czwartek, 30 września 2010

Piekło to niebo w krzywym zwierciadle



Przez ostatnie pół roku pociągi
PKP spóźniły się pięć lat

No i staliśmy sobie ze Stasiem Zwanym Czesiem w szklanym koszu ochrony na Cmentarnej Wieży i patrzyliśmy jak oceaniczne fale przelewają się z chlupotem nad wałem zbiornika retencyjnego. Ochroniarz cały podniecony, pewnie już widział oczyma wyobraźni sceny rodem z „Tragedii Posejdona” z sobą w roli głównej. Policja przeganiała radosne tłumy, które przybyły na miejsce by poszturchać wał kijem w celu empirycznego przekonania się czy już rozmiękł. Maleńka Strzyża, która akurat w tej okolicy biegnie częściowo przy ulicy a częściowo przez podwórka najeżyła brunatną sierść i zaryczała. Straż zwoziła worki. Słowackiego nigdy chyba nie była tak pusta.
Oczywiście jako prawdziwi Polacy udaliśmy się czyniąc niefrasobliwe uwagi w samo serce żywiołu. Podrażniliśmy się chwilę z rzeką po czym ukontentowani atrakcjami tegoż popołudnia udaliśmy się do Majki na zapiekane z cielęciną i pieczarkami ziemniaczki by w spokoju obejrzeć ten ludzki dramat w telewizji.
Poza tym obserwuję właśnie straszliwy dylemat mojego pryncypałosa. Jest koniec miesiąca, kiedyż to teoretycznie dostaję od niego pieniądze, powinien więc mnie unikać jak jeziora kwasu i chyłkiem przemykać garażami z budynku do budynku. Z drugiej strony chce mi zlecić mały remoncik na łykend więc powinien się pojawić by ustalić szczegóły. Z typem w ogóle jest dużo śmiechu, ostatnio żeńska część naszego cmentarnego triumwiratu, zwana przez ogół miast, wsi i księżycowych kolonii, Balbiną, nie wytrzymała i zapytała Stasia: A on to ma jakąś żonę, albo dziewczynę? A Stasiu jak to Stasiu, banan na pół paszczy i mówi z całą szczerością i nieokreślonością: Nie obchodzi mnie to. Jak dla mnie to mógłby mieć nawet chłopaka...
Pogoda zrobiła się przyjemna, tak że chyba wybiorę się do epicentrum do biblioteki wymienić tomiszcza i sprawdzić jaką tym razem fryzurę ma Layla. Dziś nim powrócę z piekła codzienności, Szponiasta chce zasiedlić me domiszcze i zrobić obiad. Zastanawiam się czy od razu nie zamówić sobie nowej wątroby, takie długie teraz te kolejki. Z drugiej strony jeśli przygotuje jakieś frykasy to trzeba by pomyśleć o załatwieniu jakiejś spawarki, by w imię poszanowania ról społecznych i równouprawnienia przykuć ją na stałe do kuchenki...
Kurczę nie mogę się nadziwić jaki ze mnie twardziel. Przecież za ten tekst moje kochane maleństwo wyrwie mi wątrobę i poda przysmażoną z koperkiem i polaną obficie płynem mózgowo – rdzeniowym.

Wspaniale jest mieć depresję.
Człowiek robi co chce i nikt
nawet nie piśnie.

(Hornby)

*

wtorek, 28 września 2010

Pewnego dnia w miejscu Północnej pojawi się Vega



Pacjent – Niech mnie kulę biją!
Dr Void – Chwileczkę skoczę po
męża i narzędzia...

(Kto wie ten wie)

Od dwu dni jest ciemno i pada. Nie wiem czemu ale jest mi przez to jakoś rozkosznie. Praca pali mi się w rękach, przemykam przez smugi deszczu z psychopatycznym uśmiechem nieustającego psychicznego orgazmu, na śmierć przerażając poczciwe staruszki, zamazujące nocami farbą co bardziej rozebrane reklamy. Jednej zabrałem nawet pędzel, maznąłem białą – olejną po nosku mówiąc: A ti ti. Ogólnie czuję się jak małe puchate zwierzątko w przytulnej norce wielkości świata. No dobrze, monstrualnie wielkie zwierzątko, ale za to puchate. Może to nadmiar światła mi szkodzi?
Do tego brat Borysa przywiózł z Holandii takie śmieszne tabletki, po których chichocząc jak pensjonarki, rzucaliśmy się pomidorami i zdaje się jednym sfatygowanym porem, a następnie udaliśmy się do miejscowego kościoła i zabarwiliśmy na czerwono wodę święconą za pomocą soku z buraków. Gdy już wróciliśmy w siebie okazało się, że wszyscy mamy po cztery czerwone krople, jedną na czole, dwie na ramionach i jedną na klacie. W sumie moglibyśmy odsprzedać proboszczowi ten patent, aby był w stanie rozpoznawać najżarliwszych z wiernych.
W robocie dostaliśmy aparat cyfrowy i robimy zdjęcia „przed i po”. Ze strony zaś miejscowych krąży z aparatem typ poszukujący niedoróbek. Mamy taki cichy plan by zagazować go w windzie, tudzież puścić kwas ze spryskiwaczy. Zadaje się wojna propagandowa ze wspólnotą zbliża się do nieuchronnej eskalacji.
Ale wracając do deszczu. Jest niesamowity: leje, i nie przez pięć minut, godzinami. Stale, równomiernie, potężnie. Zatrzymuję się na 15,5 i patrzę w dół na wzgórza. Z dolin pną się ku niebu szare jęzory mgły rozpuszczając w tajemnicy dalsze szczyty. Spośród oparu wynurzają się pękate, pełne kolorów kopuły drzew. Wiatr uderza rozpylając wszystko w wibrujące fale wodnego pyłu. Deszcz chłoszcze świat równomiernym werblem. Stuka w dach i szyby. Miasto płynie przez ten przestwór jak zła baśń. Stojąc tam czuję się jak Szatan napawający się władzą nad światem, jak Sharon den Adel śpiewająca „Stand my Ground”, jak szary papież obejmujący wszechwidzącym wzrokiem najdalsze rejony swego imperium popiołów.
Uśmiecham się w Mrok, za panoramiczną szybą deszcz rozkłada szeroko skrzydła. Ponad światem przebiega szum skrzydeł tysiąca spaczonych aniołów.

