czwartek, 31 sierpnia 2006

Zapaszczony paznokieć


Wiecie czemu kobieta przeciąga się rano?
Bo się nie może po jajach podrapać...

(Zenek Paszczurek)

Wędrujemy z Maleństwem złowrogim acz ukochanym w kierunku epicentrum Miasta. Staczamy się raźno z Błędnika. Pazurkowata ubrana w nową bluzeczkę, ujawniającą nieprzebrane głębie i słodki cień pod wymowną koronką, umiejscowioną strategicznie nad dekoltem. (rrr, lubię ją taką ubraną tylko w powietrze). Na skrzyżowaniu stoi żółty golf, a w nim siedzi jakiś old timer i wlepia magnetyczny wzrok w tą podbluzeczkową szczelinę tysiąca rozkoszy. Obok dziadka zaś spoczywa babcia. Babcia podąża wzrokiem za spojrzeniem dziadka, potem wraca do dziadka i już na nim pozostaje. Potem następuje solidny cios. Biedny dziadek, ostatnie, co widziałem to bezzębne usta otwarte do krzyku... co samo w sobie było w sumie dość przerażające.
Potem czekałem pod Madisonem na Awarii, z którą mieliśmy kupić urodzinowy prezent dla Maleństwa. A tu zza rogu wytacza się M, który znalazł się tam dokładnie w tym samym celu. Rok temu obiecał Pazurkowtej, że na jej dziewiętnaste urodziny przyjedzie rowerem z Gottenhaven i taki spocony i rozkoszny wręczy jej garść spinek do włosów. Strasznie ucieszył się na mój widok, uznawszy mnie z nieznanych przyczyn za autorytet w kobiecych gustach szponiastej i światowej klasy znawcy spinek. Wziął mnie pod pachę i przetransportował do sklepu ze spinkami. Naprawdę, jest taki. Krzyknąłem tylko "Celuj w różowe" i dałem nogę. Potem wytłumaczyłem, że nie chciałem by ktoś zobaczył mnie w środku i kojarzył z tym przybytkiem.
Ostatnio w ferworze walki Mała straciła jeden ze swoich legendarnych szponów i teraz śmieję się, że zostawia na mnie niesymetryczne blizny.
Na stronie zaś z niezwykłymi prezentami, którą odkopała Lennonka odkryłem, oprócz wielu fascynujących rzeczy coś, co mnie po prostu zabiło, a nazywa się "Ząb na szczoteczki" i dokładnie tym jest. Niezły też był "strażnik pokoju" sterowana czujnikiem ruchu platforma ostrzeliwująca gąbkowymi dyskami każdego, kto próbuje wejść pod twoją nieobecność do twojego pokoju. Można nastawić ją tak, że odda najpierw strzał ostrzegawczy, albo że wywali z zasadzki w twarz cały magazynek. Nie napisali tylko czy rozpoznaje właściciela, czy też stosuje mordercze równouprawnienie i każdy kolejny dzień pracy trzeba kończyć czołgając się pod gradem pocisków, w kierunku wyłącznika.

*

sobota, 26 sierpnia 2006

Wracając wciąż do domu


- To jest jawnie sprzeczne z dobrym
wychowaniem. Robię foch i bulwers.
- To był foch czy bulwers?
- foch, zarzuciła włosami.
- O! Teraz był bulwers.
- Nie, to dąs...

(zlot u Sióstr)

