czwartek, 5 lipca 2018

Pocałuj mnie pomiędzy łopatki

Nie jesteśmy tym co osiągamy
tylko tym co przezwyciężamy

(skądś)

Noc, upał, etniczny rytm miasta rozbrzmiewa w kościach. Muzyka pośród lepkiej jak melasa ciemności. Życie gna jak szalone, nie zadaje pytań, nie ogląda się wstecz. Mknę przez ciemność jak płonący Challenger, gubiąc rozżarzone kawałki, gdzieś w dole, w ciemności czeka twarda realność Matki Ziemi, lecz to na razie nieważne, czuję jak powietrze przepływa po mojej skórze, obracam się powoli wokół własnej osi, ciesząc się pędem.
Wracaliśmy wczoraj z Rumi po 11 godzinach walki z niekończącym się żywopłotem, toczący nad nami nierówny pojedynek z z dachem Ukraińcy przyozdobili  nas w hełmy, wcisnęliśmy je na czapki i wyglądaliśmy pociesznie, jak śmiercionośne, opancerzone kaczuszki. Słońce gotowało nam żywcem krew, ale światło miało złoty kolor, wiele więc mogliśmy mu wybaczyć. Wracaliśmy potem przez miasto, okna otwarte na oścież, dziewczyny sunące po chodnikach odziane w jakieś letnie strzępki kolorów, rave in the grave na całą parę z głośników, zimne łokcie, te rzeczy. Czułem się naprawdę szczęśliwy.
Agentka przywiozła mi z mundialu magnes z matrioszką, znaczki z mistrzostw i kalendarz z Putinem na 2019. Otworzę na tej stronie z torsem jak klify Dover i powieszę nad łóżkiem...
Jakoś tak mimochodem przestałem orientować się co dzieje się w naszym skarlałym kraiku, nie czytam gazet, nie oglądam telewizji jest mi z tym naprawdę dobrze. Potrafię już sobie wyobrazić jak Polacy dopuścili poprzednio do zaborów, obrzydzono im ich kraj do bólu, nauczono, że są nikim i nic od nich nie zależy, skłócono i zaszczuto, a gdy u bram stanął Moskal i Prusak wszyscy odetchnęli z ulgą, że wreszcie nadszedł koniec tego wodospadu gówna.
W pracy kalejdoskop, ale nie chce mi się o tym dzisiaj myśleć. Śpiewa Sarah Brihgtman do muzyki Schillera, pizza skwierczy w piekarniku, właśnie odzyskana żona rozczesuje swoje złote sploty, a pies zwany Kluskiem pożera wielokrotnie już pożarty sznurek i patrzy na mnie znacząco. Sporo czasu zabrało mi dojście do tego momentu, długo płynąłem przez oceany kwasu i skażone mielizny by dotrzeć na plażę mojego wewnętrznego spokoju, na puchatym i różowym kontynencie własnych potrzeb, znanym jako Kraina Pierdol Się Świecie. Stoję tam w słońcu gdzieś pośrodku łuku złotej plaży. Słony wiatr głaszcze mnie po skórze, a ja uśmiechając się z lekka, patrzę z zamyśleniem na czarne chmury kipiące gdzieś na horyzoncie.
Miło jest w końcu oddać to co przez tyle czasu się otrzymywało

Nie ma w życiu bardziej podniosłej chwili
gdy ktoś do ciebie strzela...i chybia

(skądś)

*