sobota, 27 listopada 2004

2000 oddechów dla Magnolii


Wiem, że tam jesteś i jesteś smutna. Nie smuć się, w końcu jesteś jedną z tych osób, dla których oddycham. Czekamy na ciebie. Ta poszarzała Brema to taki Matrix, to takie noszenie okularów przeciwsłonecznych w środku nocy. Twoje oczy mają kolor naszego morza.
Jest takie miejsce koło stoczni. Stalowe schody i saudkowska ściana, na której spod opadającego tynku wyglądają nieznane gwiazdy. To splot. Tu na wilgotnej ziemi, na bocznicy miasta ludzie sypiają, piją, pieprzą się i opróżniają pęcherze. Tu też podgrzewają brąz i dają sobie w żyłę. Wszędzie leżą puste butelki, pełne prezerwatywy w cieniu z tyłu czai się stara kanapa. Odlewam się tam zwykle w drodze do centrum. Tam, wbitą igłą w ziemię, widziałem ostatnio strzykawkę z zamarzniętą krwią.
Na ulicy, którą mam za plecami mój kumpel urodził się w czołgu. Jego matka zaczęła rodzić na ulicy. Był Stan Wojenny, ani taksówek, ani karetki, chłopaki wciągnęli ją do czołgu i pognali środkiem Jana z Kolna w kierunku położniczego, nie zdążyli. Do dziś koleś lubi zapach spalin.
Wczoraj nad miastem powiewały pomarańczowe flagi. Megafony na ulicach grzmiały rewolucją, rozdawano przechodniom pomarańcze.
Był też światowy dzień AIDS. Jakieś ulotne dziewcze dopadło mnie i wręcza mi ulotkę. Spojrzałem na nią zbolałym wzrokiem i chrapliwie wyszeptałem „za późno”. Szkoda, że nie miałem kamery. Widziałaś kiedyś wybuch nuklearny z góry? Te rozchodzące się sferycznie pierścionki fal uderzeniowych? Tak przez moment wyglądały jej oczy. Myślałem, że wskoczy na latarnię.
Trafiłem w lotto trójkę. Poszedłem uczcić to czekoladą ze śmietanką. Spóźniłem się do kina 5 minut, skutkiem czego wkrótce potem stałem się właścicielem „Podróży z Herodotem” i najnowszego Cusslera. W domu zażerałem się ciepłym chlebem z miodem i czytałem, czytałem, czytałem. I to już, piękna Szarooka właściwie cała historia.

czwartek, 25 listopada 2004

Wciąż wypełniać tę ciszę


Szybka rada dla grubasów:
kradzione nie tuczy...

Wiatr był potworny. Jednym sprawnym ruchem, niczym niecierpliwy kochanek, zerwał z Brzeżna białą kieckę śniegu. Tramwaj, którym jechałem pochylił się pod ciosami na burtę, niczym tonący lotniskowiec. Wiatr gnał pośród roztańczonych drzew i strzępiących się dachów. Zgasły uliczne latarnie, w ciemnościach kładł się tylko miękko blask z okien. Ściany wibrowały pod naporem mas powietrza, rozpędzających się gdzieś nad Morzem Barentsa, szarpiącymi ośnieżone lasy i stalową płytę Bałtyku, budząc duchy Estoni i Gustloffa.
Wysoko na Niedźwiedniku, nadal leży śnieg. Pędziłem przez las przecinając białe plamy księżycowego światła. Gdy podchodziłem parę godzin wcześniej pod tą górę ,zauważyłem, że wszystkie ślady prowadzą w dół. Lubię kolor księżycowego blasku. Odczuwam go jako „właściwy”. Mógłbym przechadzać się w nim po srebrzystej trawie, jeżyłbym sierści mruczał rozkosznie. W domu przytknąłem twarz do zimnej szyby i czułem na niej uderzenia wiatru. Wieczorem rozmawiałem z Lenn. Mała nie lubi ciemnych ulic, gdy umierają latarnie, z tym śniegiem i lodem, czuje się jakby była ostatnim człowiekiem na świecie. To ją przeraża.
Dziś miałem czytać wiersze w Mandragorze, gdzie za wejście płaci się tyle ile wyrzuci się kośćmi, ale impreza okazała się wieczorkiem widmem i skończyła na kłótni organizatorów.
Szedłem błyszczącymi od wilgoci ulicami, dwóch kloszardów idących zna przeciwka pozdrowiło mnie „cześć ziomek”. Teraz mam przynajmniej jakieś pojęcie o własnej prezencji. Od razu poleciałem zagrać w lotto. Obejrzałem też sobie mór mordercę. Kobietę zabił padający mur kościelny, czekał na nią ze 200 lat.
W Aktorach Awarii prosiła bym się na nią nie irytował, powiedziałem, że to tak ogólnie, ale ona siedzi najbliżej. Void powiedziała, że nie lubi być całowana w ucho, Robak przybył z książką Kinaga „Jak pisać”. Tau przybyła z Laysami i pobliźnionymi rękami typu „kot najlepszym przyjacielem człowieka”, w końcu objawiła się też i Lennonka, czerwona i postrzępiona. Twierdzi, że jej inspiracją byli Jacek i Placek z kultowego serialu o marchewkowym polu. Phantom, ciągle jeszcze tutaj, opowiadał jak to wczoraj przytulił się do butelki koli i zasnął, chyba brakuje mu jakiś obłości.
Księżyc tańczył z chmurami, długo stałem na przystanku...

