środa, 31 października 2007

Lili Marleen an allen fronten


To robale, będziesz z nimi bezpieczna...
Tylko nie zasypiaj

(MIB)

Szponiasta opowiadała mi ostatnio, że jakiś Japończyk stworzył sygnał do telefonu, który oprócz samej melodyjki zawiera niesłyszalne poddźwięki, jakie występują w płaczu kilkumiesięcznego dziecka. Po dwóch tygodniach noszenia przy sobie takiego telefonu, organizm zaczyna przemieszczać tkankę tłuszczową z pleców i brzucha, a biust powiększa się o 2 – 3 centy. Podobno do japońca dzwoniło wiele zadowolonych klientek.
Mam ostatnio ochotę wpaść do Marzanów ale trochę się boję. Boję się trochę siebie, bo nie wiem po której ze stron bym się opowiedział, gdyby zmuszono mnie do wyboru. Czuję się z lekka jak Bóg, wszechwładny i wszechwiedzący, ale nie robiący nic, ponieważ nie istnieje sposób by komuś pomóc nie krzywdząc kogoś innego. Coś jak z tymi modlitwami do Ozyrysa w “Faraonie”. Modlitwy znoszą się nawzajem.
Z drugiej strony jest Lili Marleen. Gdy radio, nie ważne, niemieckie czy alianckie grało Lili Marleen, cichły całe odcinki frontu, bo żołnierze nie chcieli przepuścić ulubionej piosenki. Stworzył ją pewien niemiecki poeta, który wrócił z okopów pierwszej wojny i postanowił upamiętnić wszystkie, dwie dobre rzeczy jakie go tam spotkały, dwie dziewczyny Lili i Marleene. Bardzo niepraworządną piosenkę, w której nie było nic o czołgach mielących piaski Tobruku i bomben auf England, przypadkiem wyemitowało nazistowskie radio w Budapeszcie. Jak potem stwierdził McArtur, była to jedyna dobra rzecz jaką nazizm dał światu.
Myślę że przydałoby się czasem mieć coś takiego pod ręką. Zapukać, cisnąć w uchylone drzwi, potem je zatrzasnąć i odczekać 60 sekund. No ale jak to niegdyś pocieszała mnie Lennonka, “Gdyby to było proste nie spotkałoby ciebie”.
Dziś wreszcie po paru tygodniach będę miał szansę zajrzeć do sieci. Poczytam sobie wasze komentarze. Jeśli czekaliście na odpowiedzi to dziś mogą się pojawić.

-Wielu ludziom jest smutno gdy pada deszcz...
-Deszcz pada bo tobie jest smutno

(MIB)

*

niedziela, 28 października 2007

Rosalin wszystkich brzeźniaków


Słyszę szelest liści i kroki kochanka,
czysto teoretycznego w półmroku
wieczoru. Na razie oddaję się prze-
pływającym minutom.

(Essi Daven)

Tak moi kochani, to fakt, jestem agresywny. Jestem z Brzeźna. Zawsze byłem. Jeśli ten drobny, nieistotny fakt umknął waszej uwadze przez te wszystkie lata to może obraz mnie, jaki w sobie nosicie jest bardziej wasz niż mój. Wybaczcie jestem trochę za szeroki by wcisnąć się w szufladę, a poza tym jakoś nie przypominam sobie bym kiedykolwiek słynął z przewidywalności.
Kaczyńscy musieli przegrać, bo dobro zawsze wygrywa. Zło jest z samej swej natury autodestrukcyjne, musi niszczyć. Gdy zniszczy swoich przeciwników, pożera się samo. Wiedza, posada lekarza i zmęczenie pracą nie usprawiedliwiają pospolitego chamstwa. Gdy przychodzą goście wypada im chociaż powiedzieć “Cześć”. Żaden związek nie utrzyma się na nieprzewidywalności, braku poczucia bezpieczeństwa i braku szacunku. Można wydawać książki, ale gdy każe się najbliższej osobie “wypierdalać” przy ludziach, albo zrzuca się wszystkie swoje błędy na innych to jest się pospolitym dresem.
Rzygać mi się chce na to co mnie otacza. Na te karlejące osobowości. Jezzzu, jak ja bym chciał być tępy, jak ja bym chciał być nieświadomy, niczego nie zauważać, niczego nie rozumieć. Jak ja bym chciał was nie znać moi przyjaciele, nigdy już nie przychodzić do waszych domów i przestać się wreszcie wami przejmować.
Dziś w nocy przesunąłem czas. Przesunąłem o godzinę do tyłu. Może powinienem przesunąć moje życie. Przesunąć do chwili, w której jeszcze dla mnie nie istnieliście. Nigdy was nie spotkać.
Kocham październik jest pełen wirujących dusz.
I pytań bez odpowiedzi.

