u istoty , która zdawałaby się ich nie mieć.

Mój kochany staruszek rozpoczął wieczór od rozpieprzenia kasety ze swoim ulubionym Bondem, a potem urządził awanturę , którą można było mieżyć w skali Richtera. Oczywiście nie muszę dodawać , że to ja byłem jej dość przypadkowym powodem i głównym tematem. Rozkładając kasetę na części, założyłem słuchawki i odpaliłem Ofspring.
Kochany tato, trzeba było używać na studiach prezerwatyw. Trzeba było się pilnować , panie najmłodszy doktorze w dziejach uczelni, o dwóch błyszczących fakultetach. Gdybyś wtedy się zastanowił, ja bym nie myślał, nie czułbym i niczym bym się nie przejmował. A ty dalej mógłbyś oszukiwać się , że żyjesz naprawdę.
Niestety jestem . O taki, szeroki i zarośnięty. W sumie do niczego nie pasujący i formalnie nieprzydatny. Możesz sobie na mnie popatrzeć, jak przypominam ci twoją bezmyślność, w całym tym twoim uporządkowanym i odpowiedzialnym życiu, po którym nie będzie śladu w pięć lat po twojej śmierci.
Tak naprawdę nie ma dobra i zła. Jest tylko równowaga i konsekwencje. Popełniłeś błąd, teraz za niego płacisz. Nie ma większej sprawiedliwości.

*

wtorek, 14 czerwca 2005

Wszechświat to wydarzenie


Rano chcę być w tobie.Chcę czuć jak
muskasz mnie wargami i do buzi bierzesz.
Chcę czuć jak wlewa się w ciebie ma go-
rąca rozkosz...To ja twoja poranna kawa...

Historia ciągle trwa. Nie jesteśmy na żadnym szczycie, tylko ciągle gdzieś po środku. Może to i dobrze. Na początku i na koniec zawsze jest najciaśniej , a ja nie lubię tłumu. Siedzę w pełnym słońcu na schodach Dworu Artusa, popatrując na ludzi. Neptun szumi gdzieś w tle , piękne panny sprzedają krew drzew a gołębie uśmiechają się półgębkiem do pstrykających fotki niemieckich turystów. Koncentruję się na teraźniejszości. To trudne , ponieważ nawet moje zmysły mają przecież pewne opóźnienie i to co przetwarza mój mózg jest już przeszłością. Zawsze jesteśmy o moment za rzeczywistością.
Cały jestem skropiony białą farbą , to drugi dzień malowania czyiś łazienek. Korzystam z chwili przewiewu by pogrzać na słońcu stare kości i przeczytać rozdział nowej książki Ringo. Zaraz ruszę w kierunku Niedźwiednika, gdzie wrzucę te myśli w sieć i utrwalę w pamięci świata. A wokół mnie (czyż to nie niesamowite?) z prędkością fali uderzeniowej , rozszerza się wszechświat.
Wczoraj po szpachlowaniu pieprzonych sufitów i po chwilach grozy w bibliotece , wylądowałem u Sławka przed Bramą Mariacką. Sławek ostrzygł się ostatnio i wygląda teraz jak Lady D , czy inne Papa Dance. Właśnie użerał się z tłumem bachorów, próbując im wcisnąć „na pamiątkę” bardzo gdańskie breloczki z Pikaczu/. Pojawiłem się akurat w chwili gdy jakiś szczeniak z bezczelnym uśmiechem rzucił Sławkowi w oczy „że matka zabroniła mu kupować badziewia”. Ofiar nie było.
Spijaliśmy herbatkę z termosu i gadaliśmy z pojawiającymi się co jakiś czas znajomymi. Z bramy wychynął nagle Mentat z nową panną. Stanęli romantycznie przy barierce i wpatrzyli się w rzekę. Mentatowi utyło się ostatnio i teraz wygląda tak słodko misiowato. W tej swojej marynareczce i plecaczku wyglądał jak nazista zmechanizowany. Wiatr podwiewał pannie krótką spódniczkę odsłaniając szersze perspektywy. Mentat zaś przmknął po nas tym swoi lodowym spojrzeniem ss-mana , ale nie zniżył się do rozpoznania nas.
Przebijając się przez Wrzeszcz wpadłem zaś na Yoru. Niegdyś najmroczniejsza i najpiękniejsza lolita Trójmiasta , Famme Fatale Gratki, Freya, Ruda wiedźma , dziś wygląda jak Matka Polka. Ma dom i syna, poza tym komplet barokowych kształtów, czy też mówiąc okrutnie kształt powszechnie znany jako gruszkowaty. Tylko jej brązowe oczy pozostały nadal piękne.
Pazurek zmęczona końcem roku i zdołowana przez rodzinę, mocno przeżywa domowe tarcia. Porwałem ją po końcowym egzaminie do parku, gdzie tworzyliśmy przerażający scenariusz filmu, który musi nakręcić na zaliczenie: gotyk, zwierzęta , gotowanie i jeszcze parę strasznych rzeczy. Granica chmur przesunęła się dyskretnie i na ziemię spadać zaczęły ciężkie, ciepłe krople.
Siedziałem potem na przystanku koło Akademi gapiąc się na świat przez opar zmęczenia i niewyspania. Nagrzany przez cały dzień miałem w sobie słońce i krople deszczu na skórze przynosiły niewypowiedzianą ulgę. Wokół wszystko zaczęło pachnieć.
Po północy Pazurek przysłała smsa po przeczytaniu którego szedłem spać z uśmiechem od ucha do ucha.

