wtorek, 27 lipca 2010

Huśtawka pani Zakrzeskiej



M Fetyszysta patrząc na stopy
Lenn w sandałkach: Nic się nie
zmieniłaś...

W Stanach w Halloween zdarza się, że wredne babcie, chronicznie nienawidzące kręcących się jak smród po dupie rozwrzeszczanych bachorów dają im w cukierkach igły, szkło czy żyletki. Sam kiedyś trafiłem na żyletkę w ziemniaku, dobrze że ugryzłem na płask bo dzisiaj mógłbym mieć niewielkie problemy z wymową albo usta jak predator. Wracając jednak do meritum, nieopodal jednej ze słynnych brzeźnieńskich szkół, w małym zgrzybiałym domku mieszkała sobie Pani Zakrzeska. Pani Zakrzeska miała podwórko z wysokim pochyłym drzewem z wielością wspaniałych splątanych konarów. Nie muszę dodawać, że dysponując takim skarbem w pobliżu szkoły otrzymała też wielopokoleniowy małpi gaj z dobrodziejstwem inwentarza. Ach, któż z nas od kochanej pani Zakrzeskej nie dostał grabiami po plecach, tudzież nie oberwał kamienieniem, podobno w jesieni życia zbierała po ulicach psie kupy by mieć zawsze zapas amunicji oraz zakupiła smukłą wiatrówkę. W każdym razie, możecie wyobrazić sobie nasze zdziwienie, gdy pewnego dnia odkryliśmy na drzewie huśtawkę. Ma się rozumieć podeszliśmy do sprawy profesjonalnie i puściliśmy przodem „nowego” by wypróbował owo dzieło szatana. Koleś wskakuje, buja się i dziwi czemu stoimy przyglądając mu się z zainteresowaniem. No nic, buja się coraz mocniej, huśtawka wytrzymuje, dom wydaje się cichy. No to hura na drzewo. Zabawa zaczęła się rozkręcać a tu zduszony okrzyk nowego i typ leży na trawie trzymając się za policzek.
Odetchnęliśmy z ulgą bo już zaczęliśmy obawiać się o zdrowie psychiczne pani Z, a przynajmniej o to, że wychodzi z formy. A babsztyl był w formie, i to jakiej! Huśtawka była tak zawieszona, że gdy się ją rozbujało zbliżała się do jednej z gałęzi, w tejże gałęzi, w sęku osadzony był długi, zakamuflowany smarem i porządnie naostrzony drut zbrojeniowy, tak mniej więcej na wysokości oczu bujającego się.
My oczywiście mieliśmy z tego dziką radość i nikt się wtedy za bardzo nie przejął. To było takie brzeźnieńskie i w sumie naturalne. Cieszyło nas, że nie daliśmy się nabrać i odnieśliśmy kolejny tryumf nad głupimi dorosłymi. Oczywiście gdy przyszliśmy kolejny raz, sznurki huśtawki były podpiłowane a pod nią w trawie szlachetnie błyszczało wysoko gatunkowe szkło, ale w końcu o to przecież chodziło.
Piszę o tym wszystkim, bo dowiedziałem się dziś o pogrzebie Pani Zakrzeskiej. Były 4 osoby i jedna zamiast ziemi cisnęła podobno na trumnę cegłę. Dopiero po pogrzebie cmentarz ożył, że tak sobie pozwolę powiedzieć. Słyszałem, że w środek mogiły ktoś wbił drut zbrojeniowy, niczym kołek, a całość szczelnie pokryto tłuczonym szkłem. W Brzeźnie nadal trwa dyskusja czy była to zemsta czy rodzaj hołdu.
Na sam koniec ogłoszenie parafialne: W góry jedziemy ok 16, prawdopodobnie tym razem dotrzemy w końcu do Zakopanego, słyszałem też coś o Pieninach. Jedno lub kilka schronisk, ustalenia trwają.

Zapamiętajcie, że to nie wy
zabijacie, tylko broń powierzona
wam przez ojczyznę

(Dębski)

*

niedziela, 25 lipca 2010

Biegnij dopóki starczy krwi



- A  mogę  być  ponurym,
morderczym gwałcicielem?
- Po ślubie.
- Ależ kochanie to przeczy
całej idei ponurego, morder-
czego gwałcicielstwa...

