wtorek, 30 maja 2006

Papuga narodów


Jego Świątobliwość Wielki Roman obiecał nam za dwa lata maturę z religii i wychowania patriotycznego (znaczy, co: poprawne podnoszenie prawej ręki?). Iranizacja państwa polskiego postępuje z dnia na dzień szybciej, do tego nasz dzielny rząd, tradycyjnie bezradny wobec kłębowiska polskiej gospodarki, łata swoje nieudacznictwo biorąc kolejne kredyty. Ledwo komuchom udało się jako tako połatać dziury po poprzednim prawicowym rządzie, a już kolejny niweczy ich pracę. Moi drodzy jest gorzej niż przewidywałem, prawicowi nieudacznicy nie tylko zmarnują 4 lata swojej kadencji, ale i 4 lata pracy komuchów. Boże jak marzy mi się secesja Polski A od Polski B. Jakże bym chciał abyśmy oddzielili się wreszcie od zaboru rosyjskiego, z jego zaściankami, mentalnością i trującą tradycją, która usprawiedliwia nieudaczników i przegranych. Nie chcę żyć w kraju, w którym winni nie ponoszą konsekwencji swoich czynów. Nie chcę żyć w tym samym kraju, co ludzie niepotrafiący przewidywać następstw swoich czynów i uważający się za wielkich i ważnych tylko, dlatego, że są bardziej leniwi i niezaradni niż inne narody. Nie chcę chodzić po tych samych ulicach, co ci, którzy głosowali na II Targowicę.
Nasz sejm wygląda jak, koło, ale zgodnie z polską logiką, to koło nie toczy się, leży tylko na boku i stawia opór. Mnie za to trzymają tu dwie rzeczy: kobieta i organiczna niezdolność do poddania się. Przyznać jednak muszę, że perspektywa emigracji staje się z każdym dniem coraz bardziej nęcąca, bo nawet, jeśli pozbędziemy się w końcu brunatnej koalicji to zniszczenia, jakich już dokonała i jeszcze dokona, będą widoczne jeszcze przez całe lata. Nie wiem czy potrafię być jeszcze lojalny wobec tego kraju po zdradzie ostatnich wyborów. Nie wiem czy chcę funkcjonować w państwie, w którym cenzuruje się literaturę i wymiata z sieci blogi, które tak jak blog Dr Lecter, nie brzmią tą jedyną Właściwą Nutą. Nie wiem czy jeszcze mi się chce.
Jedyne, co ostatnio, choć trochę złagodziło ból to ta tęcza nad Auschwitz - Birkenau.

*

niedziela, 28 maja 2006

Kuriozalna zgraja podejrzanych indywiduów


Człowiek we własnym życiu
gra zaledwie mały epizod

(Lec)

Długi marsz z Wrzeszcza do Gdyni. Usiłowałem właśnie nie wybić sobie zębów na czymś, co zapewne dla autochtonów nosi miano chodnika, gdy natknąłem się na biurowiec. Nowoczesny budynek, niemający nawet 7 lat - opuszczony i niszczony gwałtownie przez nagromadzoną wokół entropię. Najeżone odłamkami dziury po wielkich taflach, przydymionego szkła, rozkradane powoli plastikowe okna i chromowane barierki. Elegancki i wyważony świat szklanej wierzy, w który niespodziewanie, przez wyrwane okna wdarła się rzeczywistość. Widok był tak zaskakujący, że przez moment myślałem, że były tu jakieś rozruchy. Ale nie, wszędzie widać zwykłe ślady dziczenia porzuconych dzieł ludzkich.
Nigdy nie lubiłem Gdyni. Miasto zaczynające się z niczego i kończące się nagle w jakiś chaszczach, jak te rumuńskie 16-sto piętrowe blokowiska stojące pośród szczerych pól. Centrum dużego miasta wycięte nożem z innej scenerii, chaotyczne, doraźne i pozbawione duszy. Gdynie była, jest i będzie dla mnie, dziurą pustki w samym centrum tej krainy.
„Strych” mieści się w małym domku rybackim, wciśniętym pomiędzy szkło-betonowe wysokościowce. Niewielka ostoja prawdziwej Gdyni zalanej niegdyś przez betonową lawinę postmodernistycznej inwencji. Piąte Pranie Poetyckie ściągnęło cała pomorską wierchuszkę poetycką. Może to krótka wizyta Baranowskiego, twórcy imprezy, który wrócił na moment z UK by wypromować swój pierwszy tomik, tak ich zwabiła. Pojawiła się nawet Sylwia na swym zabójczym wózku inwalidzkim, znanym jako „footcrasher” i Niedziela, (też na moment z UK), którym niezdrowe zainteresowanie wykazuje WKU. Konkurs jednego wiersza ściągnął też sporo amatorów, nieugiętych wierszokletów a nawet Więcka.
I tyle, w sumie powinienem tu opisać te wszystkie wspaniałe i straszne rzeczy, które tam miały miejsce, ale już dawno odkryłem, że najfajniejsze zdarzenia najtrudniej opisać, bo ogromnego wysiłku wymaga przeniesienie ich na język słów, tak by nie straciły swego czaru. Ja zaś dziś na samą myśl o jakimkolwiek wysiłku, nie wspominając już o ogromnym, czuję się osłabiony i mam omamy (widzę aspirynę tam gdzie jej nie ma). Cóż, ja idę się leczyć a wam życzę wesołej przemiany materii i aspiryny we właściwym miejscu, o właściwym czasie.