Siedzę sobie spokojnie klepiąc w klawisze i rozwiązując ostatecznie kwestię Saxoni w Europie Uniwersalis, gdy dzwoni do mnie końcówką moje Kochanie, mówi, że jest na dole i żebym zszedł... znaczy po schodach, nie w ogóle.
No to zszedłem tak jak stałem. Czyli w granatowych gatkach w szare foczki, optymistycznie poszarpanej żółtej koszulce i klapiących kapuciach. Mało co nie w papilotach. Oczywiście przyszła z koleżanką.
Mój mroczny image ryknął, zwijając się w cierpieniu niczym ranny łoś, a i dziewczę wyraźnie nie wiedziało co począć z oczyma.
Nic to, odreagowałem później bezpowrotnie zmieniając geografię Europy.
Ale miało być dziś przecież o Dunedainie. Otóż był ostatni dzień Jarmarku, gdy nasz bohater podążał wraz z kolegą przez starówkę, po ciężkim dniu wciskania chińskiej tandety Niemcom. Traf chciał, że tuż przed miejscowym posterunkiem policji natknęli się na 7 kanciastych dżentelmenów, którzy poprosili ich o papierosy, ale w sposób sugerujący, że nie o papierosy chodzi. O wpierdol chodziło, ot co. Szybko zrozumiawszy, w czym rzecz towarzysz Duna, postanowił wykorzystać taktyczna przewagę, jaką daje zaskoczenie i niepomiernie zaskoczonych panów zaatakował. Dune stał przez moment, analizując tę z lekka nierealną sytuację, oraz zastanawiając się jak bardzo rzeczonego kolegę lubi, po czym też zaatakował. Na szczęście policjanci wyskoczyli z posterunku zanim liczba przeważyła nad zaskoczeniem. Wszyscy wylądowali na posterunku, Dune z rękami po łokcie w krwi, nadal nie wie czyjej, ich czy jego, i twarzowym odciskiem buta w poprzek twarzy. Niemal można było dostrzec autograf Dr Martensa.
Na koniec mamy prawdziwy happy end. Panów przymknięto, naszych bohaterów wypuszczono, no bo w końcu, kto by uwierzył, ze tych dwu kurdupli napadnie, przed komisariatem policji 7 dresów?
Przed komisariatem czekali kolesie kanciaków, ale jak wychodził Dune ze znajomkiem to wszyscy zainteresowali się niezwykle interesującymi szczegółami płyt chodnikowych, tudzież pobliskimi elementami architektonicznymi. No bo w końcu wiadomo ci to za wariaci?

*

czwartek, 24 sierpnia 2006

...i oto mamy spiralny trójkąt...


Jesteśmy za szybcy
by dogonił nas świat
szybki lont naszych dusz
skrzy się i iskrzy
kręto poprzez czas
w końcu wybuchamy
jak myśl umieramy
w gwałtownej dekompresji
bo jest nas zbyt wiele
w nas

...rozpryśnięci po historii, znikamy powoli pod warstwą kurzu. I zalegamy tak w cichej nadziei, że przyszłość idąc przed siebie, potknie się o jeden z tych błyszczących kawałków.
Przeżyliśmy ostatnio z Sebą chwilę czystej grozy. Jeździmy ostatnio nocami na Stogi, by przy świetle latarek i pikania wykrywaczy krążyć po lesie w poszukiwaniu zalegających ziemię bonusów i niespodzianek. Czemu Stogi? W czasie oblężenia miasta były tam obozy rosyjsko - pruskie a i w czasie drugiej wojny okolica była raczej ruchliwa. Czemu nocą? Żeby nam miejscowi wykrywaczy nie zakorbili...
Zachęceni paroma monetami, kamionkową butelką i rosyjską ostrogą z poprzedniego wypadu, penetrowaliśmy krzaczory, gdy nagle mój wykrywacz zaryczał z entuzjazmem zwiastującym wyjątkowo duży i kaloryczny metalowy obiekt. Sprzęt pożyczam i znam jego obsługę, delikatnie rzecz ujmując mętnie. Do tego noc, ciemny las i piwo spożywane w charakterze chłodziwa do reaktorów, dość, że na ten mocny pisk zareagowaliśmy obaj gorącym, bezrozumnym entuzjazmem. Entuzjazm gwałtownie, że tak powiem uleciał, gdy po chwili kopania i szarpania się z saperką wyciągnęliśmy nabity na nią pordzewiały pocisk moździerzowy.
Zapanowała cisza, zakłócana jedynie dźwiękiem osypującej się ziemi i zleżałego prochu. Potem zaś wszystko grzecznie spakowaliśmy i udaliśmy się na spoczynek do naszych dalekich i jakże bezpiecznych dzielnic. Pocisk zaś zwodowaliśmy z Mostu Siennickiego. Więc jeśli most zostanie zmieciony z powierzchni ziemi razem z przejeżdżającym akurat po nim tramwajem pełnym emerytów, to tego nie czytaliście.
W herbaciarni mieliśmy za to wieczór śmiechu. Spijając guarany i inne imbiry z pigwą opowiadaliśmy stare historie i dowcipy z brodą. Siostry zaczęły opowiadać o programie "Od przedszkola do Opola" z czasów, gdy leciał jeszcze na żywo. Facet do paruletniej dziewczynki: Masz jakieś zwierzątka?
- Mam
- Kotka czy pieska?
- Kotka
- A jak nazywa się kotek?
Cisza
- No jak woła na niego tatuś?
- Futsiak pierdolony...
albo
- A co mamusia robiła rano?
- Śniadanie
- I co jeszcze?
- Całowała tatę w siusiaka...
W tym momencie najazd kamery na plecy uciekających z sali rodziców.
Mogę jeszcze tylko dodać, że gdy skomplementowałem w herbaciarni skórzany płaszcz pewnej znajomej niewiasty, zostałem gwałtownie i bezkompromisowo skopany przez moją Pociechę, Pazurkowatą Oazę Spokoju i Krynicę Łagodności. No cóż może nie powinienem był wspominać, że ta skóra tak dobrze przylega do... No dobrze, nie powtarzajmy błędów. Przynajmniej do chwili, gdy pogoją się siniaki.
I tyle na dzisiaj, w sobotę opowiem wam, dlaczego Dunedain nie dotarł na sesję rpg, a za to stał się dumnym posiadaczem odcisku buta na twarzy.