*

piątek, 26 października 2007

Stalowy baldachim


- Czy mógłby pan jeść szybciej tą rybę?
- Dlaczego mam się spieszyć?
- Przyszła kontrola z sanepidu...

Kontynenty poruszają się z prędkością ok. 2-4 cm na rok. To mniej więcej prędkość z jaką rosną wam paznokcie. Tylko Indie na przestrzeni dziejów zapieprzały 15 centów i nawet teraz, gdy wpełzają pod Himalaje są szybsze od wszystkich lądów świata razem wziętych.
Indie wypiętrzają Himalaje i Tybet. Afryka zbliża się do Europy, jakby chciała czułego całusa, w takim układzie mamy do czynienia z dwuznaczną i z lekka perwersyjną rolą Włoch. Australia zbliża się do Azji a Kalifornia do Alaski.
Z innych ciekawostek, dorwałem się ostatnio do opracowania: Z swastyką przez wieki. Okazuje się że przed wojną, zanim obrzydzili go nam protoplaści „Przeproście I Spierdalajcie”, symbol ten był niesłychanie popularny. Można go było znaleźć na pocztówkach, budynkach, jako indiańskie zdobienia, nazwę Swastika nosiły zespoły sportowe i ugrupowania. Była oznaczeniem fińskiego lotnictwa i do dziś spokojnie funkcjonuje sobie w Indiach i innych krajach Azji. W zeszłym roku koło Los Angeles zerwano 600 swastyk z przedwojennych latarni. Swastyka miała też poczesne miejsce w Polsce. Żeby było śmieszniej była też, przez pierwsze kilkaset lat, symbolem chrześcijaństwa, zamiast krzyża.
Ostatnio było szaro do bólu. Przestałem więc wychodzić i wśród wysoko oktanowych oparów kofeiny zakopałem się w papierach. W sumie dobrze, bo sterta papierów sięgała mi już do pasa. Obecnie jestem na poziomie łydek, jakkolwiek by to zabrzmiało.
U nas zza zasłon wychynęła wspaniała pełnia i wypełniła świat mocą. Poza tym dużo niesamowitych snów i telefony od ludzi zza horyzontu, których istnienie przestawało być realne i ograniczało się do kalek wspomnień. Powolny ale nieubłagany upadek herbaciarni i dryf kontynentalny rozrywający powoli acz nieubłaganie Pangeę herbacianej ekipy. Pół saganu herbaty za 7 zeta i kiszone ogórki z frytkami. Właśnie, do tego za dużo jem.

*

czwartek, 25 października 2007

Imperium Zła odchodzi w cień


Wygrała jasna strona

(Donald Tusk)

Powietrze znowu stało się lekkie. Nikt nie opluwa nas z telewizora. Państwo znowu jest nasze. Do TV wróciła Olga Lipińska, w gazetach pojawiają się blokowane dotąd artykuły. Kwachu orzekł, że 21 października skończyła się IV RP. Trwała trochę krócej niż III Rzesza, ale rany po niej mogą goić się równie długo. Kaczyńskim udało się to, czego nie zdołały dokonać rozbiory, faszyści i pięćdziesiąt lat komuny – rozerwali tkankę narodu, skłócili wszystkich ze wszystkimi, splugawili świętości i wyniszczyli autorytety, i wcale nie poczuwają się do winy.
Po raz drugi w swej historii Polacy pokonali nazistów, mam jednak nadzieję, że tym razem sprawy zostaną doprowadzone do końca, winni osądzeni i skazani. Mam nadzieję, że Dorn, Waserman, Wierzejski, Ziobro trafią do więzień z wieloletnimi wyrokami. Mam cichą nadzieję na telewizyjne relacje LIVE z rżnięcia Kaczora w te jego tłuste, obwisłe dupsko przez współwięźniów, których nie tak dawno sam tam powysyłał. Oczekuję przeprosin od prawicowych szumowin, które niszczyły mój kraj. Oczekuję prawa i sprawiedliwości.