wtorek, 23 listopada 2004

Ciapek szuka kolca


Piękna zima. Zdążyłem sobie poodśnieżać, jaja przymarzały mi do ud na przystankach a słońce pięknie skrzyło się w świeżym śniegu. Ale powrócił wiatr. Przyniósł ze sobą deszcz ze śniegiem i ciepły front. Wraz z nim przybyła stara, dobra znajoma, przez autochtonów znana bliżej jako breja.
Breja jest zjawiskiem totalnym, jest wszędzie. Wypełnia świat po brzegi, jest nawet w powietrzu. Siedzę właśnie u Ciapka i zastanawiam się czy nie ochrzcić moich butów. Jeden nazywałby się Titanic, drugi Lusitania.
Wpadłem dziś do sklepu Awari, liczyła właśnie coś w panice przed przybyciem szefostwa i wydawała z siebie nieartykułowane dźwięki.
Cóż, miałem nie smęcić, bo to denerwuje Lenn, ale o tym napiszę. Wpadła do nas z dawna niewidziana znajoma matki. Trafiła gdzieś na moje wiersze i teraz się zachwycała. Mój ojciec dostał szału, ponieważ nie jest to sukces jakiego by po mnie oczekiwał. Trochę to schizofreniczne gdy rodzic wścieka się na dziecko za osiągnięcia.
Dlatego muszę się stamtąd wydostać, mój dom to pijawka.

Dobra, wyjdźmy z tych oparów surrealizmu i wróćmy do rzeczywistości. W rzeczywistości Ciapek dał mi czerwoną pigułkę i szuka kolca.
Na koniec pytanie. Wiecie na co najczęściej umierają dzięcioły? Na wstrząs mózgu.
Czego wszystkim dzięciołom życzę z całego serca.

sobota, 20 listopada 2004

Pożeracz chmur


wspomnienie o tobie
przechowam w bibliotece pamięci
między stroną piątą
i szóstą tomy trzeciego
księgi dnia dzisiejszego

