Wiem, że tam jesteś i jesteś
smutna. Nie smuć się, w końcu jesteś jedną z tych osób, dla których oddycham.
Czekamy na ciebie. Ta poszarzała Brema to taki Matrix, to takie noszenie
okularów przeciwsłonecznych w środku nocy. Twoje oczy mają kolor naszego morza.
Jest takie miejsce koło stoczni.
Stalowe schody i saudkowska ściana, na której spod opadającego tynku wyglądają
nieznane gwiazdy. To splot. Tu na wilgotnej ziemi, na bocznicy miasta ludzie
sypiają, piją, pieprzą się i opróżniają pęcherze. Tu też podgrzewają brąz i
dają sobie w żyłę. Wszędzie leżą puste butelki, pełne prezerwatywy w cieniu z
tyłu czai się stara kanapa. Odlewam się tam zwykle w drodze do centrum. Tam,
wbitą igłą w ziemię, widziałem ostatnio strzykawkę z zamarzniętą krwią.
Na ulicy, którą mam za plecami
mój kumpel urodził się w czołgu. Jego matka zaczęła rodzić na ulicy. Był Stan
Wojenny, ani taksówek, ani karetki, chłopaki wciągnęli ją do czołgu i pognali
środkiem Jana z Kolna w kierunku położniczego, nie zdążyli. Do dziś koleś lubi
zapach spalin.
Wczoraj nad miastem powiewały
pomarańczowe flagi. Megafony na ulicach grzmiały rewolucją, rozdawano
przechodniom pomarańcze.
Był też światowy dzień AIDS.
Jakieś ulotne dziewcze dopadło mnie i wręcza mi ulotkę. Spojrzałem na nią
zbolałym wzrokiem i chrapliwie wyszeptałem „za późno”. Szkoda, że nie miałem
kamery. Widziałaś kiedyś wybuch nuklearny z góry? Te rozchodzące się sferycznie
pierścionki fal uderzeniowych? Tak przez moment wyglądały jej oczy. Myślałem,
że wskoczy na latarnię.
Trafiłem w lotto trójkę.
Poszedłem uczcić to czekoladą ze śmietanką. Spóźniłem się do kina 5 minut,
skutkiem czego wkrótce potem stałem się właścicielem „Podróży z Herodotem” i
najnowszego Cusslera. W domu zażerałem się ciepłym chlebem z miodem i czytałem,
czytałem, czytałem. I to już, piękna Szarooka właściwie cała historia.