wtorek, 31 sierpnia 2010

Komu lec temu go



Harry Potter dał Zgredkowi
ubranie. Teraz Zgredek będzie
rządził Rosją...

W niedzielę mijałem stadion, na którym ustawiali właśnie ostatnie metalowe wsporniki, tak, że nasz stalowy pająk jest na ukończeniu. Teraz zapewne przy najbliższej pełni stalowe monstrum ruszy się ze zgrzytem ze swoich posad i wyruszy przez kraj w poszukiwaniu żeru. Będzie krążył grzechocząc od plebani do plebani i wysysał przez kominy z ciepłych łóżek rezydentów watykańskiego okupanta...
Spokojnie, pracowałem dziś prawie 16 godzin a potem spotkałem watahę znajomych potworów, z którymi przez pulsującą, różową mgłę wolnych oktanów rozpatrywaliśmy kwestię krzyża i doszliśmy do jedynnnego, hik, sssłusznego wniosku, że należy wygnać z Najjaśniejszej siły okupacyjne Watykanu i ich kolaborantów i przywrócić wiarę przodków. I znów spośród oparów wynurzą swe dumne twarze Światowida i Swarożyca, odrosną gaje i zapłoną kupałowe ognie, zatańczą ekstatycznie obleczone w zwiewny len akolitki. Odrodzą się nasi pomordowani bogowie, ze zgliszczy wskrzeszą się chramy i świątynie, a dzielne słowiańskie hufce znów wyruszą na pancerzach czołgów, z ogniem i mieczem w kierunku Miśni i Głogowa... czy coś w ten deseń...
Ostatnio rekonfiguruję się. Zmieniam się „zewnętrznie”, że tak powiem. Robiłem to parę razy w życiu. Najmocniej chyba po mega katastrofie jaką była moja pierwsza miłonawiść. W gruncie rzeczy jestem osobnikiem melancholijnym, ponurym i zgoła introwertycznym, a funkcjonowanie pośród ludzi wymaga ode mnie świadomego wysiłku. Przez ostanie kilkanaście lat sunąłem przez życiorys na scenariuszu jaki napisałem sobie do Gratki. Tyle, że nie ma już Gratki, nie ma paru tysięcy znajomych i nie poluje już od jakiegoś czasu na kobiety. Nie zmieniałem się przez nieuwagę, z rozpędu, czy lenistwa, nie wiem, bo nie myślałem o tym. A tymczasem zaniedbana skorupka złuszczyła się i pokruszyła, tak że zacząłem wyglądać w niej jak zombie. Zaczęła też uwierać i przeszkadzać, tak, że w tym roku ogólne niedopasowanie ujawniło się gwałtownie w formie jakiegoś takiego histerycznego rozedrgania i gwałtownego kryzysu, który swoją kulminację miał w górach, gdzieś w drodze w dół z czarnego Stawu do Morskiego Oka. Konieczność zmian zaakceptowałem jeszcze przed wyjazdem, lecz było to czysto teoretyczne i jak zwykle nie spieszyło mi się specjalnie. Teraz poświęcam sobie nieco więcej uwagi.
A jutro idziemy na Salt z Angeliną, którą Lenn czci niczym boginię. Wszyscy zresztą będziemy się andżelinić, tudzież wpatrywać się w mięsiste usta Olbrychskiego. W tejże zaś chwili na TVNie zaczyna się House ucinając wszelką dyskusję.

Dzięki sieci i technologiom
cyfrowym rejestrujemy życie
i wspomnienia, które potem
rozpowszechniamy.

(gdzieś napisane)

*

niedziela, 29 sierpnia 2010

Po drugiej stronie pępka



A Świnica jest fajna. Ma piorunochron.
On buczy gdy idzie burza. Nikt nie wie
dlaczego

(Dan)

