czwartek, 30 listopada 2006

Umysł króla jest skrzynią sztyletów


Przypominam ci Scooly że
trzymam cię w mojej sła-
bszej ręce...

(Commando)

W moich snach często powracam do pewnego świata, w którym na wydmach w Brzeźnie stoi poszarpane truchło wielkiego hotelu a cała zatoka, aż po brzeg usłana jest wrakami porzuconych statków. Leżą na mieliżnie prężąc pordzewiałe brzuchy, tak blisko siebie, że niemal możnaby przejść z pokładu na pokład. W tym śnie jest dużo drzew, tylko niektóre domy są zamieszkane, a pośród torowisk prowadzących do portu wyrasta rozsłoneczniony, sosnowy las, w którym zdarza się dziewczynka w niebieskiej sukience, zbierająca dzwonki i odbierająca wzrok. W tym śnie mam w domu obraz Memlinga, mimo, że mi się nie podoba. Godzinami patrzę przez lupę jak w kuli u stóp archanioła cały obraz odbija się od tyłu. W tym śnie jest samotny pasterz, który gra na rybackim molo na fujarce. Pewnego dnia przypływa do niego syrena, wczepia się sinymi palcami w molo i słucha. Pasterz przybywa ze stadami co roku, co roku idzie na molo by zagrać, co roku przybywa syrena by posłuchać. Zawsze milczy. W końcu chłopak nie wytrzymuje, opuszcza instrument i prosi syrenę by zaśpiewała. Ona długo milczy, wacha się, w końcu w jej oczach odbija się rezygnacja. Otwiera usta i wydaje z siebie dźwięk. Infradźwięki zrywają chłopakowi twarz. Słyszę jak trzaskają mu kości policzkowe i pękają oczy.
Wczorajszy dzień był depresyjny, szary i ciężki jak stalowa płyta Bałtyku nad grobami Estonii, Heveliusza czy Goyi. Wyssany po robocie szedłem bez celu kilometrami. Na plaży ominęły mnie dwie solarianki w butach na szpilkach. Patrzyłem w ziemię i najpierw myślałem, że te ślady pozostawił ktoś patykiem, ale zaobsorbowała mnie ich częstotliwość i popatrzyłem na dwie panny podążające niczym bociany w dziwnie wygiętej pozycji.
Centrum miasta objęli we władanie archeolodzy. Miasto rozkopane i zabłocone wzdłóż i wszerz. Szczeżą się ku niebu tysiącletnie pale i łapią w swe lustra poblask wieczoru zapomniane studnie. Godzinę stałem patrząc przez szparę w płocie na wielką stertę żelaztwa wyciągniętą z wypalonych, zasypanych gruzem piwnic. Zdziczałe maszyny z nieistniejących warsztatów, które już dawno zapomniały dotyku ludzkich rąk.
Czasem w takie dni wpadam w przestrzeń moich snów. Martwa linie kolejowa zaczyna zarastać młodymi sosenkami i przez moment wydawało mi się, że widziałem pośród chaszczy błysk błękitu.
Avatar nie rozumie mnie gdy mówię, że za milion lat nie pozostanie śladu po nas, naszych dziełach czy myślach. Za milion lat nikt nie będzie znał nazw: Gdańsk, Nowy Jork czy Watykan. Nie będziemy już niczym konkretnym, jeśli przetrwamy, to jako tło, szum wśród gwiazd. Jeśli ten szum rozpoznają jacyś ludzie to bydą już zupełnie innym gatunkiem.

-Pamiętasz Scooly jak obiecałem
że zabiję cię ostatniego?
- Tak, tak, pamiętam...
- Kłamałem.

(Commando)