...a tupot ich nóg mógłby obudzić
umarłych, gdyby ci nie zamykali
pochodu...

(Nuda pierścieni).

*

czwartek, 25 maja 2006

Pusta, zalakowana koperta też kryje tajemnicę


Marzan wydał książkę o pomorskiej literaturze. Marzan jest łazikiem, pisał ją więc według klucza miejskich ulic. Szedł ulicą i zastanawiał się, czy ktoś coś o niej napisał. Wczoraj wlokąc za sobą dwie niewiasty wylądowałem w Dworku Sierakowskich w Whitetown. Było warto, spłynęła tam okoliczna śmietanka akademicko - literacka, i prawdziwą przyjemnością było obserwować jak doktorzy i uniwersyteccy profesorzy wykłócają się o opowieść 26-cio letniego chłopaka, najwyraźniej zaskoczeni jego kątem spojrzenia.
Potem było wino i Boros sprawnie otwierający piwo w kieszeni. Pazurkowata spojrzała na mnie i stwierdziła, że już wie, po co trójmiejskim poetom te długie, skórzane płaszcze...
Po powrocie pomagałem starszemu uporządkować probiotyki w garażu. Dostał nowy służbowy samochód i tradycyjnie, jako rasowy, dźwiękowy kultysta zainstalował w nim wyjebiste radio. Zamknąłem się w wozie i otoczyłem dźwiękiem. Potężna, drenująca duszę muzyka operowa w ciemności rozświetlanej tylko stonowanymi światłami kontrolek. Czułem się jakbym leciał przez noc nad tworzącym się światem.

*

wtorek, 23 maja 2006

Pięknie ginie twój dom Ojcze


Wspinałem się właśnie na Błędnik, gdy zarejestrowałem nietypowe zachowanie ludzi. Stali na całej długości mostu patrząc na coś za moimi plecami, niektórzy wyciągali do góry telefony robiąc zdjęcia. Spojrzałem kątem oka, niebo z prawej było ciemne jak przed burzą. Przeszedłem jeszcze parę kroków wyżej i obejrzałem się.
Przez krótki moment stałem oko w oko z niepojętym, gdy w zwykłym, dobrze znanym widoku musiałem umieścić nowy, niemożliwy element. Nad miastem tańczył purpurowy kwiat. Maźnięcie nasyconej czerwieni strzelające w niebo słupem czarnego dymu.
Po mieście rozeszło się elektroniczne tsunami rozmów telefonicznych i wiadomości tekstowych. Fala uderzeniowa informacji rozeszła się kręgiem przenikając domy i ulice, zawracała ludzi i samochody, otwierała okna i przerywała dzień ludzi w pracy. Szedłem wychwytując strzępy rozmów. Sam wystukiwałem numery śląc w eter krótkie zdanie: Św. Katarzyna płonie.
Znowu płonie. Ten kościół lubi się palić. A gdy się nie pali , to jest ulubionym miejscem strażackich ćwiczeń i pokazów ich umiejętności. Najwyraźniej Bóg ma poczucie humoru i postanowił je zweryfikować .
Żar odczuwalny na kilkaset metrów wokół. Podpalające się od siebie kolejne dachy, jeden po drugim strzelające błyskawicznym płomieniem, niczym główki zapałek. Wyglądało to jak fale, ognisty przypływ. Ulicami niósł się niesamowity grzechot sypiących się na raz tysięcy dachówek.
Wiatr rozwiewał wodę i układał z dymu żywe kompozycje. Miedziane blachy wieży rozgrzane do czerwoności podszyte pojawiającymi się co i raz pełgającymi płomykami. Wodospady wody lejące się ze sklepień wzdłuż wysokich ceglanych ścian i witraży, jakby kościół wynurzył się właśnie z potopu i czysty dźwięk dzwonów carillionu pośród dymu spowijających hełm wieży, gdy nie wiadomo, czy brzmią trącone strumieniem wody czy właśnie pękają z gorąca. Katastrofa jakże absurdalna w cieple i blasku majowego popołudnia, rozświetlona złotym słońcem na tle głębokiego błękitu nieba.
Tak naprawdę nie stało się nic, myślę słuchając „Last day on Earth” Mansona. To co nienaprawialne uratowano. To miasto nie raz już rosło z popiołów, mamy ręce, mamy wolę, wszystko odbudujemy.