*

sobota, 11 czerwca 2005

Hipnotic


Tu na wschodzie mężczyznę od kobiety dzieli tylko światło - powiedziała i zdmuchnęła świeczkę.

Za milion lat w miejscu Brzeźna będzie łąka. O kilometrów tysiąc od najbliższej plaży. Pod murawą tkwić będzie może parę skruszałych fundamentów. Świat się bardzo zmieni. Będzie cieplej, a bardziej czerwone słońce , szukając zrudziałych gotyków przeszłości , pokrwawi tylko kilka kołujących gołębi. Wiatr będzie niósł nasiona i poruszał trawą . Niekończące się falowanie , od horyzontu po horyzont. Na równinie długi cień będzie rzucała wieża z czarnego bazaltu, w kształcie kobiety o długich włosach i dłoniach, i nosie , którego zawsze się trochę wstydziła. Stać będzie nieustępliwie i cicho w miejscu mojego domu , a wiatr i czas szlifując kamień złagodzą jej rysy.
Nie wiem czyje stopy zostawiać wtedy będą ślady w piasku plaży. Nie wiem czyje imię wypisane patykiem będą zmywać fale. Mam tylko taką cichutką , wariacką nadzieję, że za ten tysiąc tysięcy sylwestrów, ktoś będzie pamiętał o tym miejscu tylko ze względu na mnie.

Historia to obłąkana kobieta
Tańcząca po szkle
Ślepa z radości
Miesza wiotkimi rękami po niebie
Podwieszając bohaterów na chmurach
Nuci pieśni odważnych głupców
I tak bardzo kocha nas
Szaloną miłością wariatki
Rozwirowana szarą suknią
Wznosi kurz
Który osiada na gwiazdach
i odbiera blask oczom
Całuje nasze ręce
Zostawiając krwawe blizny
I stwardniałe plamy odcisków
A my
Opatuleni sztywno
W lukier myśli i rozsądku
Idziemy za nią
Nie mogąc oprzeć się
Czarowi tańca
Stworzeni na obraz i podobieństwo
Ciekawości

*

czwartek, 9 czerwca 2005

Wój Matt w podróży


- Awari za ten kibel to chyba w naturze płaci.
-Jasne. Gary myje.


Jeżeli gdzieś się dzisiaj spieszysz ta notka nie jest dla ciebie. Jeśli masz chwilę , to usiądź wygodnie i czytaj ją w wolnym , równym tępie stawianych kroków.