wtorek, 28 listopada 2006

Opowieść o niczym


Religia pomaga dobrym
ludziom i psuje złych

Przynoszę staremu Borysowi 2 jogurty, 5 bułek kaiserek i 2 kiełbasy śląskie. Borys uśmiecha się uśmiechem szerokim, szczerbatym i strasznym. Był marynarzem, za komuny dwa razy zwiał ze statku gdzieś w Afryce. Za pierwszym razem wrócił z mendami i malarią, za drugim, cudem prysnął gościom, którzy chcieli sprzedać go do kopalni soli. Wrócił innym statkiem a za ucieczkę bezpieczniki wsadziły go na 7 lat do Sztumu.
Kładę na stole zakupy i gazety nazbierane dla niego po ławkach w parku i na przystanku. On uśmiechając się wyjmuje kafel z tyłu pieca i wyciąga coś błyszczącego. Naszyjnik, myślę, ale jest śmieszniej. To indyjskie monety. Sześciany, koła, romby i kwadraty, w każdej wywiercone cztery otwory. Razem spięte srebrnym łańcuszkiem. Tak podobno nosili je miejscowi, gdy Borys wrzucał węgiel do kotłów i był wystarczająco młody na mendy i ucieczki. Odpina dwie monety i upuszcza mi na dłoń.
Przez moment czuję się jak Charon, przewoźnik. Dwie monety, po jednej na oko. Patrzę na starca i prawie że widzę jak dojrzewa do decyzji by zatrzymać swoje serce.
Wypijamy cienką pseudoherbatę typu „Saga”. Patrzę przez okna, otwierające się na pastelową mgłę. Wychodzę. Z góry schodzi stara raszpla spod czwórki, z którą Borys serdecznie się nienawidzi. Słyszałem, że kiedyś truli sobie nawzajem psy. W końcu Borysowi spłonął gołębnik. Borys ścierpieć podobnej obrazy nie potrafił i w towarzystwie 39, sypiących popiołem ze skrzydeł, gołębich upiorów wykopał drzwi pod czwórką, wywlekł z kibla męża kolejarza i na oczach kobity tłukł go z pięści, aż mu krew poszła z kostek. Facet zasłaniał się jak mógł, klęcząc na dywanie ze spodniami owiniętymi wokół kostek, a Borys przerywał sobie tylko co czas jakiś by pchnąć wrzeszczącą babę z powrotem na kanapę.
W końcu się zmęczył i powiedział: Ja baby nie uderzę, ale jak mi jeszcze raz podskoczysz to ci chłopa ożenię z kosą.
Co za to miał Borys, nie wiem, ale jak już wyszedł to kobita ograniczyła się do nienawistnych spojrzeń. Teraz ja wychodzę z tych drzwi, widzę jej spojrzenie i czuję jak i mi się udziela trochę tej nienawiści. Kiedyś Borys umrze, myślę, a razem z nim umrą te wszystkie opowieści.
Czasem chodzę dla niego na pocztę. Ma córę w Belgii, co to podobno zna się z pierwszą damą RP, znaczy z samą Teresą Orlowski. Co ciekawe nie z oślizgłego okresu jej życia, ale wcześniej, jeszcze z czasów pracy w zakładach mięsnych. Borys dostał kiedyś „Foxy Lady VIII” z autografem. Córa co 2 - 3 miechy przysyła mu pieniądze, bo Państwo Polskie ze swoją opiekuńczością dawno by już Borysa zabiło.
Przenikam przez strefę smrodu uryny, wychodzę za bramę i poza dzielnicę. Krążę ulicami we mgle. Szukam Lenn w Empiku. W końcu wyciągam Pazurkowatą znad książek i zgłębiania niezwykle frapującej kwestii kultury pucharów lejkowatych, czy czegoś w tym duchu. Potem zaś kreślimy pętle i zawijasy w niewielkim parku koło Akademii. Jest bardzo ciepło. Przenikamy z jednej latarnianej bańki światła do drugiej. Pod nami spokojnie śpią martwi Niemcy. Mgła daje złudzenie ciszy.

Przymyka oczy i słucha
wilki opadły październi -
kowe wzgórza jego myśli

(Gardner)

*

sobota, 25 listopada 2006

Higuena


14,7 sekundy. Tyle wynosi średnia długość życia obsługi karabinu maszynowego. W zasadzie chodzi o to by w tej krótkiej chwili od oddania pierwszego strzału, zdradzenia swojej pozycji, zniszczyć jak najwięcej. Słyszałem o doświadczonych KMistach, którzy walili jedną, niekończącą się, dziesięciosekundową serię, po czym porzucali przegrzane żelastwo i szukali mozliwie najgłębszej dziury w okolicy.
Tłumaczyłem Małej wyższość wody kolońskiej nad balsamem po goleniu. My dzieci bruków, całowane nie lubimy smakować mydłem. Balsam tworzy warstwę, która odcina twarz od świata. Pachnąca guma, odcinająca nerwy, wygładzająca zmarszczki. Miękki latex wytłumiający duszę. Woda kolońska to ból i eksplozja. Uczucie błysku i parowania alkoholu ze skóry. Woda kolońska wydaje się bardziej męska. My, którzy czuliśmy już pod policzkiem fakturę asfaltu i wiatr niosący milion ziarenek piasku, zaczynamy uzywać balsamu po goleniu dopiero gdy się starzejemy. Wtedy gdy mamy już coś do ukrycia. Wierni zaś sobie wklepują w twarz wodę kolońską, patrząc sobie w oczy odbite w lustrze, dumni, że na twarzy nie drgnie ani jeden mięsień.

czwartek, 23 listopada 2006

Gruszka Ewy


Jestem niebezpiecznym człowiekiem
na statku pełnym narzędzi bólu...