Panie Donaldzie, meldujemy wykonanie zadania

(Dziewczyna z Anglii w TV)

*

czwartek, 18 października 2007

Bomba zegarowa z pozytywką


Znowu rozsypały mi się okulary. Pokleiłem je, ale chyba minimalnie ustawiłem szkło pod innym kątem, bo trzeci dzień jestem na haju. Najśmieszniej jest, gdy idę w otoczeniu dużej ilości, kolorowych elementów. Gdy ostatnio zstąpiłem do Empiku i szedłem między regałami do Lenn, która miała mnie obciążyć w punkcie info tysiącem smutków, o mało nie wpieprzyłem się w półkę. Musiałem się na moment zatrzymać i poczekać aż wszystko łaskawie powsuwa się na swoje miejsce.
Wczoraj w końcu odpocząłem. Kupiłem sobie cudownego, obleśnego cheeseburgera, z którego ser wylewał się falami z tłuszczem, a bezdennej otchłani rozbestwionych kalorii popiskiwały może ze dwie samotne, zastraszone witaminy. Późnym popołudniem przysiadłem sobie kulturalnie w parku koło Św. Mikołaja pośród moherów debatujących nad potłuczoną butelką taniego wina i poczytałem trochę budujący przykład literatury amerykańskiej, w którym kilkudziesięciometrowa czarna piramida ląduje w, a raczej na serwisie pewnego, mafijnego dilera samochodowego, a w małym, teksańskim miasteczku pełnym praworządnych, uzbrojonych po zęby amerykanów i tych wrednych meksykańców zza rzeki zaczyna się rzeź. W każdym razie jest tam sporo oślizgłych macek i posoki chlaszczącej z impetem o drugą stronę strony.
W herbaciarni pojawił się Dan. Dopiero co powrócił z gór. Raz do roku zbiera się tam ekipa z całego kraju, przywożą instrumenty i grają do nocy przy ogniu, pijąc domowe wina. Grają w RPG w schronisku na szczycie góry i snują opowieści.
Dan ma palce pozdzierane od strun. Opowiadał o młodocianej „Elfce”, która wyraźnie coś do niego miała, nie bacząc zresztą na swego smutnego chłopaka, dwóch gejach Kuli i Owcy, którzy co jakiś czas wprawiali w popłoch męską część towarzystwa. Byli dość bezpośredni, do bólu, że ośmielę się tak wyrazić. Zacząłem się śmiać, że pewnie towarzystwo miało problem z rozpaleniem ogniska, bo nikt nie chciał schylić się po drewno.
W sumie zrobili dwa większe larpy, pierwszego nie pomnę, ale drugi nazywał się „Kopciuszek” i opierał się na historii, księcia Austrii czy czegoś podobnego, który obchodzi urodziny w zajeździe w Alpach, nieświadomy, że na jego życie dybie organizacja terrorystyczna „Kopciuszek”, która przeprowadza zamach ze pomocą pantofelka – zmutowanego jednokomórkowca.
Podobno wyśmieli się za wszystkie czasy my zresztą też. Teraz Dan czeka, bo ma wrażenie, że chcą wyrzucić go z pracy. Sam nie wie czy się cieszyć czy martwić.
W końcu przestało lać. Pokazało się błękitne niebo. Za moment ruszam pod czołg, gdzie przechwycę Szponiastą. Idziemy na Planet Terror, by delektować się widowiskową przemocą i pełnym pogardy lekceważeniem zasad BHP. Podobno mam się zdziwić na widok czołgu, bo ktoś zaopatrzył go w załogę w postaci króliczka... Cokolwiek to znaczy.
Swoją drogą nie wiem czy nie osiągnąłem już dzisiaj granic zadziwienia. Godzinę temu wpadła do mnie moja kulista, kończąca w sobotę 75 lat babka i pożyczyła ode mnie wojskową kurtkę w panterkę, bo jak to wyraziła idzie odwiedzić znajomych w niedalekim domu opieki i musi „być gotowa”. Ona czasem mnie przeraża.