Niedziela. Trasa Gdynia - Puck. Na Oksywiu ludzie idą do kościoła. Phantom kupuje całą struclę i konsumuje w charakterze kanapki. Gówniarza zachęcamy by dotknął mijanego właśnie płotu portu wojennego, żeby dowiedzieć się, czy z tym wysokim napięciem to nie żart. Wychodzę z Ph ze sklepu , upychając po kieszeniach Kit Ketty. Na skrzyżowaniu Awarii i Cassiel powiewają mapami. Patrzymy na nich z pobłażaniem.
Piasek chrzęści pod butami. Jest szaro ,lekka mgiełka. Zza klifu wynurza się stara torpedownia. Dziobata, betonowa budowla na wodach zatoki, wygląda jak jakiś widmowy parowiec, wprost z głębin Missisipi. Na brzegach ogromne kołowroty. Przypomina mi się opowieść Grassa o stole gigantów. Gdy grupa karłów użądziła sobie piknik na jednym z potężnych bunkrów Wału Atlantyckiego.
Idziemy pośród gruzu dawnego portu eksperymentalnego. Zmurszałe zęby pali sterczą z wody równymi rzędami.
Dalej wzdłuż zalesionych klifów. Wiatr porusza liśćmi i dźwięczy drutem kolczastym płotu lotniska wojskowego na Babich Dołach. Gdzieś tam jest ten bunkier, z którego Niemcy wyszli 3 lata po wojnie. Plaża jest wąska, zawalona kamieniami i pniami drzew. Wszędzie pełno żelastwa. To ta okolica w której wszystko zawsze się kończyło. Najpierw Polacy w 39, potem odpłynęły stąd ostatnie niemieckie statki. Ze zbocza sterczy zardzewiały kalnister, kawałek dalej przerdzewiała puszka po niemieckiej masce gazowej. Mijamy szkielety wielkich ryb. Gówniarz wyjątkowo milczący , wziął za to zdychający dyktafon i puszcza fałszującą okrutnie Celinę topiącą Titanica.
Koniec klifów. Rybackie miasteczko, Łodzie wywleczone na piasek, rybacy piją wino, pośrodku plaży jakiś dres ryczy w komórkę. Mija go Cassiel. W czapeczce i koszulinie wygląda jak Włóczykij. Brak mu tylko tobołka.
W Rewie metalowy krzyż z kotwic i wąziutkie, kluczące uliczki. Plaża odrywa się nagle od lądu i wędruje prosto w morze. Fale uderzają z obydwu stron. Wrażenie niesamowite . Wreszcie dochodzi się do końca , dalej już woda,z fal wynurza się łańcuch piaszczystych wysepek. Chcieli tu kiedyś zrobić drogę na Hel i odciąć część zatoki, ale zawyli ekolodzy.
Ścieżka przez bagna, wokół okrągłej zatoki. Trawiaste łąki aż po horyzont i błoto na butach. Zaczyna lać.
Wchodzimy wyżej. Droga prowadzi wzdłuż lini drzew i rur, których mroczną tajemnicę objawiam Awarii. Nagle kończy się deszcz , chmury pękają i wychodzimy w krainę łąk i mostów. Na horyzoncie szara płyta Bałtyku. Idziemy asfaltem, przekraczamy kolejne rzeki. Daleko wzgórza, żółte osypiska żwirowni i białe plamki domów.
Robi się błękitnie , wychodzi słońce, a trawa faluje z powiewami wiatru. Wkraczamy do krainy baśni. Po surowości krajobrazu poprzednich 20 kilometrów eksplozja zieleni i form. Pola rzepaku widoczne pomiędzy wielkimi, starymi drzewami. W każdym dziupla, czasem rana po piorunie. Siedzimy na głazach przed sklepem. Phantom pstryka kolejne zdjęcie swoją cyfrą. Zrobi dziś 419 zdjąć.
Neogotycki pałacyk. Grupka pijaczków, która zakochała się w żarówiaście fioletowej czapce Gówniarza. Gdy szliśmy koło lotniska, to śmieliśmy się że ta czapka to zajebisty cel, i ostatnią rzecza jaka Gówniarzowi wpadnie do głowy , będzie rakieta Tomahawk.
Wracamy na plażę, ale ta już jest zupełnie inna. Zbliżamy się do nasady półwyspu Helskiego. Woda jest gładka jak lustro, zwieszają się nad nią korony drzew. Jest cicho i spokojnie. Wydawać by się mogło , że idziemy wzdłóż jeziora. Piana przy brzegu i horyzont zamknięty zewsząd lądem.
Ludzie byli tu już 11 tys lat temu. Mijamy prehistoryczne osady. Jest tak pięknie , że staje się to nie do opisania. Dobre miejsce by się przeprowadzić . Krążymy wąskimi ścieżkami pośród lasu. W piaszczystych klifach czernią się oghromne miasta jaskółek brzegowych.
Wreszcie wchodzimy na szczyt klifu. Wąska ścieżka , cień drzew i spokojna woda w dole. Z boku pole pachnące czymś niesamowitym i śpiew dzieci niosący się spomiędzy pierwszych zabudowań. Przez chwilę, i nie jest to żadna prtzesada, czuję się jakbym szedł przez raj. Czasem zdarzają się takie chwile szczęścia, momenty na które się czeka. Takie punkty zawieszenia, ciszy , równowagi. Chwila , po wysiłku lotu, tuż przed bezwładem spadania , gdy wisi się w powietrzu i wszystko wydaje się wieczne.
Zakończyliśmy na molo w Pucku. Mieliśmy co prawda dojść do Władysławowa , a nasz cel był świetnie widoczny nad wodami zatoki, ale uznaliśmy , że wystarczy. Byliśmy przyjemnie zmęczeni, ale nie wykończeni. Trwała złota godzina, gdy słońce obniża się i przepełnia wszystko blaskiem. Przespacerowaliśmy się przez miasto, którego małe domki wyglądały jak polkierowane dziecięce zabawki. Na dworcu Phantom zrobił mi okrutne zdjęcia podczas walki z czipsami za 70 groszy.