(My)

Ja - Nie mam o czym napisać w notce.
Lady Pazurek - To idź w noc poszukać tematu.
Ja - Ok
Noc tańczy w granatowych trzewikach pośród sunących niewzruszenie na zachód potrzaskanych, fortec chmur. Wyglądają jak przyprószone popiołem wymarłe, podniebne miasta, objęte w posiadanie przez ciszę i wiatr. Noc tańczy, ostatnie smugi słońca zza horyzontu rozpalają złotem jej rozwichrzone, utkane z kruków włosy. Niebo kładzie się u jej stóp, ziemia drży napięta pod jej profesjonalną ręką. Romantyczna profesjonalistka, kładąca do grobu na 12 godzin codzienność. Pani obserwująca jak sunę wąwozami podwórek w poszukiwaniu tematu, jeżąca mi włoski na karku chłodnym oddechem.
To były kiedyś zwykłe podwórka. Upchnięte między tyły ulic zarosły z czasem zielenią i prywatnością. Teraz to labirynty pełne ukrytych miejsc i śmietnisk emocji. Miejsca, w których można być naprawdę samemu jeśli się chce.
Przez cały dzień na miasto nurkowały na szarych, postrzępionych skrzydłach rozkrzyczane burze, jest chłodno, niemal słychać jak liście pęcznieją i trawy z ulgą nabierają ciała.
Znowu nie dotarłem na Woodstock, zastanawiam się, czy to nie jedna z tych rzeczy, które raz dane istnieją po to by wiecznie za nimi tęsknić. Wszyscy wyjechali. Tłukłem się od pustych drzwi do pustych drzwi. Nawet Wuj Matt przestał ostatnio wysyłać smsy, pewnie gdzieś tam, w chwili nieuwagi zgniótł go o ścianę ludzki świat. Seba od dwu dni na kursie ku Atlantic City. Znowu przywiezie pocztówki z cyckami i będzie się podniecał, że stracił całe sześćdziesiąt dolarów w kasynie. Jak będzie miał fuksa to może załapie jakąś nową chorobę weneryczną do swojej kolekcji. Kiedyś Borys radził mu, aby te orzeczenia lekarskie oprawiał i wieszał w ramkach w korytarzu. Taki Hall of fame.
Nic, noc nadeszła pusta i spokojna. Pogoda przepędziła turystów i znów oddała nam na krótką chwilę miasto. Temat nie nadszedł lecz jest notka, więc wszystko jakby się zgadza. Awaria powróciła z Mazur i będzie opowiadać w herbaciarni swe oszałamiające z pewnością przeżycia. Nic, zbieram się, nie mogę przecież tego przeoczyć.

- Co ci?
- Byłem przez tydzień w
piekle i teraz stygnę.

*

piątek, 23 lipca 2010

Kałąbek



- Widzisz kochanie, wszyscy ci robią na rękę...
- Robią mi na rękę?! Ja nie chcę!!!

(My)

Samael „On Earth”, kojarzy mi się z szalonym cyrkiem i marszem opancerzonych, pluszowych niedźwiedzi pośród dymów zasnuwających miasto. Słuchając radia zaczynam się zastanawiać czy nie warto poświęcić życia w obronie ojczyzny i nie zorganizować jakiegoś masowego mordu zbrodniczych skurwysynów z piSSu. Czasem wolę po prostu radia nie włączać, bo gdy słyszę ten kłamliwy bełkot szlag mnie trafia, czy oni naprawdę uważają, że Polacy to kompletni debile, których można bezkarnie ruchać w dupę? Choć może i mają rację przecież jacyś pasjonaci majonezu w końcu na nich zagłosowali. A tak poza tym niespodziewanie wyskoczył mi czerniak i moja hipochondria uderzyła w dzwony i śpiewa, śpiewa: Umierasz stary, umierasz. Znajdź sens, skonstruuj samochód pułapkę i jedź w świat w poszukiwaniu kongresu narodowych socjalistów. To uczucie wyzwalającej ulgi, gdy maska wypełnionego semtexem Stara zmiażdży z cieszącym serce chrupnięciem czaszkę ober prezesa.
Poza tym wszyscy zdrowi. Chodzą słuchy, że w przyszłym tygodniu nasz El Duce obarczy mnie dodatkowym blokiem do oporządzenia, mam wrażenie, że gdzieś po drodze pogubię nery. Sam nie wiem, co ja zrobię z tą kupą pieniędzy jaką przecież z pewnością zamierza mi za to zapłacić. No chyba, że nie zamierza, wtedy zacznę sprzedawać lokatorów na organy. Uwierzcie, jeszcze parę dni takiego upału i zaczną się dziać straszne rzeczy.