(Firefly)

Przychodzi Robak do herbaciarni. Robak ostatnio listonoszuje, a właściwie to odpoczywa sobie w urzędzie i zastanawia się z kolegami czy by nie rozpocząć strajku okupacyjnego. Wtedy nie trzeba by było do domu łazić i ze śpiwora wychodzić. "Co? Nie strajkujesz?" Padło pytanie od stołu. "Strajkuję, strajkuję, od 8 do 16...
Podobno listonosze przeszkadzają w strajku służb więziennych, ponieważ na czas nie doszły flagi z napisem STRAJK. Robak z kolegami napisał list otwarty do premiera. "Myślisz, że go zobaczy?", zapytał gulgoczący radośnie na krześle obok Dan. Po drugiej stronie zaś Siostry rozważają jak pogryźć Zwierza na odległość. W końcu Avatar wysnuła wizję trzymanej w słoju z formaliną sztucznej szczęki, którą wyjmuje się, kładzie na dłoni i patrząc głęboko w oczy (czy co ona tam ma...no powiedzmy, w wytrzeszczone dwójki) mówi się: Zwierz. Warzszawa. Idź! A ona kłapiąc podąża w kierunku niczego nie spodziewającego się celu.
Wyobraźcie sobie, wieczór, wieś, kolacja, cisza, a tu nagle przez stół przemyka kłapiąca, sztuczna szczęka. O traumie pijaka na nocnej drodze nawet nie będę wspominał, już nie mówiąc, że otwartą kwestią pozostaje: Co to oznacza, gdy kłapiąca szczęka przebiegnie ci drogę.
Jeśli już o traumach, trafiłem ostatnio na opis węgierskiej gry, w której można wcielić się w rekina ze szczęk. Gra jest niesłychanie ekspresyjna, choćby z tego względu, że prowadzony przez nas ogromny żarłacz robi się głodny średnio w dwie minuty po posiłku, a jak jest głodny to szybko słabnie. Jeśli więc chcecie ocalić naszego pieszczoszka to najekonomiczniej jest odnaleźć jakąś ludną plażę pełną niefrasobliwych nastolatków. Osobiście podoba mi się opcja zatapiania łodzi, podgryzania pali mola, tudzież wyskakiwania na plażę, to ostatnie na krótko jednak z powodu eksplodujących gałek ocznych. Jak zapewne się domyślacie w grze możemy oprócz błękitu wód obserwować całą gamę odcieni czerwieni.
Z kolei z książek, morduję teraz Couplanda, trafiłem tam na taką perełkę: Syn wraca do miasta. Zarywa panienkę i nie wiedząc o tym zaraża ją HIV, laska wypisuje mu swój telefon na kciuku. Potem gość jedzie do swojego ojca, czekajac aż jego nowa żona zrobi drinki, syn opowiada o przygodzie z laską. A tu właśnie ona wchodzi ze szklankami do pokoju. Oczywiście na widok chłopaka, natychmiast je upuszcza. Przy sprzątaniu szkła ojciec zauważa numer wypisany na kciuku. Młody pryska do swojej matki, tam dopada go tatuś i pakuje mu w bok kulkę kaliber 45. Kulka przechodzi na wylot przez chłopaka i wbija się w matkę, zarażając ją Aids...
Jeśli wydaje wam się to skomplikowane, to zapewniam, to jest zaledwie jeden z pobocznych wątków, objawiających się w formi retrospekcji. Jeśli macie jednak jakieś wątpliwości to pozostaje jeszcze wiele znaczący tytuł "Wszystrkie rodziny są nienormalne".

Niestety Dr Jekylla nie ma.
Od 16 przyjmuje pan Hyde...

(Mój Starszy)

*

wtorek, 21 listopada 2006

What about evil


Dziś będzie coś naprawdę starego i z innej bajki, choć mam wrażenie, że co niektórzy zczają bazę od pierwszego słowa...

ARGH Wystękał wczesnym rankiem Kostek, nachylając się nad muszlą klozetową. Jego ręka już od dłuższej chwili błądziła pośród jej zawartości, poszukując w przepastnej głębi puszki kaliber 35, którą wczoraj nieopatrznie połknął, przy jednym z ze swoich słynnych pociągnięć.

ARGH Zawył, gdy na jego palcu wskazującym zacisnął się miniaturowy wianuszek ostrych jak szpileczki ząbków. Z godnym podziwu jak na tę porę dnia... no dobra, nocy, refleksem, wyszarpnął rękę z czeluści.

ARGH Krzyknął, gdy jego pracujący pełną parą (spirytusową) ośrodek nerwowy pojął cóż to za obiekt przyssał się do palca wskazującego a obecnie przymierzał się też do serdecznego. Małe, czarne, o oczach kipiących złośliwością, umieszczone w jakże znajomej twarzyczce. Cimeries! zawył...