*

niedziela, 14 października 2007

Pana czas już minął panie przewodniczący


Miał poważną minę, gładką skórę,
i tego rodzaju twarz o jaką każda
dziewczyna chciałaby się otrzeć
udami

(De Pierres)

Ostatnio Szponiasta trafiła z Kudłatą na jakieś religijne spotkanie przy Św. Barbarze. Kudłata przedstawia ją koleżankom: Jej rodzice to, jej koty tamto, a, i ma chłopaka, którego trzeba ewangelizować...
Podobno całe stadko zapaliło się do tego projektu. Niech więc przyjdą, niech mnie wezmą, niech połamią sobie zęby! Z drugiej strony to miło być docenionym.
W piątek od rana mieliśmy z Pazurzastą rozlepiać plakaty. Zaczęło się od zebrania sztabowego w Bajaderze, legendarnej cukierni, w której to pierwsze nieśmiałe kremówki stawiał Wirusowy Olek Jolce. Czatowała tam na nas ciotka Małej, specjalistka od życia w rodzinie, podkarmiła torcikiem tiramisu i wręczyła rulon plakatów, na których obok zgrabnej damskiej szpilki, która zamiast obcasa miała termometr ciążowy, byczył się wielki napis „Czysty seks”. Jak to powiedziała Ciotka cytując pewną zakonnicę: Po skojarzeniach ich poznacie. Tym razem chodziło o spotkania z młodzieżą w sprawach „czystości i planowania rodziny”, więc mój udział w tym przedsięwzięciu to było trochę jakby wysłać kombajn do kliniki aborcyjnej.
Ale nic, Szponiasta wyraźnie potrzebowała wsparcia, a rozlepianie tego po miejskich uczelniach i akademikach było nawet zabawne. Myślałem, co prawda czasem, że przydałaby się kominiarka, bo gdyby zdybał mnie jakiś znajomy to, jak to powiedział pirat transwestyta w „Stardust”: To mogłoby zniszczyć moją straszną reputację. Swoją drogą DeNiro w tej roli to coś, czego się długo nie zapomni.
Pogoda była straszna. Zza horyzontu nadciągał sztorm, który z wściekłością miał uderzyć w wybrzeże po południu. Przemoknięci i przewiani zalepialiśmy czystym seksem plakaty wyborcze i doczepialiśmy go do drzew, tak by liczni na Akademii Arabii wypadali na niego niespodziewanie zza rogu..
Wieczorem odprowadzając Małą ode mnie wyszliśmy na plaże. Fale mknęły z ciemności odcinając się od czerni grzywami piany. Plaża pożarta niemal po wydmy, powietrze czyste, delikatnie ponakłówane świetlistą siateczką miast. Wiatr odbierający oddech. Romantycznie do bólu.
A wieczorem czas miło podzielony między powracającą mumię a debatę. Muszę przyznać, że dotąd miałem Tuska za ciepłe kluchy a tymczasem typ z grzejącą serce wirtuozerią kaczał naszego niedorozwiniętego premiera. Pan prezes był gotów na wszystko, wyzwiska, oskarżenia, kłótnie, atak jądrowy i szarżę kawalerii, ale nie na kogoś, kto spokojnie i z uśmiechem powie, że ufa polakom, że w nas wierzy. Każdym kolejnym słowem Tusk ciął Kaczora na plastry jak laborant żabę.
A wczoraj poszliśmy na „Gwiezdny Pył” i świat wypiękniał do końca.

*

piątek, 12 października 2007

Płonące miasta nie rozświetlą ciemności


Lenn - Jakiego koloru masz krew?
Ja - Czarną jak noc.
Lenn - Hi hi, a ja jak wytrawne,
czerwone wino...
Przechodzi pielęgniarka z
woreczkiem mojej krwi.
Lenn - Ona rzeczywiście jest czarna...