*

wtorek, 22 sierpnia 2006

Jesteś używaczem


W Łodzi powstał zespół punkowy
"Dzieci z beczki"

Na zewnątrz świeci słońce i leje deszcz. Uwielbiam to miasto. Dzwoni domofon, z piętnasty raz dzisiaj, to babka informuje mnie, że "rynny świetnie ciągną"... ona tak ma, informuje mnie o każdym swoim wyjściu i przekazuje plotki z ulicy. Nieważne czy pracuję, jem czy piszę, przeraźliwy jazgot dzwonka zaskakuje mnie zawsze w najmniej spodziewanym momencie, ściągając mnie z łóżka, krzesła czy z kobiety.
A jeśli chodzi o rynny, to obficie występująca na naszym dachu fauna i flora, od lat ciężko pracowała nad tym by zatkać nienawistne otwory rynien. Przy każdym większym deszczu, woda lała się więc z dachu widowiskowymi kaskadami, spłukując tynk i podmywając fundamenty.
Teoretycznie rynny mają na dole specjalne, metalowe klapy, by dało się je czyścic. Praktycznie jednak nikt nie odważył się ich otworzyć od z górą 30 lat. Zaszczyt ten przypadł w udziale mi. Dzięki Ci Boże za próby, jakimi nas doświadczasz i zapieczone śruby, uzyskane chyba drogą recyklingu z zredukowanej broni strategicznej typu "czołg".
To, co siedziało w tych rynnach mogło spokojnie grać w horrorach klasy B i z mlaszczącym odgłosem ścigać roznegliżowane, wrzeszczące blondynki. Zresztą ta wersja nie była taka nieprawdopodobna, bo zalegało tam sporo całkiem pokaźnych kości. Cokolwiek zamieszkuje mój dach, jest w stanie wwlec tam i skonsumować kota.
Złość mi powoli przechodzi, może ciśnienie idzie w górę, a może więcej śpię, w każdym razie już tylko czasem ryknę sobie na komputer, gdy w Europie Uniwersalis suto opłacana Holandia wbija mi nóż w plecy i wypowiada wojnę. Wtedy na pół ulicy słychać moje: Zdrajcy! tudzież: Niewdzięczne skurwysyny!!!
Ostatnio o 3 nad ranem skończyłem czytać "Bastion" Kinga. Pierwszy raz w życiu przeczytałem na raz coś tak grubego. Książka ma ze 1400 stron. Teraz czuję się nieco dziwnie nie śledząc dalszych losów bohaterów. Można powiedzieć, że stali się częścią mojej codzienności.

Graliśmy uczciwie. Ja oszukiwałem
ty oszukiwałeś. Wygrał lepszy.