ARGH pisnął gdy z nietkniętego środkami czystości sedesu trysnął strumień małych, zębatych paskudstw i powalił go na podłogę. Kostek poczuł tysiące ząbków przekazujących jego treść do setki pustych żołądków. Zrozumiał, że pogłoski o eksperymentach z klonowaniem przeprowadzanych przez Cimeries nie były wcale przesadzone.

ARGH Wył opętańczo konsumowany bez soli, czy choćby odrobiny chilli Kostek, gdy nagle pomieszczenie wypełniły mknące z wyciem i wirujące szaleńczo kawałki szkła. W rozerwanej ramie okiennej ukazała się mroczna postać.

ARGH westchnął Kostek czołgając się pod umywalkę i obserwując jak monstra galopują ku nowemu celowi. Mroczna postać ruszyła. Jej kształt rozmazał się, a wzrok ledwie nadążał za jej ruchami. Powietrze zawibrowało gdy z jej rąk wystrzeliły ciemnozielone kafelki i zaczęły oddzielać ciało od kości.

ARGH rozległo się gdy pierwsze rzędy atakujących zostały zdmuchnięte nawałą ceramiki. „Gres” pomyślał Kostek zasłaniając się profilaktycznie deską od klopa. W samą porę, bo wnętrze łazienki przypominało obecnie wnętrze mixera. (bez obrazy dla Mixera)

ARGH ryknęły niezwykle głośno jak na rozmiary swych zmutowanych gardziołek klozetowe głodomorki i falangą ruszyły na nowego wroga. Postać zaśmiała się, a przyciemnione światło odbiło się od matowych soczewek i taśmy klejącej. Kropla starego budaprenu brzdęknęła o posadzkę.

ARGH Pisnęło małe bydlę próbując dopaść pogromcę lotem koszącym z szafki, w chwili gdy natknęło się na wirujące ostrze szlifierki kątowej, którą postać wywijała, trzymając za kabel. Atmosfera wyrażnie się zagęściła przypominając obecnie wnętrze sokowirówki pełnej przejrzałych pomidorów.

ARGH Wycharczało ostatnie okropieństwo miażdżone pancerną podeszwą trampka marki Vans. Pułkownik Kiszczak uśmiechnął się pod wąsem, pociągnął spory łyk z tkwiącej dotąd w kieszeni butli Kubusia i wytarł o spodnie okrwawioną szpachelkę, którą dobijał rannych.

ARGH zdziwił się Kiszczak gdy Kostek wyskakując z oplatającego dotąd jego umięśnione ciało ręcznika, nagle rzucił mu się w ramiona. „My hero!” westchnął czule i żyli długo i szczęśliwie... Nieee, to zbyt straszne nawet dla mnie...

Kilka słów gwoli wyjaśnienia. Argh było krótką formą literacką, mojego skromnego autorstawa, która święciła tryumfy przez kilka lat istnienia Gratki. Formę narzucało jej ograniczenie do mniej więcej 30 słów na kuponie oraz układ alfabetyczny gazety. Dawniej przy każdym Argh był kolejny numer, a cała sztuka polegała na tym by mimo wszystkich tych ograniczeń upchnąć w każdej części maksymalną ilość treści. Całość była oczywiście znacznie zabawniejsza, gdy znało się występujących w niej ludzi i kontekst, np: moje, poklejone niegdyś na trzy miliony sposobów okulary z krystalicznymi soplami kilku rodzajów kleju pomalowanych zgrabnie markerem...