Aube

Prawdziwy jesienny sztorm, rwący dachy i zabijający ludzi. Wiatr chłoszczący wodnym pyłem twarz. Rozpylone fale mieszające się z łzami wyciśniętymi z oczu. Sól do soli. Jaką niesamowitą frajdą jest stać na brzeźnieńskim molu, krzycząc z całych sił w każdy kolejny podmuch. Fale wynurzające się nagle spomiędzy desek pod nogami, wyrastające z niczego do kolan. Grzywacze przewalające się przez wydmy i walące z impetem w okna i ściany, toczące się z pluskiem po brukowanych ulicach. W takie dni można iść na koniec świata by latać. Wiatr pędzi kilometrami ponad spienioną zatoką, aż uderza w skarpę i kieruje się nagle do góry. Można się na nim położyć, a on utrzymuje człowieka w powietrzu pod niesamowitym kątem.
Czy wiecie, że od wojny poziom Bałtyku podniósł się o 60 cm? Z roku na rok jest mniej plaży, w 3city były już akcje dowożenia piasku na plaże, prawie jak w tym kawale o komunizmie na pustyni. Do końca 21 wieku poziom morza ma się podnieść o 2,5 metra. Za 1000 lat Brzeżno może być już tylko wspomnieniem spoczywającym gdzieś na dnie. Atlantis Gedanenzis, sterty betonu pośród wodorostów, łachy piasku wędrujące po asfalcie, zmurszałe kadłuby tramwajów. Rany! Ależ bym chciał to zobaczyć.
Ostatnio leciało „12 małp”, z samą boginią kiszczaków Madalene Stowe. Gdy pierwszy raz zobaczyłem ten film napisałem o nim wiersz.
Następnego dnia wiatr ucichł i wszystko zamarzło. Ulice się zeszkliły a ziemia skamieniała, wszystko zamarło w oczekiwaniu. Około 13 w zupełnej ciszy, z południa nadciągnął front żółtych chmur i na ziemię runęła ściana białych płatków. Pierwszy śnieg, trzeba pomyśleć życzenie. Pomyślałem, za oknami wirowała biel, jak z filmów Mamoru Oshi. Jak to kiedyś ktoś napisał, można by pomyśleć , że w niebie nastał pomór na anioły.
Gdy szedłem do Void nagły podmuch wiatru otworzył bramę w niebie. Chmury rozsypały się na dół i na boki, a na ziemię wylał się lodowaty błękit zmierzchu. Coś zapewne przybyło, i teraz myśli o usunięciu świadków.
Oglądaliśmy nową” Masakrę piłą mechaniczną”, a potem coś jeszcze głupszego. Mówiłem o martwych rzeczach po Goszkiej, które trzymam gdzieś ukryte, o koszulce, w której zwykle u mnie spała, a którą trzymam wciąż dla zapachu. Opowiedziałem historię pewnego pocisku.
Wracałem powoli, żeby się nie poślizgnąć. Zamarzły mi oczy...

czwartek, 18 listopada 2004

...człowiek jest bronią inteligentną...


Wczoraj piłem na pusty żołądek. Dziś obudził mnie gwałtownie radiobudzik. Na trójce leciało coś psychodelicznego, za oknem panował apokaliptyczny półmrok kłębiących się chmur, całość rozświetlały co chwila błyskawice...Piekło! Obudziłem się w piekle!
Teraz bujam się sennie nad klawiaturą, łepetynę wypełnia mi ołów a po języku wędruje 10 tysięczna armia beduinów w przepoconych skarpetkach.
Wczoraj pożegnałem wyjeżdżającą przyjaciółkę. Było ciemno i bardzo zimno, pomachała z autobusu. Potem trafiłem pod dach, w okolice pełnych szklanek. Otoczyły mnie słowa i mnóstwo zdjęć. Lenn przyszła ale była jakaś nierealna i miała gorzki smak. W tym miejscu pojawia się myśl, że smak i odczucia związane z daną sytuacją są w nas, a więc mówią o nas w danym momencie. Aube opowiadała jak to jest być człowiekiem korporacji. Mówi, że pracują tam głównie ludzie przed trzydziestką. Stwierdziłem ze strasznym uśmiechem, że pojawia się pytanie co się dzieje ze starszymi? Wyraziła pogląd, że są oni rozpuszczani w tej wielkiej puszce stojącej przed firmą. Skonfliktowałem się też z dawnym przyjacielem w sumie, przyznaję ze wstydem, celowo. Memento odpływa coraz dalej od realnego świata i właściwie jedyna możliwa jeszcze między nami forma kontaktu to awantura. Może być też tak, że to ja odpływam od rzeczywistości, wtedy zapewne płyniemy w różnych kierunkach.
Poza tym narysowałem jedną z moich fantazji seksualnych w formie komiksu. Nie wiem jeszcze co z tym zrobię, może spalę a może wyślę babci.
Śniło mi się dziś, że po osiedlach goni mnie kanar, był śnieg i lód, żaden z nas nie mógł biec. Szliśmy więc szybkim tempem. Kluczyłem żeby go zgubić i w końcu ukryłem się pod ścianą bloku w którą wmurowane zostały wielkie płyty nagrobne. Potem przyszło przebudzenie i było już tylko gorzej.
Jest szaro i leje a mój mózg mówi mi, że chce położyć się na plaży jak wieloryb i wydać z siebie ostatnie tchnienie, ale nie jestem smutny. To tylko tak wygląda, jestem po prostu bardzo zmęczony.

