wtorek, 26 czerwca 2012

Princess of Brzeźno

Tylko odważni zasługują na prawdę

Ona przychodzi ze świtem w tumanie radioaktywnego piasku i szklistych odłamków iperytu wprost z usianego szkieletami dna zatoki. Splątana światłem gubi krople rtęci, i przesyconą węglowodorami morską wodę. Przysiada przy nas pijących, pijących bez końca, aktualnie wpatrzonych w jej mokre, kształtne kostki, ewentualnie słoną kroplę wody wtaczającą się łoskotem w otchłań dekoltu. Patrzy na nas, patrzymy na nią, Brzeźno nie ma końca. Brzeźno wokół, Brzeźno w nas. Brzeźno nieskończona bestia osadzona w naszych duszach wyrzucanymi przez fale warstwami piasku, zapalniczkami i plastikowymi nakrętkami, cierpkim mazutem i prochem dawno skończonych bitew.
Ta plaża to nasz przystanek. Wszystkich tych którzy stąd nie odeszli. Siedzimy tu czekając na autobus życia, który dawno temu zniknął za zakrętem. Siedzimy tu jak w piosence Myslovic, rzucając butelkami w koła papierowych samochodów, filmowych wizji i nielicznych, uciekających przed ciemnością turystów. I tylko czasem, gdy już wystarczająco dużo wypijemy, gdy już wystarczająco dużo powiemy i wyśnimy w siebie na jawie, lub z pachnącym dymem przychodzi Ona, obleczona w światło, piękna jak bohaterska śmierć, rozsmużona w ciele tysiąca najpiękniejszych żon. Wychodzi spośród fal, marzeń i chęci, kuca tuż przy nas, wyciąga rękę. jej dotyk na policzku przynosi sen, przynosi śpiew. Zabiera ból i czas. Osiada srebrnym pyłem nadziei pośród neuronów.
Później, gdy budzimy się sami pośród ciemności, gdy otwieramy oczy na nic. Dzień codzienny, pracowniczy - niewolniczy. Właśnie wtedy gdy budzimy się w samym jądrze zimna i wycia, skąpani w własnej krwi i wydzielinach gotujących się pod skórą, właśnie wtedy... uchodzące ciepło na policzku, pozostałość jej dotyku zmusza nas by wstać. Stanąć pośród ciemności i osypijącego się piasku, spojrzeć w oczy potworom wypełniającym ciemność, splunąć, przekląć i z pogardą rzucić: Tu jestem kurwie syny, bierzcie mnie jeśli potraficie!
Nieważne jak bardzo żałośni i niedostosowani jesteśmy, nieważne jak mało nas pozostało, nieważne czy pozostanie po nas ślad, kropla krwi na betonie, słowo napisane w piasku plaży. Byliśmy tu, była tu Ona, było tu Brzeźno. Brzeźno miasto połamanych dusz pod którym krzyżują się fale wszystkich oceanów. Epicentrum i iglica na której obraca się rzeczywistość. Brzeźno forever.

*

wtorek, 19 czerwca 2012

Ona szjest monognaja

Ja - Skoro ta wasz Białoruś taka
wspaniała, to po co siedzicie ciągle
w Polsce?
B - Bo my jesteśmy piękni ludzie i
chcemy Polskę upiększyć