(Wielki Szu)

sobota, 19 sierpnia 2006

Wiara w siebie to podstawa. Bóg


Wszystko mnie dzisiaj wkurwia. Skopałem odkurzacz, mrożona pizza zalega mi na żołądku jak żadki beton. Łapska śmierdzą mi płynem od mycia łazienki doprowadzając mnie do szału. Zaraz muszę iść na sesje do Zwierzów i myśleć. To wkurwia mnie już absolutnie. Wogóle wkurwia mnie dziś konieczność myślenia. Najchętniej zakopałbym się w noże spiętrzonej z kołdry i nie wystawiał nawet skrawka nosa na zewnątrz.
Na dodatek jeszcze wyszło słońce i napiera na okna jak uśmiech wariata. Może tak kurwa, parę piorunów, ulewa i odrobina współczucia? Może jakiś mały kataklizm i kieszonkowy koniec świata?
Spałem dzis do dziesiątej i śniąc intensywnie. Na moment przed przebudzeniem zastanawiałem się co wybrać mleczne agaty czy dobrze zachowane monety z łódzkiego getta.
Kończę, nie mam pomysłu, nie mam chęci, nie mam sensu. Kurwa, w takich chwilach jak ta rozumiem czemu ludzie sięgają po butelkę. 

czwartek, 17 sierpnia 2006

Hybryda truskawki i ogórka - kiwi


Ostatni odgazowany łyk coli. Pismo daje pocieszenie. Zakotwicza w stałości. To co napisane istnieje, nie pozostawia niczego w domyśle... chociaż nie, pieprzę, to nie tak. Przecież najlepsze powieści to te, które pozostawiają wrażenie, że było coś jeszcze.
"Bez zła nie ma dobra, jeśli więc czynisz zło nie przejmuj się wyrzutami sumienia". Tak powiedział mi ktoś, dawno temu. Nie ma go już, a ja już wyrosłem z czynienia zła, choć byłem w tym niezły, a na dżwiek mojego nazwiska ludzie odwracali się i mierzyli mnie wzrokiem , równając mnie z opowieścią.
Dzieci to najokrutniejsze istoty świata, nie znają skrupułów, litości ani granic. W swoim czasie nie porzuciłem "zła", bo nagle dotknął mnie Bóg, ogarnęło zrozumienie, czy ktoś przełamał napędzającą mnie wtedy samotność.
Przestałem być zły, bo zło przestało być zabawą, przestało być tą uskrzydlającą mocą, pompującą w żyły światło i wykrzywiającą mi twarz tym moim słynnym uśmieszkiem.
Stało się rutyną, obowiązkiem, pracą. Zacząłem mieć terminy w czynieniu zła. To stało się doprawdy absurdalne. Wykreślanie punktów w planie bycia złym, na ten dzień.
Dopiero wiele lat później dorosłem. Praca zaszczepiła mi szacunek dla pracy innych. Dobrzy ludzie zebrali ten cały poniewierający się we mnie popiół i ulepili z niego moralność. Mogę teraz o tym myśleć jako o starych dobrych czasach, o szalonej młodości o byciu wolnym i niepokonanym. Mogę wspominać w gronie przyjaciół dawne przygody, narażając się na rany cięte i szarpane po szponach mojej Pani, której takie opowieści wcale nie bawią.
Dorosłość moi mili to odrzucenie części siebie na rzecz funkcjonowania w społeczeństwie. To pozbycie się części wolności. Dobrowolne spętanie się, ograniczenie. Związanie skrzydeł by być bliżej ziemi.
Nie wiem co jest słuszne. Wiem za to kim jestem. Świadczą o mnie moje czyny, które szczegółowo notuję w moich notesach, nie słowa, nie myśli, to tylko możliwości, niezrealizowane o niczym nie świadczą. Wiem kim jestem i już się nie boję. Nie latam , podnoszę do ust garść ziemi. Dotykam ją językiem. Ma wszystkie smaki świata.

środa, 16 sierpnia 2006

Toczące się kamienie


Od powrotu z Mławy schodzi mi energia. Snuję się przez skrzyżowania życia, których normalnie niezauważyłbym w biegu. Kisną dalsze wakacyjne plany, Warszawa, Toruń, rejs na Hel, Rysy, Góry Sowie... nie mam siły powlec się do pokoju obok, by ściszyć radio.
W niedziele mokrzy po dno, wplątani w szare girlandy deszczu dotarliśmy na Stogi. Do Krzyśków. Ich rodzice regenerowali nas barszczem i kiłbasą białą. Kuchnia rozbrzmiewała rozmowami i pachniała ciepłem.
Dom Krzyśka to takie małe miasto, zlepek budynków i przybudówek, podwórek w podwórkach, pordzewiałych maszyn, placów i warsztatów. Jest tu też dość niesamowity ogród matki Krzyśka opierający się o kręgosłóp kanału. Dalej szerokie łąki i horyzont zamknięty metalowym potworem żygającej w niebo ogniem rafinerii.
Po przedostaniu się przez labirynt korytarzy upakowaliśmy się w jednej z piwnic, w towarzystwie dwóch syczących gofrownic. Za oknem szumiał deszcz a my laliśmy po gorących waflach konfiturami, bitą śmietaną i czakoladą z miętą.
Nocą, bez biletów, mknąłem tramwajem, patrzac na swiatła i rozmazane, nocne plamy drzew. A potem spałem, wreszcie więcej niz 4h. Ostatno ciągle chce mi się spać.