Co było przed nami? Wszystko.
Co będzie po nas? Wszystko.
Życie to niedorzeczność w nie-
skończoności. Ktoś mądry to
zauważył: Gdy rodzimy się
- my płaczemy, a wszyscy wo-
kół się cieszą. Gdy umieramy
- odwrotnie. Carpe diem.

(Dżek)

    
*

sobota, 20 maja 2006

Skatowani


Pasja potrzebuje paliwa
a ja mam puste baki

Wczoraj razem z Pazurkowatą udaliśmy się na molo w Brzeźnie w celu pobrania próbki wody dla Tau, która zamierza ją wylać na pożywkę dla bakterii i zobaczyć, co się stanie. (Cthulu przybywa) Padać zaczęło, gdy byliśmy wystarczająco daleko od domu, by nie opłacało się wracać. Lało jak z cebra i przemoczyło nas do gaci. Na co akurat nie narzekam, bo wiązało się to z późniejszym, wzajemnym, gruntownym osuszaniem, mrrrrrrr.
Akurat schliśmy nad herbatką, gapiąc się na „Od zmierzchu do świtu”, gdy rozterkotał się domofon. Słuchawka zabrzmiała babcią i paniką, więc tak jak stałem, w krótkich spodenkach i skarpetkach poleciałem na dół. Okazało się, że psica babci, najprawdopodobniej w celach kulinarnych, a na pewno morderczych, zagoniła w kąt młodego gołębia. Babka trzymała psa, ja ratowałem ptaka ganiając, niczym nasterydowana rusałka, na bosaka po mokrej rosie.
Dopiero potem w domu uświadomiłem sobie, że skoro był na ziemi, do tego taki obszarpany, to mógł mieć na ten przykład ptasią grypę i teraz, aktualnie noszę ją na rękach...
Moja hipochondria zawyła z rozkoszy, uderzyła w gong i odtańczyła kankana na włosach łonowych, ręce myłem długo i namiętnie.
Oczywiście wszyscy mnie troskliwie uspakajali i głaskali po główce, że ptaszek pewnie uczy się dopiero latać. Faktycznie za kuchennym oknem widać było jak lata tam i z powrotem pod okiem pary starszych gołębi. No to, ostatecznie przestałem o tym myśleć.. aż do rana, gdy znalazłem gołębia martwego... grdyk.
Załapaliśmy się dziś na zwiedzanie Katowni, przewędrowaliśmy ją po sam, szczyt szczytów pośród robotników szykujących całość pod przyszłe muzeum bursztynu. Zagłębiliśmy się w ceglane tajemnice, przemykaliśmy pod krokwiami, patrzyliśmy na świat dachów miasta z wąskich okienek. Są tam pomieszczenia, gdzie dawni więźniowie pokryli całe ściany od podłóg po sufity swoimi podpisami wyrytymi w cegle. Na ścianach tego niegdyś najcięższego więzienia Europy, z którego nigdy nikt nie uciekł są zapisane całe historie i niesamowite opowieści. Na szczycie zaś jest rzeźba mężczyzny bez głowy, któremu rzeźbiarz w odciętej szyi umieścił dokładne odwzorowanie kręgosłupa, tętnic i przeciętych mięśni.
W mieście zaś porozwieszano plakaty, na których jakiś upośledzony młodzieniec, z szerokim uśmiechem podaje komuś pościel czy inne worki, pod spodem napis: Niepełnosprawni intelektualnie - pełnosprawni zawodowo. No i oczywiście ktoś musiał po prostu poprzyklejać wszędzie młodzieńcowi twarze Kaczyńskiego.
Poza tym mamy na ratuszowej wierzy ogromny krawat, w dodatku czerwony.