sobota, 18 listopada 2006

Misys Pompfrej czy jakoś tak


- Przypadki chodzą po ludziach...
- Tak, a potem oni leżą tacy rozdeptani

Mam pecha do kwiatów. Zawsze, gdy jakieś kupuję coś jest nie tak. Róża na pierwszą randkę zawsze okazuje się krzywa. Nieważne jak prosta wydawała się przy kupnie. Kolejna też, a i ta trzecia wygląda zwykle jak kliniczny przykład Heinego - Mediny. Gdy w końcu któraś róża okaże się prosta to niespodziewanie okazuje się, że ma zestaw krwiożerczych kolców i jad, który posłałby w drgawkach na podłogę słonia.
Nieistotne jak świeżo prezentują się kupowane tulipany, nim dojdę do domu wyglądają jakby właśnie wróciły z Syberii. W bukiecie każdy kwiat odstaje w inną stronę, jakby pozostałe wzbudzały jego żywiołowe obrzydzenie, jeśli zależy mi by kwiaty dotrwały do jutra, zawsze ostatecznie zostaję z pękiem pokrzywionych, suchych badyli.
Piszę o tym przy okazji kupna trzech mega róż dla mojej matki. Kosztowały mnie 4 dychy. Są wielkie, są piękne, są różowate po ostateczne krańce różowatości. I muszą dotrwać do jutra...
Może nie było by sprawy, gdyby nie deprecha. Byle co mnie teraz dołuje, a do tego choruję na chroniczne nadpostrzeganie. Choć oczywiście to może przypadek, że ponura i milcząca zwykle kwiaciarka, po wskazaniu tych akurat trzech okazów flory, przeszła metamorfozę niczym wilkołak w świetle księżyca i nagle stała się ożywiona i gadatliwa. Ludzie, którzy próbują was zasypać lawiną słów, zwykle robią to po to by coś ukryć. Podświadomie próbują załadować nas taką ilością faktów by trudno było w tym rumowisku odnaleźć te właściwe.
Może mi się oczywiście zdawało, ale myślę, że wyczułem w niej ulgę człowieka, który sprzedał twarożek na minuty przed upłynięciem terminu ważności, nutkę oszukiwania samego siebie, że to, co się sprzedaje nie jest ostatecznie wcale takie złe i poczucie winy, gdy takie przekonywanie nie okazuje się do końca skuteczne.
Na odchodnym powiedziała coś, co ostatecznie zmroziło mą udręczoną nienawistnym zakupem duszę: One potrzebują dużo wody. Jak dużo? Dlaczego? Takie rzeczy mówi się przecież, gdy wątpi się w jakość własnego towaru i część winy za ewentualną usterkę próbuje się zwalić na klienta.
No nic, zaraz jadę do Gottenhaven, obżerać się na koszt Awarii, a potem w towarzystwie lotnej ekipy i dwóch butelek Sangrii napaść na Aube, która ma nam wyświetlać filmy na rolecie. Tymczasem jednak obserwuję róże...hm, czy ten płatek nie był przed chwilą prosto?

*

czwartek, 16 listopada 2006

Sny panny młodej


...że po pewnym czasie
dziewczynka z porem
męczy się i odkłada go
na stół

(Bash)

Mam dzisiaj pustkę w głowie. Miałem pisać o Lennonce w Empiku i sąsiadce za oknem, ale przez głowę wieje mi nic, sunnę więc bezrozumnie przez ten piękny, słoneczny poranek.
Jestem żaglem na słonecznym wietrze. Wodą w dłoni, odblaskiem na szkle. Jestem powietrzem w twoich płucach.
Powieki jak liście opadają mi w sen. Zasypiam się w ciebie morfino mej krwi. Słucham Alanis Morisette śpiewającej piosenkę Seala. Myślę, że razem z Pazurkowatą łączymy się coraz mocniej, wypełniamy sobie nawzajem puste miejsca. Razem stajemy się więksi i nie ma przed nami ucieczki.
Zgniatana pod butem puszka przecina milczenie nocy. Granica światła przeraża. Cienie zbierają na mojej twarzy gdy pada na mnie światło. To zdaje się Pratchett napisał, że zło nie ciągnie do ciemności, ciągnie do światła, bo to ono rzuca cienie.
Moja twarz jak nocna roślina czasem chowa się pod zimny kamień.
Dziś złamię zasady uczestnictwa w życiu. Może nawet umrę na moment. Nie będę chciał niczego. Niczego nie będę brał. Po prostu popatrzę na świat przez przesłonę zmęczenia.
Olga opowiada, że sny panny młodej wcale nie są białe. Są czerwonę. Olga była jedną z purpueowych królowych, ustawionych przez Boga na nocnej szachownicy miasta. Poznałem ją kiedyś jak grzała sobie ręce o plastikowy kubek z herbatą, wpatrując się w bezdżwięczny ekran telewizora w dworcowym barze. Oboje wtedy nie mieliśmy gdzie iść.
Na drugim krańcu podziemnego przejścia w Empiku pracuje Lennonka, właściwie zaczyna i dowiaduje się, że nie wolno nosić zdjęcia kota w identyfikatorze. Coraz więcej nas w tym Empiku, może i ja się tam zatrudnię. Rodzinny interes albo książkowa mafia obserwująca czujnie świat spoza półek z Grocholą.