sobota, 12 sierpnia 2006

Niewyraźna postać odbita w mokrym asfalcie


Ludzie potrafili z trudem pogodzić się
z faktem ewolucji, z tym że pochodzą
z pierwotnego mułu. Zrozumieli że nie
znajdują się w centrum wszechświata,
ale nigdy nie pogodzą się z faktem, iż
obejmują ich te same prawa życia co
inne istoty.

„Desert rose” Stinga, potem Within T. Muzyka ma moc. Najlepiej brzmi nocą, przy sztucznym świetle, gdy odchodzące światło dnia daje przestrzeń myślom. Noc lśni czarnym aksamitem. Gwiazdy są zimne, obojętne i piękne jak idealne kobiety. Tylko zatopić je w plastiku i ustawić w holu. To zadziwiające jak często piękno ma robaczywą duszę. W taką noc myśli się kłębią, mruczą i ocierają o siebie. W taką noc doskonale można być samemu. Można latać.
Na zewnątrz uderzył wiatr i zabił uliczną latarnię, którą mam tuż za oknem. Cholera zapali się w ciągu następnych paru minut. Nienawidzę jej żółtego światła niemal przez całe życie. Tylko w ciemności potrafię otworzyć skrzydła. Tylko w mroku mogę być naprawdę sam.
W świetle słońca niesamowitość staje się groteskowa, można się z wszystkiego śmiać i w nic nie wierzyć.
Teraz słucham jakiegoś japońskiego kawałka. Uderzenia w gong, dzwonki, struny, równostajny tętent bębna „togo”. Potrafią grać jak sama Matka Natura, zmyślne, małe sukinsyny. Cała ta ich kultura oparta na nietrwałości i gwałtownej śmierci w skutek trzęsień ziemi. Trudno się dziwić, że najlepiej na całym dalekim wschodzie chwycili chrześcijaństwo.
Tymczasem siedzę w obrębie ciepłego kręgu światła lampki. Zewsząd naciska ciemność. Tkwię zamknięty w więzieniu własnego umysłu. Z słuchawek nadpływa motyw prowadzący z „Phantom in opera”. Wystukuję sobie wolność w tańcu palców na klawiaturze.

- Dziecko, opowiadam ci twoją historię,
nie jej, nikomu nie opowiadam cudzych
historii
- Kim ty jesteś
- Sobą

(Aslan)

*

czwartek, 10 sierpnia 2006

Autostrady nocy


Kiedyś mnie to nie raziło, ale oglądałam
ostatnio teledysk Vanessy Mae, jeden z
tych pierwszych, ten w którym stoi poko-
lana w wodzie ze skrzypcami elektrycznymi
(Tau)