Już jestem. Żywy i przypieczony. Farfocle sypią mi się z nosa i karku. W sumie miałem wymodzić dziś szczegółową notkę o naszej małej eskapadzie, ale biorąc ogólną i nieco zastanawiającą niechęć jej uczestników ograniczę się do absolutnego minimum. Zdobyliśmy dwa z trzech Obciachowych Szczytów. Na Gubałówkę wjechaliśmy wyciągiem a złaziliśmy wzdłuż kolejki, mijając wspinające się dziunie w japonkach i innych obcasach. Z Giewontu spłynęliśmy z deszczem, a w piekle pod Zawratem przeżyłem drugi najpotworniejszy i najwspanialszy moment życia. Pionowa ściana, opieram się na czubku buta w szczelinie i czuję jak z każdą chwilą, powoli acz nieubłaganie buta jest w szczelinie coraz mniej a na zewnątrz coraz więcej. Trzymam się kurczowo łańcucha, którego trzymają się jeszcze dwie nadaktywane osoby. Z przodu dwadzieścia osób, z tyłu dwadzieścia osób. Wszyscy kłócą się i drą, kto ma pierwszeństwo przejścia. Jacyś psychopaci przepychają się bokiem po skałkach. W dole 300 metrów pustej przestrzeni, wyjący wiatr i pierdolone kondory. Gdy schodziłem potem z tego siodła w dolinę Pięciu Stawów wszystko było takie Piękne i Wyraziste. Czułem się tak jakby czuł się Mojżesz gdyby dane mu było ujrzeć Ziemię Obiecaną. Miałem ochotę tarzać się wśród traw i spijać roztwór z każdego stawu po kolei.
Zaliczyliśmy część Szlaku 4 Szarlotek, kilka przyjemnych dolin. Krzysiu znów nie dotarł na Wołowiec, a ja znowu nie dotarłem na Rysy. Tym razem jednak przynajmniej je zobaczyłem. Stałem nad Czarnym Stawem przechodząc kolejne fazy załamania nerwowego, za mną siedziała Szponiasta twierdząc, że dalej nie idzie, piętro niżej nad Morskim Okiem spoczywały Krzyśki z podobnym postanowieniem. Sam dalej nie poszedłem. Na kwaterach mieliśmy trzyletniego blond nordyka, który cały czas nas pytał czy mamy siusiaki. W Krakowie otarliśmy się o Komorowskiego, a Krzyśki spotkali znajomych z Miasta. K śmiał się, że: i weź tu jedź z kochanką do Krakowa, żeby nikt cię znajomy nie zobaczył, itd.
W domu okazało się, że podczas mojej nieobecności starszy jednak postanowił skosić trawnik, niemal natychmiast spalił kosiarkę. Babka za to postanowiła wymienić żarówkę i dlatego notka pojawi się dziś a nie wczoraj.
Poza tym świętowaliśmy wczoraj urodziny Szponiastej i Dana. Pożeraliśmy przeróżne białkowe i węglowodanowe wypieki i mieszaliśmy potwornie trunki. Dziewczyny piękne my rubaszni i owłosieni. W okolicach północy Szponiasta wysłała mnie z misją odprowadzenia Hani. Pazurkowata jest jednak niesamowita. Puściła mnie z H, która jest niewątpliwie ponętna i jak najbardziej w moim typie. Czasem przeraża mnie ogromny potencjał zaufania jaki we mnie pokłada ta mała kobietka. My złe, niegodziwe potwory nie powinnyśmy doświadczać rzeczy tak absolutnych, w końcu istniejemy właśnie po to by być wolne i złe.

… o  sarenki. Pewnie  mają
wściekliznę bo idą w naszym
kierunku.

(Krzyś)

*

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Najsilniejszym mięśniem ludzkiego ciała jest język



Ja – Cicho, bo obudzi się pies, potem babka...
Dan – ... i dziadek, i rzepka...