poniedziałek, 15 listopada 2004

Nigdziebądź



Wieczorem grzaliśmy wymarznięte kości w herbaciarni. Dogoniła nas tam Asia Od Zemst, która dopadła mnie przez telefon wychodząc z kościoła. Mówiąc że wychodzi z kościoła, prosiła bym się z tego nie śmiał. Asia była kiedyś szmatą. Kurwiła się i ćpała. Nie ma halucynogenu, o którym nie potrafiłaby wygłosić opinii. Dalej ćpa, ale teraz ma w sobie siłę i wolę by z tym walczyć. Jej walka jest beznadziejna, na opóźnienie, ale myślę, że gdy będzie w końcu umierać, będzie umierać jako człowiek
Asia jest poetką i masażystką. Studiuje i prowadzi stworzoną przez siebie grupę poetycką. Wystawiają wiersze w formie przedstawień z muzyką. Jakkolwiek Asia się skończy uważam ją za osobę cenną a jej życie za sensowne.
Pogoda była dziś piękna, niebo jasno błękitne, powietrze przejrzyste a słońce ostre jak brzytwa. Po tygodniu byłem zmęczony i uczciwie zamierzałem przepić ten dzień z Krzyśkiem i Meave na szczycie Góry Gradowej. Dopadło mnie jednak „fatum”. „Fatum” ma związek z Phantomem i Magnolią, polega na tym, że oni gdzieś jadą, a ja nagle, w bliżej nieokreślony sposób, jadę z nimi.
Magnolia urwała się na tydzień z Bremen i Phantom przyssał się zaraz do niej jak pijawka. A ja wróciłem nagle do rzeczywistości w złotym sejczento, prowadzonym przez Malwinę, a mknącym nieubłaganie w kierunku Koszwał.
Słońce wydobywało kolory i idealne kontrasty. Phantom latał po polach z aparatem, a ja rozmawiałem z Magg. Ruszyliśmy „szlakiem domów podcieniowych”, a Malwina umknęła sejczento odcinając drogę ucieczki.
Żuławy są płaskie jak patelnia, stworzone i dopieszczone przez człowieka przez setki lat. Cały kraj robi wrażenie udomowionego i z pozoru nudnego. Świetne miejsce na jazdę rowerem, albo długie, ciągnące się kilometrami rozmowy. Najbardziej podobały mi się wioski i osady. Zasiedziałe i okrzepłe w miejscu, budzą pewien rodzaj tęsknoty za stałością i własnym miejscem. Drogi ułożone z polnych kamieni, stare cegły, poewangelickie kościoły i szpalery rosochatych drzew. Tu domy mają po 200 lat.
Zachód słońca był absolutnie perfekcyjny. Oblepił wszystko krwawym blaskiem i wyciągnął po ziemi nasze cienie. Nadszedł i przeniósł nas westchnieniem przez granicę zmierzchu.
Zmarznięci i oblepieni rzepami piliśmy herbatę przy drodze czekając na busa. Snuliśmy rozmowy o przyjaźni, miłości i fizjologii. W przeciwieństwie do kobiety, goły facet wygląda raczej zabawnie. W tym kontekście umieściłem swoje odchudzanie. Nie zamierzam wyglądać śmieszniej niż to konieczne, no i pragnę pozbyć się wreszcie cycków.
Magnolia zaś używała sobie na penisach (jakkolwiek by to zabrzmiało). Stwierdziła, że są to twory śmieszne, niewydarzone i niedopracowane konstrukcyjnie. W pewnym momencie spojrzała na mnie i pyta „a jaki jest twój?”. Zaproponowałem żeby sama sprawdziła.
Sennie mruczał silnik. Najpierw zza horyzontu buchnęły płomienie rafinerii, potem stopniowo spoza wzgórz wypłynęło miasto milionem świateł. Z ulgą poczułem beton pod nogami. Lubię plener, ale jestem stworem miejskim, moja poetyka krąży pośród ścian a żyłami płynie asfalt.
W herbaciarni tematy były raczej drastyczne i nie z tego pachnącego świata, ale pasował nam ten kontrast w ciepłym, otoczonym nocą pomieszczeniu. Zakończyłem wieczór czekoladą z bitą śmietaną i pojechałem do domu na stopniu zatłoczonej trzynastki, nie myśląc o niczym.