Ulica jest szeroka, pokryta równym asfaltem, biegnie pośród specyficznych dla Mławy, dość gęsto rozmieszczonych domów jednorodzinnych o pochyłych dachach. Nagle urywa się w szczerym polu. Biegnie z góry od szpitala, tak że stojąc u jej szczytu widzi się pola sieć pokrytych pylistym, białym piachem drożyn a w tle zwartą, milczącą ścianę lasu. To jeden z najbardziej integralnych elementów mojego dzieciństwa.
Ściana lasu jest równa, ciągnie się po horyzont, aż do skrytej w domyśle, drżącej od ryku samochodowych silników, siódemki. Z drugiej strony horyzont zamyka równa jak nożem uciął, biała ściana miasta. Między nimi zaś leżący pod słońcem, pachnący gorącym zbożem i słomą, pas ziemi niczyjej. Miejsce absolutnej ciszy i harmonii.
Poprowadziłem Lady Pazurek wzdłuż granicy lasu, przez rozstaje dróg i zarośnięte tory wąskotorówki. Po drodze dogonił nas jeden z moich okolicznych kuzynów, którego pamiętam jako wątłego niskiego blondynka. Odkąd pamiętam zawsze miał skłonności do histerii i zamiłowanie do donosicielstwa, gnębiliśmy go więc za to okrutnie. Myślę że ten tysiąc przeszłych żartów odcisnął się w nim jakąś traumą, bo teraz wygląda jak coś co zbudowano w stoczni, a na plecach koszulki ma wielki napis: Akademia Wychowania Fizycznego w Warszawie. Zwierzył nam się, że ma ambicję zostania masażystą w Irlandii. Ciekawe co on chce tam masować: szyny kolejowe czy elementy konstrukcyjne mostów? Powinien przy tym uważać by czegoś niechcąco nie złamać...
W Mławie jest też cmentarz na wzgórzu, w samym środku miasta. Tworzą go wielkie grobowce rodzinne, stare i nowe, otaczające ciasno niewielki kościółek na szczycie. Są tak ciasno rozmieszczone, że ludzie muszą chodzić po grobach, by je umyć. To naprawdę dziwne wrażenie, gdy widzi się jakąś staruszkę, która wspina się, własną opracowaną trasą po grobach sąsiadów i szoruje na klęczkach wielką płytę z lastryko niczym pokład statku. Zawsze chciałem zobaczyć ten cmentarz w noc Wszystkich Świętych.
Tau przed chwilą wyszła pozostawiając komputer i kota na mojej łasce. Pogadaliśmy o książkach, o Astrit Lingren, czy jak to się tam pisze. O Ronji córce zbójnika i Braciach Lwie Serce. W mieście trwa jarmark, łamiąc mi serce milionem, małych, starodawnych pierdółek i namiętnymi krzywiznami starych mebli. Nadchodząca sobota pachnie zaś domowymi goframi w towarzystwie przyjaciół.

Czemu heavy metalowcy tak szybko
grają? - Bo jak się człowiek spie-
szy to się diabeł cieszy.
(Tau)

*

sobota, 5 sierpnia 2006

Zdrowa akuratność


Historie trzeba opowiadać
Nie opowiadane giną

Miasto przywitało mnie ulewą. Wilgotne i skwaśniałe, niczym stara dziwka, uśmiechnęło się do mnie kącikiem ust, spod zwisającego peta, gdy spojrzałem na nie z górnego tarasu, czekając na tramwaj. Dwa tygodnie poza tym wszystkim. Było fajnie, jeszcze boli mnie gardło.
Gdy stanąłem ociekający wodą i potem, z monstrualnym plecakiem szorującym o futrynę, ujrzałem radość w oczach mej matki: Jak to dobrze, że jesteś - rzekła z łzami szczęścia w oczach - Trzeba poodkurzać... Jakże tęskniłem za żarem domowego ogniska...
Podobno na moment przed moim wielkim wejściem dzwonił ojciec, że właśnie płonie mu służbowy polonez. Nie jest najwyraźniej przyzwyczajony do samochodów na gaz.
W Mławie zaś trafiłem akurat na przyjazd ciotki ze Szczecina, razem z drugą ciotką i babką były trzy. Trzy siostry, trzy wiedźmy... w każdym razie pojedyńczo są absorbujące, w kupie są straszne.
Usłyszeliśmy z Małą kto, jak i kiedy w naszej rodzinie umarł w ciągu ostatnich 70 lat. Zwarzywszy na dwie wojny, Katyń i komunizm trochę im to zajęło. Nie oszczędzono nam najmiejszego fizjologicznego szczegółu. Moim osobistym faworytem jest opowieść o kobicie, która pracowała w gospodzie, i której w czasie odszpuntowywania beczki z piwem, strzelający strumień trunku urwał głowę.
Mój wójcio szefuńcio dowiózł też swojego antychrysta. Antychryst antychryścił mniej wprost proporcjonalnie do odległości, jaka dzieliła go od ojca. Tajemnicze, czasem zachowywał się nawet jak normalne dziecko.
I tyle na dzisiaj. Resztę będę wam dawkował w bezpiecznych porcjach przez kolejne miesiące... Tak cóż może być piękniejszego niż rodzinne opowieści.

Wójcio szefuńcio karmi antychrysta:
- Tato, nie podawaj mi tak mięsa, bo
mnie przebijesz...
- Nie przebiję, nie przebiję,. Musia-
łoby być naprawdę dobrze spieczone.

*