Niech mnie panna nie budzi z poobiedniej
drzemki pod żadnym pozorem, chyba że
zniosą celibat, wtedy natychmiast.

(Tischner)

*

sobota, 25 września 2010

Pan na nicości



- Czy ty w ogóle lubisz kobiety?
- Niezbyt, nie umiem ich dobrze
przyrządzić...

(Diwow)

Panny Nikt skaczą z balkonów. Spadają jak ciepły, jedwabny deszcz. Przypływy łez uderzają przybojem o podnóże świętej Ślęży, której szczyt znieruchomiał na zawsze zatopiony w oślepiającej pajęczynie błyskawic.
To tylko wstęp. Wstęp względem refleksji. Nie przejmujcie się więc nim wykrzywione lalki o oczach z koralików jarzębiny. Wiecie jak zrobić sałatkę z buraków? - Wrzucasz granat do golfa...
Wszędzie plakaty ze stadionem Poznania, „A nam już trawa rośnie”. Epatują tłustym zadowoleniem. Mamy taki sprytny plan by rozsypać im na tej szafirowej murawie garść żołędzi i puścić dziki. Wizja obejmuje też transport koleją Trójmiejskich dzików. Dla niepoznaki przebierzemy je w żółte płaszcze sztormowe i kalosze. Będą tak siedziały w przedziałach z tymi raciczkami. Scena: wchodzi kanar i mówi – bilety do kontr... a tu równocześnie obraca się w jego stronę osiem ponurych ryjów wystających spod kapturów.
Brzeźnieńskie potwory promują plan prostszy lecz równie uroczy. I tak zapewne nadejdzie jeszcze ten dzień, gdy poznaniacy zostaną zbombardowani kretami.
Tymczasem chmury popękały w końcu i rozsypały na małe metalowe kawałeczki. Księżyc srebrzyście sierści trawę. Zmierzcha ostatnio coraz szybciej. Ciemność jest teraz w moim bezpośrednim zasięgu. Szponiasta z Kudłatą lądowały w ElbingCity gdzie w muzeum mierzą suwmiarkami średniowieczne noże, klucze i kłódki, celem uwiecznienia ich w pracy magisterskiej. Nocleg załatwiły sobie u franciszkanów. Gdy Lady P zadzwoniła po raz pierwszy w tle było słychać jakieś bolesne stęknięcia i ryki z pogłosem, a to franciszkanie ciągnęli przez klasztor kabel od internetu dla dziewczyn. Nie wiem czemu wyobraziłem sobie kurdupla w habicie przygiętego do ziemi wielką szpulą kabla na plecach, jak w pierwszej wojnie.
W łykend nadrabiałem zaległości w czytaniu i przebiłem się przez 1700 stron. Nie żebym zapałał jakąś gwałtowną gorączką czytelnictwa. Po prostu zaległe książki zaczęły się już wylewać z szafki i kolonizować wyjście na korytarz, grożąc odcięciem od życiodajnych rejonów kuchni.
Potem przyszedł i przeminął nagle kolejny tydzień. Dziś w Gottenhaven jest kolejny Temple of Goths, parę dni temu Marzan przekroczył pieszo granicę Ukraińską w Medyce, a Pazurkowata wywijając przyległościami dojedzie dziś do mnie na rolkach i czeka nas noc pełna cudów i pożerania grzanek.

Nie zawracaj mi głowy – odburknęła
kotka, miałam właśnie ideę, którą
zaciekle śniłam.

(Stross)

*

wtorek, 14 września 2010

Szczęście to harmonia wewnętrznych demonów



- Masz go tylko nastraszyć.
- Ból jest straszny...