sobota, 13 listopada 2004

Od wszystkich wyjątków istnieją wyjątki


Noc opadła na miasto jak czarny kir. Blade skrzydło elektrycznej łuny rozsnuwa się nad centrum. Ludzie wyciekają z żył ulic, zamiera puls ulicznych sygnalizatorów. W oknach rozjarza się pastelowy blask telewizorów, tu każdy włącza własny świat.
To co nazywamy rzeczywistością, na noc umiera. Pojawiają się kieszonkowe światy i światki, na te kilka godzin przestajemy być społeczeństwem i dzielimy się na jednostki. Przez dwa dni i dwie noce wędrowałem przez meandry miasta, pozwalając nieść się przez zaułki i obijając o kamienie ścian. Mam teraz mokro i zimno, śmierdzę wysiłkiem i zmęczeniem. Jestem zmęczony przez wiejące wiatry i ludzi, spowijany przez trupy liści. Jestem też szczęśliwy. Tańczy we mnie kipiąca euforia, na granicy orgazmu, jestem pełen światła, które przelewa się przeze mnie falami. Uwielbiam tę dotkliwość życia, nawet złe rzeczy nie są zwyczajne.
Można wyobrazić sobie wykrzywione w szalonym uśmiechu usta Pipshow, zapach włosów Bajki czy ten diabelski błysk w oczach Aube. Można odpalić sobie złoty strzał przez słuchawki. „Epic” Faith no more, „My girlfriends girlfriend” Type’o Negative, Tiamat „Deeper kind of slumber”, lawinę Theriona czy wibrujące „Dziewczynę bez zęba na przedzie” i „7 lat później” Kultu.. W ciemności palę świece i waniliowe kadzidełka. Wyciągam się na podłodze, pocierając się jak kot o dywan i meble. Moje tętnice wibrują muzyką a serce eksploduje w piersi przepełnione radością. W takie noce jak dziś nie potrafię się nie uśmiechać. Czerwony Vermut, cierpka Sofia, herbata „Róża Królowej Zofii” i cynamonowe ciasteczka.
To co mam w głowie wydostaje się na zewnątrz, wylewa się przez okna i uderza w Brzeżno. Tłoczy się pośród bloków i miesza ze stalowymi falami Bałtyku. Wsiąka wraz z ciszą pomiędzy lotne ziarnka piasku. Uderza o gotyckie wieże miasta.
Wierzę w jesień, wierzę w deszcz, wierzę w Boga i Boginię, wierzę w siebie i dziękuję za ból i wspomnienia. Za światło i radość, dziękuję, dziękuję z całego serca za przyjaciół i życie. Za to że czuję i za ten najpiękniejszy ze światów.
Tak po prostu...

czwartek, 11 listopada 2004

A ona przyjdzie jak Shally Webster do Ericka Dravena...