- Jaką ma zbroję?
- 20, pełna płyta
- jasne, a z boku
ma numer 102

wtorek, 14 listopada 2006

Nie ważne dokąd uciekasz, ważne skąd


Jesień. Wiatr. Morze jeży się szarą sierścią. Koniec świata odcięty płotem. „Ogrodzili mój świat”, powiedział Marzan dawno temu pośród wzgórz. Patrzę przez metalową sieć na schody prowadzące ku wodzie. Gdy kiedyś zszedłem po nich i spojrzałem w dół, zobaczyłem gwiazdy. Gwiazdy w dole, gwiazdy w górze. Koniec świata w Brzeźnie, jak czarny kontrapunkt w mojej głowie albo obrazach Beksińskiego.
Piotruś Pan w czerwieni. Jesień w Nibylandii. Spadające liście i szkielety syren na obmywanej oleistymi falami plaży. Martwy krokodyl i strzaskany budzik. Rower przemocy Batemana. Siny Ulster i doskonałość zamrożona w ostatecznym, krwawym punkcie na zawsze. Mój stary płaszcz ma w sobie zaklęte duchy. Jest praktycznie pozbawiony guzików i cały w szwach. Mięknie od deszczu, jest gładki i chłodny w dotyku. Jest ciężki, a w kieszeniach ma horyzont nieprawdopodobieństwa i włochatego pająka.
Jesień. Płaszcz. Wczesny mrok. Duchy wyciskane północnym wiatrem z mokrej skóry. Znów w mojej duszy gra Faith no more, Sisters of mercy, Manson, Tiamat. Therion, Rammstein i Closterkeler. Metallica znów ma swoją walkę na wzgórzu. Księżyc wyrywa się nagle spośród poszarpanych chmur, maluje ich brzegi platyną a ja słyszę Moonspell i Dimu Borgir.
Słyszę pieśni Kata, o najgłupszych słowach na świecie, które połączone z muzyką i nocą rozrywają duszę na strzępy.
Księżyc zachodzi, ale na mojej twarzy, tak jak w twarzy Piotrusia Pana, pozostaje coś księżycowego. Srebrzysta bladość. Księżycowa opalenizna.

*

sobota, 11 listopada 2006

Pokaż mi światło


Nie ma takiego kłamstwa
którym łatwiej byłoby
zniszczyć człowieka niż
prawdą

W przeciwieństwie do większości ludzi ja najpierw nauczyłem się kłamać. Tak się jakoś złożyło. Był to dla mnie stan podstawowy, wyjściowy. Potrafiłem kłamać, łgać w żywe oczy, budować wielopiętrowe, skomplikowane konstrukcje z kłamstw, tak łatwo jak oddycham. Odkrycie że można mówić prawdę było dla mnie prawdziwym szokiem.
Za komuny kłamstwo było podstawą państwa, społeczeństwa, mediów, ostatecznie także ludzi pośród których rosłem. Wyrosłem w dzielnicy trwającej od dziesięcioleci w permamentnej wojnie z państwem, prawem i innymi dzielnicami, poza tym moi starsi nigdy specjalnie nie nadawali się na rodziców, przejawiali za to tendencje do łatwej irytacji. Musiałem być więc sprytny.
Momentem katastrofy okazał się pierwszy, prawdziwy związek. Okazało się, że życia nie da się zbudować na kłamstwach. Stały się rzeczy straszne, tak straszne jak dziać się tylko mogą, gdy zderzą się dwa światy. Ślady tamtych czasów są we mnie i dziś i pozostaną zapewne wypalone już na zawsze.
Gdy wszystko się skończyło ból był tak potworny, że aby nie oszaleć musiałem się zresetować. Ludzie „po rozstaniu” zmieniają z reguły swoje życie. Ścinają włosy, inaczej się ubierają. Ja zniszczyłem w sobie wszystko, doprowadziłem do sytuacji w której zacząłem zatracać umiejętność czytania, posługiwania się przedmiotami i rozpoznawania emocji. Potem zaś zbudowałem, się na nowo.
17 miesięcy między Goszką a Lennonką, jest najważniejszym okresem mojego życia i zaowocowało mną takim jakiego tu znacie, choć z początku w znacznie ostrzejszej, bardziej kanciastej formie.
Jedynymi widocznymi zaś śladami po katastrofie, czymś w rodzaju promieniowania tła, pozostała u mnie nieuleczalna ironia, przyprószona miedzianym nalotem beznadziejnego cynizmu.
Długo potem, pewnego pięknego dnia, pojąłem jak wspaniałą i wszechstronną bronią może być prawda, jak bardzo mordercza może być dla otaczającej rzeczywistości. Jednym ze skutków, bowiem, jak się okazało, odbudowy było to, że przez nieuwagę, niewiedzę a może idealizm, zapomniałem zainstalować sobie kilku niekoniecznie pozytywnych, ale jednak użytecznych elementów, w rodzaju zazdrości czy współczucia...
Jestem w jakimś sensie autystyczny, inne rzeczy są dla mnie problemem. Często w logiczny sposób podchodzę do tego co w danej chwili powinienem czuć i jak to okazywać na zewnątrz aby nie odbiegać zachowaniem od otoczenia. Cały czas muszę wkładać świadomy wysiłek w wyraz mojej twarzy, ponieważ gdy o tym zapominam obwisa mi w nieruchomą maskę.
Po co to piszę? To jedna z tych notek, która piszę czasem by się uporządkować. Piszę je gdy jestem już w stanie objąć spojrzeniem pewien zamknięty okres mojego życia i zinterpretować go. Piszę to także dla moich znajomych by uświadomić ich, że myślę inaczej, inaczej rozumiem. Ja musiałem nauczyć się prawdy, tak jak wy uczyliście się kłamać. Nie możecie oceniać mnie wedle waszych kryteriów, bo są nieadekwatne. Wielu wam sprawiłem ból, taki czy inny, nie sprawia mi to żadnej radości, a skutek jest taki, że coraz więcej rzeczy przemilczam. Spycham rozmowy na inne tory, wykonuję uniki a to wszystko może sprawiać wrażenie że się od was odsuwam. Nie odsuwam się, może i nie potrafię być już "miły" jak kiedyś, jestem jednak tam gdzie zawsze.