Osiedle, które codzień powstrzymuję od upadku, tudzież zatonięcia w pierwotnej zupie, zwie się dumnie 3żagle. Faktycznie trzy wysokie białe bryły na tle nieba. Za nimi developer ma długaśny ale wąski pas gruntu. Doszliśmy z Danem do wniosku, że czekają tylko, aż sprzedadzą się wszystkie mieszkania, a wtedy na tym pasku, tuż za ich oknami postawią wielki, długaśny budynek i nazwą go "Spinaker".
W pracy tymczasem na środku jezdni wyblakła plama krwi. Pytałem o to ochroniarzy, ale oni tylko uśmiechają się z rozmarzeniem. Ostatnio, któryś wyciągnął spod krzaka usiłującą trafić w budynek, zamieszkałą tu córę nocy. Odprowadził ją do mieszkania i podobno, coś długo go nie było, a ranno panna koniecznie chciała wiedzieć, który to. Teraz nie mówi im "dzień dobry".
Dziś, gdy chciałem dopytać naszego hegemona o resztę pensji, uciekł w popłochu do swojego nowego dzipa i zniknął poza horyzontem zdarzeń. Podobne zachowania zdarzają mu się ostatnio częściej, do tego dochodzą kwiatki w rodzaju: Wykonana przez nas robota trwająca miesiąc i mająca conieco wspólnego z miesiącem układania pośród kolców tańczącej na wietrze termowłókliny i zasypanie okolicy 22 tonami kamienia, a potem odkrycie, że nasz Il Duce nie wziął za to ani grosza, bo "zrobił" to dla kogoś z grzeczności... Chyba nie muszę dodawać, że do głowy mu nie przyszło, że za dodatkową robotę wartą na wolnym rynku z 8 tałzenów, wypadałoby nam coś dorzucić do pensji.
W każdym razie zastanawiamy się z Danem nad zmianą pracy. Dan ma nawet pomysł: Strzyżenie psów. Kupa radości: Naprawdę? Nie żartuje pani, ten pies miał uszy?
Zadzwoniła też do mnie Awaria z informacją, że weszła na tą górę, co to nie weszła na nią z nami, gdy byliśmy w tamtych górach ostatnio. Kazałem pozdrowić jej ode mnie okolicę. Słuchaj uważnie - mówię - Padnij na kolana tam gdzie stoisz. Oprzyj ręce na ziemi, a następnie pocałuj górę w stok...
Pojechaliśmy do Mławy wyspać się, nażreć ciasta i porozdawać zaproszenia. W obie strony jechaliśmy luksusowym pociągiem Kolei Mazowieckich, prawie zupełnie pustym bo PKP wysiudało go dyskretnie z sieciowego rozkładu. Wracając wpadliśmy wprost w kipiący inwencją tłum Hiszpanów, wszyscy śpiewali: Polska - biało - czerwoni. Potem to samo śpiewał mi jakiś debil z pobliskiego balkonu. Po drugiej godzinie pękła mi żyłka. Wychyliłem się przez okno i ryczę: Grecja - biało - niebiescy! Zamilkł, prawdopodobnie wyszedł z domu w celu odnalezienia mnie, uzbrojony w klucz francuski.
Na drugi dzień wędrowałem do centrum koło stadionu pod prąd kibiców, co chwila mijały nas kolumny UEFA, z jednej z nich pomachał mi Wałęsa, to było słodkie. Z kolei parę dni później wracałem tramwajem z Irlandczykami, ciągle śpiewali, a że refren się powtarzał wkrótce dołączyli się i Polacy i tak sobie śpiewaliśmy, dopuki nie wysiedli przy stadionie i nie ruszyli w kierunku heroicznej porażki.
A teraz? Teraz mamy już w kraju Wielką Narodową Smudę, ścieramy z twarzy spermę kracika a prezes Lato odmówił popełnienia sepuku. Vae victis i pozostańmy przy piłce ręcznej.

- Moja Ty kaczuszko...
-Jestem kaczuszką! Żółta,
puchata i siedzę w wodzie!
- Ale...
- Mam płetwy!!!

(My)

*

piątek, 1 czerwca 2012

Nothingness

- Ale przecież straciłeś wszystko
- Wszystko to za mało

(Dr House)

W moim śnie bitwa kończyła się o świcie. Atrament nocy spływał powoli za linię horyzontu. Niebo pyszniło się elektrycznym błękitem i indygo, jaśniejąc biało, roziskrzoną linią na wschodzie. Było chłodno, ale w ten sposób, w jaki bywa chłodno nad ranem w ciepłe lato.
Uliczka małego miasteczka, powoli rozsnuwające się dymy, trzask dopalającego się drewna. Dziury w budynkach, wokół nich rozbryzgi krwi. Pogięty metal, kawałki pokruszonego gruzu na jezdni. Rozrzucone ciała, broń i mnóstwo łusek rozbłyskujących w blasku nadchodzącej jutrzenki. Jest spokojnie, co jakiś czas z oddali dobiega krótka, ale zaciekła palba z broni maszynowej, albo głuche tąpnięcie eksplozji. Po ulicy niczym widma snują się sanitariusze, przyklękają po kilku przy kupkach cienia, wabieni nieznacznym ruchem, albo cichym jękiem. Ich ręce pracują sprawnie, prawie się nie odzywają, ich ubrania i twarze spryskane są czerwienią.
Jesteśmy u końca uliczki, która otwiera się na stadion, czy może szkolne boisko. Obok stoją liczne, wiktoriańskie budynki. Trybuny rzucają cień na płytę boiska, która jest zasłana setkami ciał. Stłoczonymi, leżącymi gęsto obok siebie, wtulonymi. Wszystkie oddychają. I ten mocny, wspólny oddech jest świetnie słyszalny pośród rozsnuwających się dymów, w ciszy po bitwie, na progu wstającego dnia.
Tego broniliśmy. Tuż przed bramą rozbity pociskiem spychacz, dalej przewrócony Hammer podczepiony do stojącej krzywo na kołach małej cysterny. Dwa czołgi, jeden doszczętnie spalony i wbity błotnikiem w ścianę kamienicy, drugi uszkodzony. Siedzę oparty o jego gąsienicę. Ubrany w poszarpane battledressy i kamizelkę taktyczną z kieszeniami, mam parę zabandażowanych byle jak obcierek, połowa twarzy kostropata od drobnych ranek po odłamkach. Krwawy trądzik.
Palę papierosa, zwisa mi drżąc z kącika ust. Na kolanach mam karabin bez magazynka. Trzęsie mnie jak w febrze. Obok mnie siedzi dziewczyna, opiera mi głowę na ramieniu, przód jej bluzy jest czarny i wilgotny. Oddycha bardzo szybko. Wyciągam papierosa z ust i wypuszczam dym, oddech dziewczyny milknie. Nadal opiera mi się na ramieniu, ale jej oczy patrzą zupełnie nieruchomo. Drżącą ręką wkładam papierosa do ust, potem wyciągam ją w bok i zamykam jej oczy.
Nadchodzi świt, niedługo wzejdzie słońce i śpiący obudzą się.

*