Wędrowałem przez mglisty świt w kierunku Wieży Myszy, w której byczy się dziś Zwierz ze Stworkiem, korzystając z niepodległości. Nie miałem notki ani na papierze ani w głowie. Możecie więc spokojnie założyć, że właściwie nie wiem o czym piszę.
W każdym razie wędrowałem wzdłuż rur ciepłowniczych, a na nich w listopadowym chłodzie siedziały koty. Pojedynczo, parami i stadami, patrzyły na mnie jak przechodzę. Niektóre miauknęły na powitanie.
Na granicy Glattkau jest tunel ciepłowniczy. Jest stary, popękany, idzie środkiem łąki nad potokiem i zieje z ziemi dziesiątkami dziur. W tym tunelu zimą mieści się miasto kotów. Zimą są ich tam setki, na kilometr wokół niosą się stłumione ziemią kocie głosy, nocą w ciemnościach śledzą cię dziesiątki świecących oczu.
I na koniec, skoro już jesteśmy przy kocich sprawach, zaproponowano mi udział w "Wolnym Mieście" największej imprezie poetyckiej Pomorza. Zaproponowałem Lennonkę, Babuchowskiego ze śląska i Pipshow. Sam raczej odmówię, w obliczu tłumu rozsypuję się jak domek z kart, moje ostatnie występy pozostawiły mi po sobie posmak goryczy. Może po prostu niektóre rzeczy brzmią nieźle tylko w ciszy własnego umysłu. Ekshibicjonizm przed mikrofonem miażdży mnie. W świetle reflektorów duszą kurcz mi się i marszczy.
Do tego jeszcze myślę tak sobie, nad tą herbatą jabłkowo-cynamonową, że trudno jest kochać zamężną kobietę, nawet miłością braterską.
Zgoryczony więc i zamglony z lekka, drapię się po czarnym grzbiecie i miauczę na dowidzenia...

wtorek, 9 listopada 2004

Czy Jezus był chrześcijaninem? Czy Marks był marksistą?


Oglądałem wczoraj Godzillę. W sumie jest to najnudniejszy film Emmeriha, ale i tak entuzjastycznie kibicowaliśmy z ojcem potworowi, gdy zgryzał amerykańskie śmigłowce i deptał amerykańskie czołgi .Też bym deptał, gdybym tylko mógł. Brakowało nam tylko zbliżeń twarzy.
Swoją drogą czy zauważyliście, że w całym filmie , w którym 250-cio metrowy potwór , ważący tyle co dobry tankowiec i biegający raźno po zatłoczonych ulicach metropolii , nie widać ani jednego cywilnego trupa?
Giną tylko ci, którzy powinni zginąć, czyli Francuzi. To zresztą też jest ciekawe. Japończycy nakręcili Godzillę jako oskarżenie przeciw amerykańskiej zbrodni użycia broni nuklearnej. Przebudzony przez wybuchy bomb atomowych potwór, był odpowiedzią natury na wyzwanie rzucone przez ludzkość i wielkim, chodzącym i raczej nie dającym się przeoczyć wyrzutem sumienia.
Amerykanie, jako naród tak niezwykle inteligentny, że wybrał Busha na drugą kadencję, nie przejeli się zbytno i przerzucili pałeczkę na bogu ducha winnych Francuzów. To pewnie kolejny punkt w walce ideologicznej z Francją, kolejny po zmianie nazwy frytek z „francuskich” na „frytki wolności”. Dodam tylko, że „frytki francuskie” to wynalazek Belgów.
Awari zgrała mi wszystkie brakujące albumy Łez. Teraz siedzę nad risotto i syczę pod nosem ...jestem jaka jestem lala... Kto nie słyszał jak śpiewam ten nie zdaje sobie sprawy z grozy zjawiska. Dziś zdejmę Awari z miasta i powędrujemy szlakiem zerwanych mostów.
A poza tym jestem obrażony z matką. Wlazła mi w nocy w niedzielę do pokoju i bez żenady sięgnęła w miejsce gdzie trzymam flaszki ojca, ukryte zresztą przed nią. Doskonale wiedziała gdzie szukać, co dobitnie świadczy o tym ile wypraw badawczych musiała przeprowadzić wcześniej. Byłem jednak szybszy i łyskacz z winem na święta od dawna ukryte były już gdzie indziej. Stało tam za to moje wino, które dostałem w prezencie od Void. Chwyciła butelkę i zdecydowanie zażądała „proszę mi nalać”, takim tonem jakim zwykle pijane kobiety wkurwiają facetów. Ja wiedziałem o co chodzi, jeszcze zanim stanęła w drzwiach, odmówiłem. Zaczęła wyciągać korek. Krew mnie zalała. Poczułem potężną chęć by chwycić ja za ten pomarszczony łeb i walić nim o futrynę, aż wytryśnie ten zamarynowany mózg. Zamiast tego chwyciłem ją za ręce i odebrałem flaszkę. Wcisnąłem korek a ona wściekła się i rzuciła z płetwoczynami. Sparowałem ciosy i skomentowałem adekwatnie jej zachowanie w słowach prostych a kafelkarskich. Teraz się do mnie nie odzywa. Cóż może jestem wredny i źle wychowany, ale o to może już mieć pretensje tylko i wyłącznie do siebie.