*

piątek, 10 listopada 2006

13


Spadająca gwiazda
łezka nad poronionym
życzeniem

(Dorota Zielenkiewicz znana jako Wizja)

*

czwartek, 9 listopada 2006

Mam ostrą paprykę za paznokciami


24040 oddechów w ciągu doby
wykonuje przeciętny człowiek

W najnowszych mercedesach S-klasse każdy silnik jest podpisany przez mechanika, który go montował. Kolesie bawiący się nanotechnologią składają swoje podpisy z pojedyńczych atomów i wypisują swoje daty ślubu na mikroprocesorach. Pazurkowata nudząc się na zajęciach projektuje swoją suknię ślubną. Szykuję się psychicznie do wiosennych poszukiwań pierścionka.
Wracając wieczorem przez park koło Akademii zobaczyliśmy niesioną wiatrem, nadmuchaną, gumową rękawiczkę. Odbijała się stercząc obscenicznie wypustkami, o jezdnię,drzewa i jadące samochody. Coś jak obcy w "Kosmonautach spod ciemnej gwiazdy". Kto widział ten wie. Kto nie widział temu polecam, przeraźliwe kino klasy B z najlepszą rolą filozofującej, świadomej bomby w dziejach kina.
W herbaciarni Dan opowiada o swoim tajemniczym domu przycupniętym w ceglanym cieniu Politechniki. Jest to miejsce w którym kałuże spływają po sznurze, mokną nieistniejące dywany i nie chodzi się boso bo można wejść na bagnet. Dan rozważa wystawienie anteny od internetu przez dyskretną dziurę w dachu i opowiada o imionach znajomych pająków.
Ja zaś patrzę na Awarii, która wróciła z Wysp i nie przywiozła z tamtąd żadnych opowieści, i myślę, bez czego tak naprawdę nie ma domu? Bez fieranek, bez kompletu sztućców, spoczywających równo w wykładanym miękkim materiałem pudełku, bez zapachu z wnętrza szafy, bez odgłosu włączającej się co czas jakiś lodówki, bez tykania zegara?
Bez szczegółów, mówi coś we mnie to szczegóły tworzą nas i nasze domy, to szczegóły nas wyróżniają. To drobne elementy z których tworzy się większa całość. Dlatego trzeba o nie dbać, bo bez nich stajemy się standardowi i płascy, jak wyśnieni, idealni obywatele komunistycznego państwa albo postacie z podręcznika PO, wiecznie z spokojnym, baranim wyrazem twarzy, mimo puchnących za oknem nuklearnych eksplozji.
Tymczasem jednak rozmowa przy stole trwa, chrupiemy płatki pikantne, które przywlokłem z Maraski, pijemy herbatę. Mała jaśnieje z boku, a ja uśmiecham się sennie i nie na temat, gdy przez głowę przepływa mi fakt, że suma wszystkich liczb na kole ruletki daje razem 666.

- Co to za miejsce, to w górach
z krzyżem?
- Giewont?
- Golgota?

(BASH)

wtorek, 7 listopada 2006

Mrok to przestrzeń pozbawiona światła


Niewiedza rozszerza się szybciej
niż wiedza, a więc prędkość mro-
ku może być większa od prędkości
światła. Jeśli zawsze istnieje
mrok wokół światła, to musi je
zawsze wyprzedzać

(Moon)