...a co. W końcu to ja jestem czarnym charakterem tej opowieści, potworem nad potwory, choć ostatnio może mało się staram. Nocami bywa teraz naprawdę zimno. Powietrze oczyszcza się i niebo zalewają gwiazdy. Ludzie kulą się w nieogrzewanych jeszcze tramwajach. Ulice pustoszeją, można iść i myśleć bez końca.
Ostatnio tak sobie myślę, że gdybym był jakimś bezmyślnym dresiarze albo wyborcą PISSu to pewnie byłbym szczęśliwszy. Myślenie paraliżuje działanie a wiedza unieszczęśliwia.
Na dziś tyle marudzenia teraz wierszyk na poprawę humorów:

Potwór niejedno ma imię
Wampir, wilkołak, Maciek
Potwór nie jedno ma imię
Po zębach potwora poznacie

Po oczach tęsknych niebieskich
Jak chabrów płatki w pszenżycie
Po oczach potwora poznacie
Po melodyjnym skowycie

Potwór cerę ma bladą
Zaś duszę ma romantyczną
Gdy potwór człowieka spotka
Stosuje przemoc fizyczną

I krew się leje strumieniem
Wyprute fruwają flaki
Potwór żeruje wesoło
Bo potwór po prostu jest taki

Nie winić potwora za to
Taka potwora natura
Więc rękę jemu podajcie
Nawet gdy w brzuchu dziura

Potworom ciężko na świecie
Niejeden więc z żalu wyje
Kochajcie potwory dziewczęta
Kochajcie bo was zabiję

(Grzegorz Żak)

*

wtorek, 9 października 2007

Jesteśmy po to by świętować swoje urodziny


Wracamy sobie stadem z herbaciarni a tu przed Madisonem trzech Szkotów w kiltach i przy dźwiękach kobzy rozdaje ulotki kilku czarnym, udrenionym laseczkom. Zdaje się, że nabieramy charakteru metropolii. Już nie mogę się doczekać, kiedy LPR zacznie zabiegać o czarnego wyborcę.
W USA w pewnym szpitalu jest kot, który ogólnie rzecz ujmując nie lubi ludzi, z wyjątkiem tych, którzy mają wkrótce umrzeć. Kładzie się koło nich i mruczy. Sprawdził się w kilkudziesięciu przypadkach i jest tak skuteczny, że gdy koło kogoś się położy szpital wzywa jego rodzinę. Jak dotąd pomylił się tylko dwa razy...
W sumie to miło mieć w takiej chwili kogoś, kto przeprowadzi cię na drugą stronę mrucząc, ale ciekawi mnie ile zgonów nastąpiło, gdy ktoś obudził się ze słodkiej drzemki i dostrzegł na pościeli obok wpatrującego się intensywnie w niego i mruczącego głośno „kota zagłady”...
Dan się zaśmiał, że teraz, gdy wyjrzę na ulicę i zobaczę pięć kotów wpatrujących się smutno w moje okno to przynajmniej będę wiedział, o co chodzi.
Zaczyna się powoli coroczny wysyp urodzin. Wychodzimy z imprezami z herbaciarni dotkniętej nagłą i wyniszczającą lokal drożyzną i lądujemy po mieszkaniach, które po każdej podobnej okazji zmieniają lekko wygląd.
W sobotę była nieliczna, ale konkretna impreza u Marzanów. Pełna dobrego żarcia, macedońskiego wina rozlewanego w Niemczech, śliwowicy, tajemniczej, zaprawionej miodem, ukraińskiej substancji oraz przezroczystej ”najlepszej przyjaciółki polaka”. Procenty zagryzaliśmy truflami i ptysiami lennonkowej roboty. Były tańce w półmroku i porywający pokaz walk gladiatorów w wykonaniu Fidela – łysiejącego nauczyciela i żylastego literata Marzana, który z okrzykiem bojowym: Byłem wyborcą Pisu, rzucił się do brawurowego ataku.
Zmagania trwały dłuższą chwilę. Obaj przeciwnicy wyłamali sobie po palcu, można więc ogłosić remis. Impreza zakończyła się mrocznie a spektakularnie, choć ze skruchą muszę się przyznać, że my ze Szponiastą bawiliśmy się przednie.
W niedzielę Pazurkowata szła na urodziny Hani, kobiety ślicznej acz chłodnej niczym północny wiatr. Dan poniesiony jakimś danowym impulsem zakupił dla niej herbatki...
-Ona ma taką nieruchomą twarz.
-No, mieszka naprzeciwko dawnego mieszkania Zwierzów...
-A to rzeczywiści, jak się mieszka naprzeciwko Zwierzów to można mieć nieruchomą twarz.
-Pewnie coś zobaczyła i tak jej już zostało.
-Jasne, pewnego pięknego dnia, upojona słoneczkiem i świergotaniem ptaszków, wyjrzała przez okno, a tam przeciągający się goły Zwierzu, któremu zefirek delikatnie faluje zespołem fałdek i łanem rudych kłaków na obwisłej piersi.
A dzisiaj idę z Lenn oddać krew. Tak się zastanawiam, czy jak mi spuszczą pół litra krwi to będę o pół kilo lżejszy? Ile właściwie waży krew?