Pokaz mody dla anorektyków
Dziś parasol jutro sukienka

(Sigmar)

*

czwartek, 18 maja 2006

Krew karalucha zamarza wolniej niż woda


Mamy najnowocześniejszego
premiera na świecie -
Sterowanego radiem

Pojawiłem się na Długim Pobrzeżu, gdzie w strefie wiecznego cienia, generowanego przez gotyckie mury i srające gołębie, dogorywał w swej budzie z badziewiem, mój drogi przyjaciel Dunedain. Wyglądał jak żywy trup i pełnym nienawiści spojrzeniem odstraszał potencjalnych klientów. Poranek był piękny i słoneczny, wiatr poruszał markizą zmieniając natężenie oświetlenia a D wciskał się w najciemniejszy kąt i krzywił się, jakby każdy pojedynczy foton sprawiał mu ból...
Dnia poprzedniego Dune wylądował pośród jakiejś radosnej kompaniji, gdzie gęstym strumieniem lał się czeski Absynt, Curacao i piwo na popitkę. D jako prawdziwy Zaginiony Chłopiec, Absyntu niczym nie rozcieńczał, tylko pił go z palonym cukrem.
Jeszcze rano nie mógł wyczuć smaku soku pomidorowego, Tymbark zakwilił nieśmiało nutką mięty, dopiero litr wody później był w stanie zidentyfikować smak chipsów z ostrą papryką.
Wykorzystaliśmy brak jego koleżanki z pracy i na różowym aksamicie, na którym zwykle leży plastikowy bursztyn i szklane koraliki dla dzikusów z zachodu postawił mi kabałę. Wokół nas zaczął zbierać się wielonarodowy tłumek, padały różne inteligentne pytania. Zlaliśmy to totalnie. Dune tłumaczył z namaszczeniem, ja w skupieniu słuchałem, obaj wpatrywaliśmy się w piękne, malowane przez Luisa Royo karty tarota. Arkana błyskały kolorami spomiędzy palców. Wróżba wyszła dokładna, wręcz śmiertelnie precyzyjna zarówno, co do przeszłości, teraźniejszości i tego, co będzie. Najwyraźniej obecność dwóch takich aparatów jak my, zakrzywiła z lekka lokalną czasoprzestrzeń. Jeśli ktoś miałby jakieś wątpliwości to moją kartą jest oczywiście Głupiec. Co to oznacza sprawdźcie sobie sami.

koty na kurasach zbieżnych
przecinają wieczór
latarnie kierunkowe
jak mleczne plamy
pośród ulic
czas zwiedzania
co bardziej interesujących dachów
towarzyska śmietanka
mruczy pod dotykiem gwiazd
wschodzi Wenus
nad polami kocimiętki

*

wtorek, 16 maja 2006

Gdy umiera starzec, to tak jakby spłonęła biblioteka


- Pij, pij będziesz łatwiejsza...
- Ja już jestem łatwa, to ty jesteś dupa.

(Lenn)

Nie wiem, kto grał w sobotę, ale miasto wypełniło się policją. Na skrzyżowaniu przy rozprutym Błędniku stanęło na światłach z 30 radiowozów. Droga idzie tam do góry i w bok, tak, że wyglądały jak jakaś armia mrówek, czy może opancerzone żuki o niebieskich, lśniących w parującym słońcu odwłokach. Cały tramwaj patrzył w milczeniu jak mijają nas, jeden za drugim.
Popołudnie zastało mnie i Lenn w Masłowska Town (znanym także niektórym autochtonom jako Wejherowo), pożerających łapczywie gyrosy pośród klimatycznego, dopieszczonego ryneczku. Po oblizaniu paluchów z sosu udaliśmy się, zionąc czosnkiem na koncert do kościoła. Koncert był średni, Bajka za to śliczna. Rozmawialiśmy z nią wcześniej, gdy jej chór szykował się do próby w pobliskim liceum. Zapoznała nas ze ślicznymi koleżankami, choć osobiście odniosłem wrażenie, że Lenn była bardziej zainteresowana żyrafiastym dyrygentem. Cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że panny lecą na długie pałeczki...
Wracając, jak to my, z tupotem, pośpiechem i ogólnym brakiem koordynacji, wsiedliśmy w zły skład i z potępieńczym zgrzytem i w ślimaczym tempie potoczyliśmy się tam, gdzie sypiają pociągi. Uratował nas jakiś znużony kolejarz.
Wracaliśmy potem pośród torowisk, mijani przez puste, wolno toczące się składy. Lenn zawołała, żeby patrzeć w okna, to może zobaczymy jakiś innych, zagubionych podróżnych. Ja na to: Myślisz, że ktoś jeszcze byłby takim idiotą żeby... W tym momencie z otwartych drzwi mijającej nas powoli kolejki zakrzyknął jakiś Angol o rozszerzonych przerażeniem źrenicach: Hello!!! Is here Wejherowo?!
Następna scena to Lenn krzycząca żeby skakał, odjazd kamery z oddalającej się postaci i lekkie uczucie występowania w „Dniu Świra”.
Cóż mógłbym jeszcze w sumie napisać o panicznych wrzaskach Lennonki, gdy w ciszy, na otwartej szeroko przestrzeni torowisk, zaczęły mechanicznie strzelać zmieniające się bocznice, ale to w sumie inna i warta osobnego tekstu historia...