*

wtorek, 7 czerwca 2005

Kupa


Miałem napisać dziś relację z naszej wyprawy z Gdyni do Pucka. Ale nie mam siły ani chęci. Piszę całą opowieść na kartce czując że wytwarzam gniot i gówno wylewa mi się z długopisu na papier. Przestaję więc , pozwalam się ponieść wściekłości i rzucam kulką kolejnego zmiażdżonego świata o szafę. To piękna opowieść , ale dziś nie jestem w stanie wam jej opowiedzieć. Może kiedy indziej, a może nigdy.
Kurwa! Nic mi się nie składa. Nie chcę tu jęczeć, użalać się nad sobą , czy urządzać pokazy bezsilnego szału na żywo. Sam już nie wiem czy to ta pieprzona pogoda w tej krainie wiecznie niekorzystnego biometru, czy narastająca świadomość stania w miejscu i obracania się na jałowym biegu, czy też ciągły ostatnio brak pieniędzy. Nieważne, aktualnie nie umiem nic z sobą zrobić, nie umiem teraz pisać, ani nawet myśleć o jednej rzeczy na raz. Pozdrawiam więc, całuję w nos i idę na powietrze.

*

sobota, 4 czerwca 2005

The Dark Side of Pazurek


- Wyglądasz na szczęśliwego
- Właśnie myślałem o końcu świata

Moja Pani nieustannie mnie zadziwia. Nie spotkałem jeszcze osoby , która byłaby tak mało egoistyczna i zaborcza. Pazurek nie myśli kategoriami dopasowywania do siebie innych i świata. Gładko wnika w strukturę rzeczywistości, tak że nie pozostają żadne zadry , ani zmarszczki. Pazurek i świat najwyraźniej świetnie się rozumieją. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że mogę być zaślepiony moim uczuciem do niej , nie zmienia to jednak faktu, że bardzo mnie to cieszy.
Mówi się , że Bóg chcąc ukarać człowieka spełnia jego marzenia, i tak właśnie było zawsze w moim życiu. Zawsze udawało mi się osiągnąć to czego pragnąłem i ujrzeć całą tę pustkę która się za tym kryje. Człowiek musi tęsknić i pragnąć, inaczej kamienieje. Potrzebujemy wyzwań by żyć. Od jakiegoś czasu narastało we mnie wrażenie, że kobiety to teren dla mnie znany , zrozumiany i nudny do bólu w swej powtarzalności. Nie było już we mnie zdziwienia , ani ciekawości, potrafiłem przewidzieć wszystko od początku do końca. Aż trafiłem na Pazurka i wypłynąłem w zupełnie inny świat, gdzie nie widać horyzontu i brak nawet pewności , po czym właściwie się płynie.
Może w końcu mój pogięty i pordzewiały kadłub dotarł do właściwego portu. Jakby nie patrzeć poszukiwania trwały długo. Wiele, wiele lat. Prowadziły przez wiele burz i mielizn. Pozostawiły sporo blizn i zdarły prawie całą farbę. Miło jest pomyśleć , że to koniec, że wreszcie odnalazło się dom. Zawsze uważałem , że wszystko ma swój czas.
Siedzę w oknie pisząc te słowa. Przewiew miło chłodzi. Jestem zgrzany po sprzątaniu. Zaraz wrzucę to wszystko na dyskietkę i powędruję do Zwierzów. Na dzisiaj to tyle, i aż tyle, mogę was jeszcze ewentualnie poterroryzować wierszykiem.

„Całopalenie”

Boże coś zamilkł
W otchłani
Czekam na cud
Dowodów
I płaczę, płaczę!
Gotyckimi łzami
Złotymi ścieżkami
Aż w mroki baroków

O Boże coś zamilkł
W otchłani

„...nie wolno być samemu
do palenia zielska...”