Robi się coraz ciemniej. Od lat sześćdziesiątych natężenie promieniowania słonecznego spadło o 4 %. Średnie tempo wygaszania światła na planecie wynosi jedną czwartą procenta na dekadę. Nie jest to na tyle intensywne byśmy byli w stanie cokolwiek zauważyć. Co jest powodem? Nikt nie wie, mówi się, że zanieczyszczenie atmosfery. Co ulżyło wam, że to coś co da się naprawić? A może raz na jakiś czas słońce przygasa by nagle eksplodować w rozbłysku. Zgadzałoby się to z cyklicznością wymierań w historii Ziemi. Jeśli dodać do tego, że zwalnia jądro, galaktyka ustawia się w naszym kierunku prąciem a w 2012 prorok Emmerich zaprojektował nam windsurfing na dwukilometrowych falach to zaczynam rozważać czyby nie zacząć w garażu klecić sterowca.
Umarł Andrzej the Pirat. Dostał wylewu i po dwóch dniach wypłynął na szersze wody. Raczej już nie usłyszymy na Długim Targu jego gromkiego Ahoj! No chyba, że w październikowej mgle, gdzieś po północy. Podobno Miasto wypłacało mu nawet pensję, a w rubryce zawód pisało: Pirat.
A poza tym widzieliśmy Mentata. Był tłusty, spocony i w różowe plamy. Miał pecha i zapuścił się z kolejną dziewoją w pobliże herbaciarni. Do końca usilnie próbował nas zignorować, ale mu się nie udało, bo witaliśmy go po kolei, na głosy z tym, że na końcu gromko ryknął Krzysiu i Mentacisko najwyraźniej zląkł się, że jak nie da znaku życia to K go dotknie a wtedy rozsypie się w pył. Najwyraźniej nadal tkwi w tej swojej czarnej koszuli w fantasmagorycznym świecie śpiewającego budyniu a my zmuszając go do reakcji w pewien sposób złamaliśmy go. Lenn, której M odcisnął się niegdyś traumą na nastolatstwie, była niezwykle zadowolona. Wszyscy zresztą wyglądaliśmy jak sklep z fortepianami, bo Wielki M wyglądał tak żałośnie z tym różem i kroplami wielkości grochu skapującymi z brody, że aż pociesznie.
Skombinowałem już plecak, ale na razie nie pakuję się jeszcze. Muszę usiąść i dogłębnie przemyśleć kwestię gdzie wtryniłem menażkę, od której kiedyś zapewne dostanę Croicfelda-Jakoba i moją odwieczną mydelniczkę, w której przewożę mumie bakterii z wszystkich naszych wyjazdów, bo nie przypominam sobie, bym mył ją kiedykolwiek. Jak wypowiemy komuś wojnę to zgłoszę ją jako broń masowej zagłady do Ministerstwa Obrony z rekomendacją zrzucenia jej do ujęć wody pitnej.
A teraz już pa, lecę na Jarmark, póki jest.

Z powodu rotacji kuli ziemskiej
każdy rzucony obiekt poleci
dalej na zachód niż na wschód

*

niedziela, 15 sierpnia 2010

Hurt



Krzysiu - ...ale wiesz, że czasem
w czasie burzy błysk pioruna
utrwala w szybie obraz stojącej
za nią osoby?
Ja – No.
K - ...więc nie stawaj przy moim
oknie w czasie burzy.

Najcichszy z szeptów. Delikatna przędza losu, pokrywa nasze twarze. Oplata nas coraz szczelniej, aż pewnego dnia nie możemy już złapać oddechu, przestajemy widzieć i nagle rozumiemy, że to już, że to teraz.
Ci co wieżą w bogów piją z naczynia nadziei, kiedyś uważałem, że to pójście na łatwiznę, odrzucenie czarnych skrzydeł odpowiedzialności za własne czyny, powód by nie rozważać natury otaczającej nas rzeczywistości, że nie ma nic stałego, że wszystko drga, że nie istnieje czas lecz jest to tylko nasz sposób postrzegania rzeczywistości, że możemy być niczym więcej niż tylko przypadkiem, pojedynczym rozbłyskiem pośród niczego. Tak trudno jednak uwierzyć w własne nieistnienie, że kiedyś pomyślimy naszą ostatnią myśl. Naprawdę ostatnią, a później będzie tylko NIC.
Przez pół nocy leżałem na rozłożonym na trawie kocu, czekając na deszcz meteorów. Leżałem pozwalając by pustka napływała do moich oczu. Podobno, gdybyśmy w dzień spojrzeli z wnętrza studni w niebo ujrzelibyśmy gwiazdy. Deszcz ognia nie nadszedł, niebo pozostało nieme, pełne odległych świateł i samolotów.
Zacząłem pierwszy w życiu urlop. To dziwne, dostawać pieniądze za nie chodzenie do pracy. Uwiera mnie ta myśl i muszę się jeszcze do niej przyzwyczaić. Przy Dominikanach loterię prowadzi Sylvia Na Wózku. Przyzywa nas do siebie za pośrednictwem Lenn, by znów wykorzystać w jakiś niesatysfakcjonujący sposób. Sylvia jest przepaloną na wylot poetką i osobą z wszech miar obrzydliwą. Oszukała mnie kiedyś, z racji wózka pozwoliłem jej na to dwa razy. Teraz jednak nie mam ochoty zbliżyć się do niej nawet na odległość strzału z balisty, z której chętnie bym jej przyładował. Pomyślcie, idziecie ulicą a tu turkocząc przemyka wózek inwalidzki wypełniony chlapiącym paskudztwem i półtora metrową, osinową strzałą. Niepowtarzalne zdjęcie z wakacji.
Ostatnio zrozumiałem, że nie potrzebuję wybaczenia. Czasem za nim tęsknię, ale nie jest mi niezbędne. Istnieją ludzie, których należy nienawidzić. Potrzebują tej nienawiści, bez niej przestali by istnieć. Więc po co im to odbierać. I nie, Lenn nie chodzi o ciebie. W żadnym wypadku. Nie myśl o tym. To dygresja bardziej uniwersalna. Na nienawiść trzeba sobie zasłużyć.