Świeci jasny księżyc rozsrebrzając świat. Jest niesamowicie jasno, chmury mkną po niebie z obłędną szybkością, gnane ciepłym wiatrem. W powietrzu czuć magię.
Dzień był szary i pełen drobniutkich kropelek deszczu. Przesiedziałem go. Rano zniosłem tylko z mokrego balkonu grill, leżący tam na boku, od ostatniej wichury. Wyniosłem też ławkę z obumierajacego ogródka. Przesiąknięte wilgocią wraki minionych wakacji.
Nic mi się nie chce, nie robię nic, by zarobić jutro kasę. Gram i czytam, pozwalam płynąć czasowi. Karcę się w myslach za nie uleganie impulsom. Stałem na balkonie patrząc na księżyc, porwane obłoki, światła domów liżące ciepłem coraz bardziej łyse gałezie drzew i wilgotną, migoczącą srebrem ulicę w dole, i myślałem, jak fajnie by było zadzwonić do Małej, kazać jej wszystko rzucić i zabrać na skąpaną w tym niesamowitym świetle plażę. Patrzeć na nasze księżycowe cienie i iskrzące się fale, a potem odprowadzić Ją do domu i długo żegnać pod jej bramą.
Ale wygrywa rozsądek. Jest już po 19, wieje wiatr, a mi ze spodni została pajęczyna poskręcanych nitek, długo by tu jechała, pewnie ma jeszcze coś do nauki, jej starsi by sie pewnie wkurzyli, rozsądek to przekleństwo.

*

czwartek, 2 listopada 2006

Do You wonna suck my człona?


No i czemu się szczerzysz pokrako? - pytam Sebę. Gość ma jeszcze mniej zębów niż ja. Kiedyś szliśmy Kochanowskiego na pierwsze spotkanie z obecną kobietą Seby. Bał się jej śmiertelnie, wlókł mnie więc ze sobą jako puchaty bufor bezpieczeństwa, tudzież barbarzyński talizman. A może zwyczajnie po to, by w razie pościgu cisnąć mnie na pożarcie, co dałoby mu czas niezbędny na ucieczkę. W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że gdy goni cię bestia, wcale nie musisz być najszybszy, wystarczy że jesteś szybszy od tego który biegnie na końcu.
W każdym razie Seba, roztrzęsiony, bo bez skóry, łańcuchów i zwykłej warstwy ochronnego brudu, poprawiał się co sekundę jak janiołek przed komunią. Głaskał się tu i ówdzie, obciągał ciuchy i, a jakże, wąchał się co czas jakiś pod pachami, bo jako że mycie było dla niego nowym acz wstrząsającym doświadczeniem, wciąż nie był pewien efektu.
No i siedzieli, kurcze w pięciu, w starym, czarnym BMW. Jeden oczywiście wyjrzał i spytał: I co, śmierdzi? A Seba z całą szczerością: Achaaa. No to oni w śmiech... Czym bliżej ciebie, tym bardziej - dokończył. No i się zaczęło...
Ja zatrzymałem tego drugiego za pomocą plastikowej butelki wody mineralnej Nałęczowianka. Już dawno się tyle nie nabiegałem.
Panów zgubiliśmy ostatecznie po paru intensywnych minutach kluczenia po podwórkach. My przeleźliśmy przez płot a oni nie przejechali przez niego samochodem. Tyle tylko że Seba był o moment dłużej odważny i na pierwszą randkę udał się bez przednich siekaczy, za to z krwawym deseniem na koszulce.
A jeśli chodzi o pannę... cóż niewiasta pije, pali i z zabójczą celnością strzela flegmą z nosa. Jest też obecnie żoną Seby. Osobiśćie sądzę, że za tym pierwszym razem rozczulił ją nasz sponiewierany wygląd, a już szczególnie ta pokrwawiona, bezzębna sierota. Choć niekoniecznie, znając straszliwy los jej chomika.
Oczywiście snuliśmy też wtedy pełne krwi i pożogi, bohaterskie i od początku do końca zmyślone opowieści o naszym bohaterskim boju. Choć może to co ich połączyło to późniejszy, romantyczny wieczór przebijania opon w pewnym starym,czarnym BMW.
Ale wracając do rzeczywistości, obudziłem się dzisiaj rano i zapatrzyłem w rozświetloną przestrzeń powietrzną mojego pokoju. Ten rodzaj światła występuje praktycznie przy jednym rodzaju pogody, nim więc wtałem wiedziałem, że na zewnątrz jest śnieg. Cały październik był ciepły, dopiero kilka ostatnich dni zrobiło się szarawych i naprawdę jesiennych. Wczoraj gdy patrzyłem na rozświetlone kolorowymi ognikami, opadające tarasy cmentarza na Srebrzysku, lał deszcz a krople parowały sycząc na rozgrzanych, blaszanych przykrywkach świeczek.
Muszę kupić w końcu cyfrówkę i sfotografować to miejsce w Zaduszki, gdy w ciemnościach ogniki świecą tak absurdalnie wysoko w górze, a całość wygląda jak jakieś niesamowite elfie miasto w samym sercu opowieści.
W każdym razie dziś wszystko zamarzło. Świat zeszronił się pobielały dachy i zamarzły ogrody, w wielu miejscach w pełnym rozkwicie. Szedłem więc przez świt patrząc jak promienie słońca skrzą się w srebrnych liściach żywopłotów i zamarźniętych płatkach kwiatów.