...pieprzony pastuch. Mu żółwie
pasać, bo na kozy go nie stać...

(Stasiu Zwany Czesiem)

*

środa, 21 lipca 2010

Ziemniaki w panierce



Napis na murze: Spłoń suko.
Lenn – Jaki ładny przykład
trybu rozkazującego...

Z Grunwaldu powrócił zachrypnięty Stasiu Zwany Czesiem i snuje korytarzowe opowieści o wojnie z narodem polskim, dla którego tabliczka: Turystom wstęp wzbroniony oznacza „Wejdź do obozu z aparatem i zrób mi zdjęcie jak zmieniam gacie” tudzież „Pokręć się radośnie i bez konsekwencji koło mojego sprzętu za dziesięć tysięcy”. Zdaje się, że były ofiary. Najbardziej oberwało się oficjelom i dziennikarzom, czyli stopień represji wyraźnie był uzależniony od stopnia wrodzonej bezczelności i poczucia bezkarności. Oczywiście zdarzali się normalni, którzy potrafili się dogadać, ale większość przeżywała ciężkie chwile trafiając na ścianę wypełnionej złośliwością stali. Gdy miejscowa pani wicemarszałek, z nowym dyrektorem muzeum i wianuszkiem dziennikarzy po wielu wrzaskach, pertraktacjach i kilku telefonach przeniknęła w końcu do stasiowego obozu i stanęła przed kamerami od razu w tle pojawił się Natan z piłą mechaniczną i zaczął wytwarzać tło dźwiękowe ćwiartując zapamiętale niewinne niczemu martwe drzewa. W całym obozie trwała wojna, tak że w opowieściach sama bitwa stała się niewinnym epizodem. Kilka wielkich telewizyjnych nazwisk odjechało śmiertelnie obrażonych, kilkudziesięciu turystów spałowanych, stoczono zacięte potyczki „pod sceną turniejową” i „o korytka z wodą”, których musiał strzec podwójny kordon policji i rycerstwa. Dziennikarze i turyści potrafili wyłamywać dziury w płotach byle by tylko wleźć do obozu. Zgwałcono dziewczynę, przyjechała policja i gada z dowódcami chorągwi, nagle ktoś rzuca: Lepiej złapcie go przed nami bo gość będzie umierał przez tydzień... Panowie policjanci popatrzyli po twarzach, posłuchali grzmiącego podskórnie vox populi i złapali kolesia błyskawicznie. Okazało się, że typ próbował i w zeszłym roku i nawet się do tego przyznał. Możliwe zresztą, że postanowił się ze względów bezpieczeństwa sam oddać w ręce sprawiedliwości, bo po okolicy zaczęły chodzić opowieści „Co też mu zrobią jak go złapią”. Z delikatniejszych wersji przytoczę tylko wypełnienie przez odbyt rzadkim, szybkoschnącym betonem a potem intensywne dokarmianie, czy też zamiana miejscami oczu i jąder.
Ostatecznie wszystko bierze się z nieporozumienia. Oficjele, dziennikarze i turyści nie rozumieją, że ten zjazd rycerstwa i inscenizacja NIE JEST DLA NICH. Towarzystwo zjeżdżałoby się tu i staczało bitwę nawet wtedy, gdy nie pojawiłby się ani jeden widz, ponieważ oni robią to dla siebie i z reguły za własne pieniądze. Przyjeżdżają by się spotkać i dobrze się bawić, a widzowie to tylko dodatkowy bonus, na którym bardziej zależy muzeum, które bez tego by zdechło.
A tak poza tym podobno widziano tam niemożebnego, ubranego w średniowieczne gaciochy i kapelusz chudzielca, który bardzo przypominał Stasia, biegał z karabinem automatycznym i pytał ludzi czy nie widzieli Wielkiego Mistrza bo Polacy bardzo chcieliby wygrać...

Żur – Panie masz pan coś do palenia?
Ja – Nie, jakbym palił to nie starczyłoby
mi na picie.

*

niedziela, 18 lipca 2010

Nie ma pan Grzy – ba. Czyli subiektywny przegląd tygodnia



Ja – A co u Kuli?
Kostek – Nie żyje.
Ja – Co mu się stało?
K – Tryb życia...