*

niedziela, 7 października 2007

Ostatni koncert Davego Croketta


Gdy plotki się starzeją
stają się mitami

(Lec)

Stojące u murów Alamo wojska Santa Anny grały, co wieczór “Marsz podrzynaczy gardeł”. Meksykanie wzięli go od Hiszpanów, a tamci niegdyś od Maurów. Garstka amerykanów ściśniętych w murach starej misji oczekiwała ostatecznego ataku wielotysięcznej armii. Zapadał zmierzch, biły werble i wtedy na mur wspiął się Dave Crokett, polityk i łowca, chwycił swoje nieodłączne skrzypce i zagrał pięknie do wtóru bębnów i piszczałek. I stało się tak, jakby cała wspaniała armia przyszła w to miejsce i zagrała tylko i wyłącznie dla Davego Croketta. Chwila absolutnej harmonii. Moment perfekcji.
Istnieje też opowieść o dziewczynce, która w dzieciństwie zapędziła się w głąb lasu, goniąc stateczek z kory, do którego jej ojciec zrobił żagle ze skrawków szkarłatu. W głębi lasu napotkała wędrowca, który opowiedział jej historię jej życia. Powiedział, że gdy przyjdzie czas, na horyzoncie ukażą się szkarłatne żagle i do osady, w której mieszka mała przypłynie, przy dźwiękach niezwykłej muzyki, wspaniały okręt, na pokładzie, którego przypłynie po nią jej przyszły mąż.
Dziewczynka dorosła i stała się kobietą, ale nie straciła wiary. Co dzień wychodziła na ganek i osłaniając twarz dłonią patrzyła na linię horyzontu.
Ludzie śmieli się z niej, mieli ją za wariatkę. Powtarzali sobie jej historię przy winie w okolicznych gospodach, i tam właśnie ją usłyszał pewien kapitan, młody poszukiwacz przygód. A że widział przedtem dziewczynę i zakochał się w niej, nie zwlekając popłynął do najbliższego miasta, wykupił cały zapas szkarłatu i kazał szyć z niego żagle.
I tak pewnego dnia pomiędzy wodą a niebem wykwitły szkarłatne żagle wprawiając w zadziwienie dobrych ludzi, dziewczyna wbiegła między fale i opowieść się wypełniła.
Był sobie raz chłopak zwany Kurt, który zakochał się w lnianowłosej dziewczynie znanej jako Miss Nothing. Gdy się rozstali skoczył z klifu w Orłowie. Najpierw jednak powiadomił, kogo się dało, nagrał się na taśmę, a gdy już znalazł się z impetem na dole, powlókł się kilkaset metrów wlokąc za sobą połamane nogi, do plażowej knajpy i oświadczył, że nie chce umierać. Taką przynajmniej wersję słyszałem. Potem znajomi odwiedzali go w szpitalu, prowadzeni przez Malayacha ubranego w mnisi habit.
Jesień ogarnia wszystko. Ciągnie nas ostatnio do siebie, do ognia i wina. Do książek, filmów i opowieści. Jak wielu z nas nie przeżyło niczego istotnego. Jak bardzo brakuje nam czasem wyjątkowości.
Karmimy się cudzymi historiami, aż nadchodzi noc. Trzeba wyjść i wracać. Pod osłoną ciemności możemy stać się kimkolwiek zechcemy.