Muszę Boże
Ja zawsze jestem sam

W otchłani

Dym drapie w oczy

To nie łzy

To gwiazdy! Gwiazdy
Całe niebo wypełnione jest łzami

*

czwartek, 2 czerwca 2005

Gołąbek Cthulu


"drim of kalikornikejszon"
nucił przez sen , w cieniu
przytulnego silosa, rosyjski
pocisk transkontynentalny

Dawno , dawno temu, co piątek koło mola w Sopocie , plażę obsiadała metalowa młodzież. Ćmiono papierosy Dark , dyskutowano o mrocznej beznadziei nastoletniego życia i rozcieńczano lodowatą krew winem tanim a zacnym , tudzież piwskiem, którego wartość jednostkowa nie przekraczała z reguły 2 złotych. Tam też , co czas jakiś mroczną sielankę zakłócał najazd dresów albo skinów, którzy skwapliwie korzystali z okazji zebrania się tylu potencjalnych ofiar w jednym miejscu. Do dziś pamiętam opowieść Tjalla , o tym jak Rybak uciekając przed dresami wpadł prosto w stado skinów...Taaaak, dzisiaj się z tego śmiejemy.
Czasem pić na plażę wpadali też kolesie z bractw rycerskich. Siadali na plecakach pełnych żelastwa i łamali serca gotyckim pięknościom obleczonym w mroczne koronki i klejone taśmą glany. Właśnie w taki dzień wpadły kiedyś dresy by wyprostować świat i myślę , że słowo „wpadły„ jest tu jak najbardziej na miejscu. Wataha pędziła właśnie przez piasek machając pałami i wydając nieartykułowane dźwięki, gdy nagle domniemane ofiary wstały, odstawiły butelki, chwyciły za miecze, tudzież pancerne rękawice i spokojnie ustawiły się w szereg. Reszta to historia...Gdy przyjechała policja ognisko z markowych bejsbolów właśnie dogasało.
Na wiele miesięcy zapanował spokój, co dość jasno dowodzi , że pragnienie pokoju, czy też świętego spokoju, bez poparcia siły nie znaczy nic. Tyczy się to zarówno człowieka jak i państwa, kto nie jest w stanie dokopać ewentualnemu przeciwnikowi, ten na zawsze pozostanie już ofiarą.
We wtorek zeszliśmy z Ciapkiem w doliny i zapadliśmy u Void, gdzie zeżarliśmy chipsy i zapijając anyżową herbatę oglądaliśmy „Sin City”. Mniam, miodzio. Ktokolwiek stworzył ten film musiał widzieć kiedyś Letniewo nocą. Nie polecam tego filmu ludziom o słabych żołądkach i tym , którzy wierzą , że pokojową koegzystencją i miłosierdziem można osiągnąć wszystko. Film spodobałby się Pablo, JEST ZŁY. Jeśli zdarza się w nim dobro to tylko przypadkiem.
Środę spędziłem pogrążając się w odmęcie depresji. Z każdą godziną było gorzej. Nic nie mogłem robić. Ani pisać, ani rysować , ani wziąć się za jakąkolwiek sensowną robotę. W zaistniałej sytuacji pozostało mi tylko jedno... stworzyłem potwora! Potwór składał się z 2 kg makaronu, trzech rodzajów kiełbas, oscypka, pomidora, past: oliwkowej i pomidorowej, keczupu i garści (dosłownie) przypraw, w tym , a jakże, ( psychopatyczny śmiech) full czosnku. Gdy już potwór z mlaśnięciem wylądował na talerzu wcale nie byłem pewien , kto kogo zje.
Po potworze poczułem się lepiej. Wypiłem kubek substancji smolistej, która miała konsystencję ropy naftowej i przy nieco mniejszym stężeniu oraz sporej dozie wyobraźni mogłaby być nazwana kawą, i uznałem , że gotów jestem objawić się światu . Wyszedłem więc na miasto obalać oddechem budynki i szerzyć grozę w środkach komunikacji miejskiej.

Moje żyły pełne wędrującego pyłu
Szkliste zierenka kwarcu
suną w spazmatyczny takt
Zapiaszczonego serca
Cement wytrąca się z potem
Bieleję
Krzepnę
W pomnik bez pamięci
Czas się rozszerza
Dzień , noc , tydzień
W krótkie drgawki
Pór roku
Czas roztopu, czas obrastania mchem
Kamień bez bólu
Twardszy z każdym rokiem
Wpatrzony w horyzont
Pełen starzejących się gwiazd

*