Czy ktoś jeszcze z tu obecnych podkochuje się w tej lasi z reklamy Beko?
Tymczasem zakropiłem sobie oko preparatem impregnująco – grzybobójczym. Wciąż żyję i widzę, mam więc w sobie chyba mniej grzyba niż dotąd przypuszczałem. Potem był jeszcze dość niemiły incydent z żywicą epoksydową, którą trochę (po łokcie) uwaliłem ręce, a także z Cekolem, który przy udziale potu i ciepłych prądów powietrza snujących się leniwie w podsufitowych warstwach mojego pokoju nagle zamienił mi włosy w bunkier. Jeszcze jeden taki tydzień a będę pancerny jak Sharon Stone w „Kobiecie Kot”.
Ale zacznijmy od początku. Weekend był z lekka szalony. Rano wstałem z łóżka i poszedłem do domu. Będąc uprzednio nakarmiony przez Lady Pazurek zdrową dawką najprawdziwszego jedzenia. Mała mieszka wysoko, w willowej stratosferze Miasta, na zewnątrz czekał już na mnie ranek przepiękny, ciepły i cichy, pełen mieniących się światłocieni i dobrego nastroju. Pognałem by rzucić się w wir prac domowych, ale nim mój żołądek ochłonął ze zdziwienia a mi udało się zeskrobać „te straszne rzeczy ze zlewu” pojawiła się Lenn w celu negocjacji pokojowych oraz zrobienia mi obiadu. Oba przedsięwzięcia zakończyły się pełnym sukcesem, choć obiad należał do klasy nieokreślalnych, znaczy był smaczny ale zielony i śmierdzący, można by go spokojnie zjeść po miesiącu i człowiek by się nie zorientował, że coś jest nie tak.
Nim za Lenn na dobre zamknęły się drzwi pojawiły się w nich Krzyski i Szponiasta. Krzysiek w porywie niewysłowionej dobroci oraz poczuciu misji ratowania udręczonych, pozbawionych sieci Kiszczaków trzeciego świata postanowił mi ten internet raz na zawsze zainstalować. To będzie betka – stwierdził. Sześć godzin, kilka zapiekanek z LaParmy i kilka puszek piwa później nie był już taki pewien.
Napęczniały po tym całym żarciu i piciu pogoniłem wszystkich w diabli, no bo przecież musiałem wstać po piątej, żeby o 7 wyruszyć z kompanią na kolejną miejską eskapadę. Około północy zadzwoniła Pazurkowata, no trudno, kładę się znowu. Pierwsza dziesięć dzwonek do drzwi. - Co jest kurwa?- wysyczałem stając w otwartych drzwiach z mocnym, hikorowym drzewcem od flagi naszej narodowej i obłędem w oczach. Okazało się, że miejscowa fauna, korzystając z przenośnej palety przelazła przez śmiercionośny płot mojego ojca w celu wyciągnięcia mnie z objęć Morfeusza (tak wiem, że to wielki murzyn) i oglądania Persenidów...
- Oo tham! Tham lecssą dwa!
Lecssą Pssersenidy!
- Gdzie? Gdzie?
- Tham! Tham! Jeden
tczerwony, drugi zielony...
- To samolot idioto.
No dobra, druga dwadzieścia, przytulę chociaż głowę do poduszki. Godzina 3, dzwoni Krzysiu, że z ekipą z Trolla wypełźli na brzeg by podziwiać wschód słońca i czy nie dołączę. No to dołączyłem. O trzeciej na plaży grała muzyka, zgrzewne przez kibiców, dwie drużyny rozgrywały mecz piłki nożnej. Full ludzi spacerowało, lub leżało na piasku, inni pili w kompaniach albo tańczyli na molo. Towarzystwo miało zalegać 500 metrów za molem, byli o kilometr dalej. Krzyśki pokazywali miasto jakimś przyjezdnym. Pokazali im więc Trolla, falowiec no i obiecali im wschód słońca. W Trollu zasiedzieli się i zniecierpliwiona obsługa pożegnała ich słowami: Wypierdalać! Zapraszamy ponownie.
Posiedziałem z nimi do rana. Pożartowaliśmy, była tam panna o biuście tej wielkości, że gdy leżała na brzuchu i zawiał wiatr, to zabujała się delikatnie na boki. Porobili zdjęcia wynurzającej się tarczy słonecznej i poszliśmy.