sobota, 6 listopada 2004

Planetarna kołysanka


W nocy uderzył sztorm, szarpiąc miastem. Strugi deszczu chłostały ulice i bębniły w okna. Wiatr szarpał konarami drzew i wirował z liśćmi. Popatrzyłem na to wszystko, wyrwany ze snu. Potem nakryłem się cieplutką kołderką i uśmiechnąłem błogo. Boże! Jakiż ja czasami jestem szczęśliwy. Rano usmażyłem sobie babę od mamy Awari. Zrobiłem jak zwykle śniadanie dla matki i zaniosłem jej te „ drobno pocięte” kanapeczki do łóżka razem z herbatką. Wczorajsze nakłuwanie dziąseł i końska dawka szałwi złamały chyba chorobę. Zaraz pójdę na dół myć klatkę i zacznę cosobotnią sztafetę sprzątania. Na razie jednak siedzę nad parującą Early Grey, słucham ścieżki ze Shreka2 i kończę kolejny tom o Drizztcie. Wiatr od okna pachnie wilgocią i przestrzenią.

Pełnia

coś jak ucieczka ponad nami
księżyc tak nagły że aż ostry
dachy miesięcznym blaskiem krwawi
zawadza o girlandy mostów

już noc a ty spieczone wargi
coraz to dalej niesiesz sennie
w korytarz ulic dla zabawy
zbieram z chodników twoje cienie

Michał Piotrowski
„Luna”

czwartek, 4 listopada 2004

Diaboliczny smerf (copy right by Lennonka)


Przełączam na ZDF, a tu Syrenka Ariel walczy z tyranozaurem. Coraz bardziej skomplikowane te bajki: Reksio contra Godzilla, Bolek i Lolek na tropach Pikaczu itd. A może to ja już jestem taki stary?
Miało być o święcie zmarłych , ale wszyscy piszą o święcie zmarłych , napiszę więc o cmentarzu.
Jest taka dzielnica miasta , gdzie od średniowiecza były huty. Wytapiano tam stal, ołów a przede wszystkim srebro. Do dziś miejsce to nazywa się Srebrnikami tudzież Srebrzyskiem.
W Srebrzysko wlewa się od strony łańcucha zaporowego, jęzor lesistych morenowych wzgórz. Te właśnie wzgórza obsiadł nasz największy cmentarz. Pośród stromych gęsto porośniętych lasem stoków wije się wychodnikowana dolina. Gdy idzie się nią w święto, spośród drzew spływa w dół mgła i dym podświetlana przez tysiące świec. Świece widzi się nawet w ciemnościach 80 metrów wyżej. Wzgórza płoną a my idziemy doliną jak przedsionkiem piekła. Albo jakimś niesamowitym miastem, którego okna wychodzą na tamten świat. Palą się światła, więc mieszkańcy są zapewne w domu.
A wracając do ponurej rzeczywistości, jak co jesień rozbolały mnie zęby. Mam 5 nerwów na wierzchu i zapalenie okostnej. Boli mnie każdy oddech i aktualne chcę umrzeć.
Na szczęście jutro idę napastować Awari, obiecano mi babę ziemniaczaną. Świat jest piękny w swych przejawach a każdy ból się kiedyś kończy.