*

czwartek, 4 października 2007

Osama ibn laden romantyk czy pozytywista


Ile masek musi ubrać człowiek
By nie odczuć uderzenia w twarz

(Lec)

Nieopodal domu Zwierzów w Wawie jest burdel na którym wisi bilboard z napisem “nieruchomości”...
Gość, dla którego robiłem remont chyba próbuje mnie oszukać, a gdy czuję się oszukany, staję się nieobliczalny. Wczoraj były urodziny Tau na których ochlapałem winem Pazurzastą. Zlizałem jej parę kropli z dekoltu, było fajnie. Myślę, że otwierają się przed nami nowe, interesujące możliwości. W sobotę urodziny Marzana, nun est bibendum, czy jakoś tak, w każdym razie po raz pierwszy w życiu będzie robił bigos. Już widzę nagłówki gazet w poniedziałek “Masowe zatrucie pokarmowe”, “Strefa skażenia zbombardowana napalmem”...
W “Przeglądzie Politycznym” dali artykuł Marzana o Weiserze Dawidku. Wspomniał tam o mnie, że “zwierzyłem” mu się, że chciałbym zobaczyć Weisera jako anime. Chciałbym. Pociągi pełne umarłych , przejeżdżające w wijących się kłębach pary nad zerwanymi mostami w błękitnym blasku letniego przedświtu, bestie wychodzące z morza w Jelitkowie, srebrzysty brzuch odrzutowca pomiędzy rozwartymi udami Elki. Czerwona sukienka na wietrze i wizje pojawiające się pośród grzebieni wybuchów... Chciałbym, ale na Bogów Eterni ja się nie “zwierzam”, zwierzanie kojarzy mi się z kiczowatym romantyzmem i różową literaturą. Taki stary technokrata i zbrodzień jak ja co najwyżej “oznajmia”.

Rzeczywistość to coś, co nie znika
Gdy przestaniesz w to wierzyć.

*

wtorek, 2 października 2007

Zastrzel moje sny


Nadeszła burza. Z ciemności runęły w dół strugi deszczu. Uderzyły w nas i kostropaty beton wokół. Wszechogarniający szum otoczył nas jak zmokły żagiel, zerwany wiatrem z masztu i ciśnięty z wściekłością w pokład. Woda momentalnie pognała ku krawędzi nabrzeża, porywając po drodze papiery i reklamówki. Kartony na naczepie nie były niczym osłonięte, a w nich oczekując na zalanie spoczywały japońskie telewizory, po trzy tauzeny sztuka. Poczuliśmy się jak na wojnie. Błyski, huk szum, słaba widoczność, lodowate ubranie przylegające do ciała, niewyraźne kształty, krzyki i komendy. P automatycznie przejął dowodzenie, zagrała brzeźnieńska krew i z luźnej grupki brukowych wycieruchów momentalnie przerodziliśmy się w oddział.
Pędząca w dół woda sięgała do połowy łydki, dwóch naciągało ponownie plandekę na stelaż ciężarówki. Zrzuciliśmy ciuchy i w samych spodniach , w świetle błyskawic, przenosiliśmy biegiem kartony. Dwóch niosło, trzeci osłaniał od góry kawałkiem brezentu. Rozbłyski, huk, szybkie uderzenia stóp w ziemię, ruch , parowanie i etniczny rytm.
Staliśmy się portowym plemieniem żerującym na wielkim, nieruchomym cielsku ukraińskiego tira. Tańczyliśmy półnago plemienny taniec łowców, wyrzutków, wygnańców z dalekich domów i łóżek. Zagubieni czerwoni khmerzy, sybiracy nad świecą, buntownicy z Bounty w wyciu burzy, w samym sercu świata.
Poranek był piękny, powstał ogniem nad zatoką. Oglądaliśmy go, nadal półnadzy, siedząc stadem na dźwigu, niczym zdziczałe anioły z “Miasta aniołów” czy innego “Nieba nad Berlinem”.
Gdy wstało słońce, a pośród drzew pobliskiego Westerplatte rozśpiewały się ptaki, Borys stwierdził ni stąd nizowąd: w ropie jest krew.Wschodzące słońce rozkrwawiło fale kanału i zalśniło w rozsnutych po wodzie smugach mazutu.
Ostatnie dwa tygodnie spędziłem intensywnie pracując. Zgubiłem gdzieś sześć kilo, cofnęła mi się hipochondria. Dziś miałem odpocząć, a za to ogarnęła mnie bezrobotna depresja. Nadodczuwanie tak potężne, że usiadłem na podłodze w kuchni z nożem w ręce i zastanawiałem się czy nie zacząć ciąć sobie skóry na przedramieniu, aby ból zakrzyczał wszystko inne.

*