Lady Pazurek wiedziona nieomylnym instynktem drapieżcy przechwyciła mnie jeszcze w tramwaju, Dannonki czekały pod herbaciarnią, dotarła Herbaciarka i ruszyliśmy na podbój Biskupiej Górki. Na jej stokach ocalał jeszcze kawałek miasta, który nie wyparował w 45. Strome, wąskie uliczki, pośród wysokich, odrapanych fasad. Niesamowite studnie podwórek i bujna zieleń pleniąca się pośród ruin jak na obrazach Piranessiego. Na szczycie fortece i zardzewiałe druty kolczaste. Potem tajemnicze ścieżki wijące się w dół po stokach, zapomniane, wyślizgane bruki i okolice niegdysiejszego lokum Lennonki. Porzuciwszy nas na pastwę miejscowych potworów, Lenn pomknęła zaraz na dół, do pobliskiego sklepu, gdzie dokarmiała niegdyś znajome koty. Po chwili zaobserwowaliśmy masowy exodus znajomych kotów sunących z paniką w oczach w górę stoku. Zdaje się pamiętają ją jeszcze...
Herbaciarka opowiadała o pierwszym w historii strap tease w herbaciarni. Zafundowali na urodziny kolesiowi, z tym że całość organizowała H wydzwaniając po różnych niezwykłych miejscach i prowadząc negocjacje. Skończyło się na tym, że na imprezę wkroczyła urocza blond policjantka poprzedzana parą sterowców, powiła się z solenizantem po czym zniknęła w WC, by jak to ujęła zrobić mu piane. Zaproponowała to samorzutnie i H zorientowała się dopiero o co chodzi po słowie „połyk”.
Wieczorem Lady Pazurek z Avatarem opuściły Miasto i ruszyły na południe pozostawiając mnie sam na sam z robotą, upałem i remontem, na który nierozsądnie się porwałem. Stasiu wybył na Grunwald by poprowadzić do boju swoją chorągiew, a ja zostałem znowu z dwoma etatami i martwymi pustułkami ginącymi od upału albo zderzenia z wierzą Cmentarnej Bramy, albo obydwoma naraz.
W domu to co miało być operacją kosmetyczną zmieniło się w bombardowanie Bejrutu. Po tym jak raz naruszyłem sufit spadło nagle tyle gruzu, że myślałem, że to całe pieprzone WTC, nałożyłem od razu stary, nazistowski hełm bo pękało i rozpadało się dosłownie wszystko. Druty zbrojeniowe kruszyły się i osypywały mi się pomiędzy palcami. Opanowanie sytuacji zabrało mi niemal tydzień a i tak nie ma się czym pochwalić, bo sufit zostawiłem nierówny nie mając pewności ile te ruchome piaski są w stanie utrzymać Cekolu.
Nocami chodziłem stygnąc i słuchałem relacji Pazurkowatej z dalekiego świata. Temperatura dochodziła do 38, płynąłem przez czas na lekkim rauszu, generowanym przez ciepło, robotę i piwo, którym chłodziłem reaktory. Wracając za którymś razem trafiłem na jakaś ekipę. Dziewczyny wyraźnie się spiekły i się trzęsą, proszą kolesi o jakieś ciuchy ci się śmieją. Nagle jedna laska podchodzi do mnie i strzela: Dzień dobry kolego. Fajna koszulka, mógłbyś mi ją dać? Popatrzyłem na nią przez moment po czym nic nie mówiąc zdjąłem koszulkę i podałem w wyciągniętych rękach, pochylając przy tym głowę jak przy mieczu samurajskim. Potem odwróciłem się i poszedłem. Po chwili gęstego milczenia za sobą usłyszałem zduszone „dziękuję”.
Lenn zabrała się za lepienie i malowanie kotów i rzeźbiątek na handel w herbaciarni. Gadamy przez telefon a ona:
Muszę kończyć bo mi moszna schnie,
muszę ją wymoczyć żeby się przykleiła.
Jutro Szponiasta powraca w glorii w moje utęsknione ramiona. A dziś znowu gnębimy Krzyżaków i idziemy w Paradzie Równości, czyli jak to wykrzyczeli Wojewódzki i Figurski: Dziś wszyscy jesteśmy pedałami!!!

Marzysz o prawdziwym menie!
Masz już dość tych wstrętnych,
miękkich pośladków żony, ma-
rzysz o tych dwóch twardych
kamieniach zaciskających się
na twojej twarzy...

(Wojewódzki i Figurski)

*