(Firefly)

Jechać na ślub Bajki czy nie jechać. W sumie trudno orzec, aby mnie specjalnie uwielbiała, a gdy odcięli mnie siekierą od sieci, kontakt praktycznie się urwał. Sam nie wiem czy moja obecność tam nie zakrawałaby na jakiś wygłup. Tym bardziej, że ostatnio mam jakoś dosyć ludzi. Nawet z pracy zacząłem wracać przez las, Doliną Zerwanych Mostów i w tamtejszej okolicy łapię bezludne tramwaje. Gdy wnętrze wypełniają ciała jestem już zazwyczaj bezpiecznie zamknięty w sobie. Ostatnio byliśmy na imieninach Void i na pożegnanie sformował się wokół mnie krąg i urządzono sobie konkurs wolnego strzelania.
W zasadzie trudno powiedzieć by ten dwunastoletni eksperyment kontaktowania się z ludzkością przyniósł mi jakieś jednoznacznie pozytywne efekty. Czasem zastanawiam się jak by to wyglądało gdybym nigdy nie napisał do Gratki i nadal tkwił we własnej przenikającej przez te wszystkie światy strefie samotności. Pewnie bym cierpiał ale po tej stronie też cierpię. Kim bym był gdybym oglądał to wszystko z zewnątrz a nie testował na własnej skórze.
Poza tym brak mi jakiejkolwiek motywacji. Potwory mojego rodzaju napędzane są bólem, a ja jak raz ustabilizowałem sobie życie. Tkwię w rozmemłanym odcieniami szarości dylemacie, z jednej strony nazbierało się rzeczy, które mogę stracić, z drugiej wszechogarnia mnie nuda i powtarzalność codziennej dojrzałości. Mam więcej kasy niż kiedykolwiek, ubezpieczenie, mieszkanie, aktywność wypełnia mi dni po brzegi, ale to wszystko ma smak popiołu bo nie wykracza poza ramy zwykłości. To jest to samo co sprawia, że dziesiątki milionów ludzi funkcjonują i przemijają bez śladu. Stają się niecharakterystycznym tłem w podręcznikach historii. Budzę się i nie czuję bym miał po co wstawać.

*

niedziela, 12 września 2010

Są miejsca, do których nie dotarł jeszcze wszechświat



Ra, a słyszałeś o supernowych?
Bóg

(Gratka)

Trzecia w nocy. Słyszę pociąg jadący gdzieś daleko przez noc, przez ciemność... I odczuwam tęsknotę. Tęsknotę do innych przestrzeni i układów odniesień. Do obcych starówek, w których zapomnianych kątach odciskają się jak w kliszy czyjeś młode wspomnienia. Do rzeczy, których będzie żal gdy przeminą. Do sennych lokacji, w których dźwięk pociągu jest jedyną oznaką cywilizacji, a kolejne dworce otwierają się obscenicznie na obce Miasta.
Całe moje życie było przesiąknięte przekonaniem, że zasługuję na wszystko co najgorsze, i zawsze trafiało mi się w życiu to co najlepsze. Czasem zaledwie ocierałem się o absoluty, wiele… większość szans przepuściłem przez palce, ale nawet ten gorzki posmak, który po nich pozostał pozostawił we mnie znamię wspaniałości.
Dziś ludzki świat rozrósł się niepomiernie. Dzikie terytoria, które niegdyś przemierzały stalowe wilki pełne są ludzi. Sennym bestiom pozostała noc, strefa marzeń, cywilizacyjna fuga. Lecz nawet i ten moment zaczyna zarastać światłem.
Dawniej brzeźnieński park był pusty i cichy, w melancholijnym cieniu kruszała historia, jak w narkotyczny strzał można było wypaść nagle z tego Sherwood wprost na pustą plażę u podnóża niekończącego się horyzontu. Teraz Brzeźno przeistacza się w kurort. Park ładnie zrewitalizowano, ustawiono tablicę ku czci założyciela, imć Haffnera i ta najnowsza z przestrzeni zaroiła się nagle rodzicami z dziećmi. Czuję się trochę tak jak Drakula, który po wyjściu z trumny odkrył, że przerobili mu zamek na myjnie samochodową. Nie mówię, że to źle, w ogólnym zarysie to cudowne i niesłychanie budujące, niemniej jednak z niecierpliwością czekam na jesienne kohorty deszczu i zimna, które odzyskają dla mnie trochę miejsca.
Ostatnio krążyliśmy ze Szponiastą i robiliśmy zdjęcia tego co zniknie, strasznie się nabiegaliśmy od jednego do drugiego bieguna Miasta. Jak już odkryjemy odpowiednio przyjazny serwer, to podzielę się z wami tymi atrakcjami z samego dna naszego grodziszcza.
Tymczasem jednak wszystko przepełnia złoty odcień umierającego lata. To moja ulubiona pora roku. Idę nią trochę pooddychać.

...no i mam nadzieję, że
zaspokoiłem twoje niezwykle
wysokie wymagania względem
oczekiwań.

(Kerry King)

*