Prawdziwy Bóg jest zwierzęciem.
Jest w zwierzętach, tak blisko, że
aż go nie dostrzegamy. Codziennie
się za nas poświęca, wielokrotnie
umiera. Karmi nas swoim ciałem,
odziewa w swoją skórę, pozwala na
sobie testować lekarstwa, żebyśmy
mogli żyć dłużej i lepiej. Tak okazuje
nam przywiązanie, obdarza nas
przyjaźnią i miłością.

(Tokarczuk)

*

czwartek, 12 sierpnia 2010

Energia mnie rozbiera



Żyje się po to by mieć satysfakcję i
powiedzieć na koniec Panu Bogu:
Upieprzyłem się, naharowałem, oto
masz Panie Boże – moje dzieła, może
niedoskonałe, ale własnoręczne.

(Kalicińska)

W niedzielę wszyscy rozpierzchli się z herbaciarni na cztery strony świata, a Krzysiek i ja przez bastiony i Most Nierządnic poszliśmy sobie w świat. Niebo zmieniało się nad nami jak stary, terkoczący film. Szliśmy wzdłuż obwałowań Motławy wciąż na południe mijając podmokłe osady, złe wspomnienia i pordzewiałe mosty kolejowe. Miasto kuło niebo gotykiem daleko z tyłu jak na starych rycinach, gdy w końcu dotarliśmy do linii przyszłej Obwodnicy Południowej. Na horyzoncie wzgórze przecięte na pół, linia ziemnych zakłóceń, linii palownic i kurtyn deszczu sunących przez równinę opadających na świat z nisko sunących chmur. Obfotografowaliśmy miejsce, gdzie staną pylony nowego mostu wantowego i ruszyliśmy wzdłuż wypełnionego wodą rozdarcia w kierunku strzelających w niebo płomieni rafinerii. Nad nami mknęły smugi szarości, żuławskie błoto czule otulało stopy, drobny deszcz siekł w plecy i ten ogień i stal przed nami i ta zryta ziemia niczyja. Dwóch wędrowców pośród równin Mordoru. W końcu zgubiliśmy kurs i polnymi drogami i na przełaj przez błota kierowaliśmy się na Stogi i pierwszy most wantowy by i ten kierunek zgubić wśród nowo powstających domów, pól szczypiorku i kapusty. Nasz kurs układał się pośród odnajdywanych ulic, zakłócały go linie kolejowe i betonowe obwałowania rzek. Mijaliśmy stare, postrzelane domy i baseny, dziesiątki dmuchanych basenów. Co podwórko kolejny, taka nasza dmuchana Kalifornia. Śmieliśmy się, że jak przyjdzie powódź to okoliczni mieszkańcy wsiądą do swoich dmuchanych basenów i nieprzebranym, błękitno - białym mrowiem powiosłują ku Miastu. Do tramwaju ostatecznie dostaliśmy się przy Bramie Żuławskiej, każdy ze swojego przystanku, każdy w innym kierunku.
Świat toczy się koleiną orbity. Lenn tworzy koty, którymi wstrząśnie posadami sztuki nowoczesnej. Mój starszy urządza grille w ogrodzie i robi drinki z piwa i wódki. Hania tymczasem powróciła z Norwegii i wynurzyła się w naszej rzeczywistości niczym złotoskóra Tiamat z lodowatych wód fiordu. Ze Stasiem zaś snuliśmy ostatnio wizję jak to przeciwko krzyżakom spod Pałacu Prezydenckiego zbierze się z całej Rzeczpospolitej polskie rycerstwo i w pełnych zbrojach wybije im debilizm z tych przesiąkniętych kadzidłem czaszek. Najwięcej radości sprawiło nam rozpatrywanie ewentualnego starcia rycerstwa z siłami policji. - Ani pały, ani polewaczki, ani gumowe kule. - Tylko ostra amunicja. - Pod warunkiem, że zdążyliby zanim byście dobiegli...

Nowy film w kinie. DiCaprio
budzi się na plaży. Ktoś z
sali: Patrz, jednak uratował
się z Titanica.

(Bash, mniej więcej)

*