Tańcz jak marionetka! - Rzekła
rozentuzjazmowana Poltergeist
i wróciła do starego zegara w
którym zwykła przeczekiwać
dzień.

*

sobota, 13 maja 2006

Bezczas pisania


Przed nimi łąki grzmiały
Za nimi ryczał las
I drogi uciekały
I został tylko czas
Zawirowały trzmiele
I maków krwawy łan
Potrzeba tak niewiele
Już napełniony dzban
Już tylko nogi niosą
Już tylko serce mknie
A śmierć swą tępą kosą
Zarzuca cień na dłonie dwie

(Freja z Tamtąd)

Wydrukowała mnie lokalna Wyborcza. Zaskoczyli mnie totalnie i wydrukowali ten wiersz, którego druku najmniej się spodziewałem. Załączyłem go w sumie po to by było symetrycznie.
Celnie wymierzonymi telefonami wywlokłem dziś spod prysznica Lenn i z wanny Awarii. Kurcze świat jest pełen nagich, mokrych kobiet, w wypadku Lennonki, także drżących.
Dziś wybieramy się na Dni Morza do Masłowska Town, gdzie pod sklepieniami kościoła ma odbyć się wyścig chórów, i gdzie przy akompaniamencie innych chórzystów zaprezentuje moc swych strun głosowych Bajka. Wczoraj przysłała mi smsa: Gdańsk zostanie zniszczony...właśnie do niego wjeżdżam.
Mamy w związku z nią taki drobny projekt mający coś wspólnego ze strzelaniem groszkami w rozwartą gardziel.
O świcie demolowałem trzydziestoletnią szafę doprowadzając do zagłady jednego czy dwóch imperium korników. Z nieznanych mi bliżej, tajemniczych powodów, moja babka uparła się, że musi nastąpić to właśnie rano. Nie wiem, może miałem zaskoczyć te korniki we śnie...
Ostatnio na plaży kumpela pytała nas o znane nam metody powiększania biustu. Propozycje były rozliczne, obsceniczne i przepojone właściwym nam, specyficznym poczuciem humoru. Gdy Seba zakończył już opis ekspresowego powiększania piersi z pomocą przepychacza do klopa, uśmiechnąłem się tajemniczo i stwierdziłem: Moja metoda jest dziecinnie prosta: zdejmuję maskę, a ty nabierasz powietrza żeby krzyczeć...

I oczywiście zjawiła się Buka.
Przyleciała żeglując po wodzie
otoczona chmurą zimna,
jak czyjeś nieczyste sumienie
(Jansson „Tatuś Muminka i morze”)

*

czwartek, 11 maja 2006

Słońce wschodzi jak mokra pszczoła


Biel jest chaosem, połączeniem
wszystkich barw. Czerń jest
czysta, bo nie ma w niej światła
(Modderit)

Jakaś ciężka noc pełna myśli, pełna przewalania się z boku na bok i otwierania okien. W końcu zapadłem w pełen majaków sen. Nagle budzi mnie przenikliwy dźwięk. Otwieram przekrwione ślepia, patrzę, a tu na lampce przy otwartym oknie siedzi słowik i śpiewa.
Pewnie odgryzłbym mu główkę, albo co, ale najwyraźniej wściekłość wydostała mi się z głowy krwistą postacią przez oczy, czy coś, bo drań prysnął.
Rano obudziły mnie 3 osy tłukące o szybę.
Starszy zlecił zrobienie termowizyjnych zdjęć domu, żeby dowiedzieć się, co ocieplić. Okazało się, że tam gdzie rozliczne, gnieżdżące się pod dachem ptaszęta mają gniazda, brakuje waty szklanej, która ocieplała strop i ciepło łuną uchodzi w niebo. A ja się zastanawiałem, czemu przez całą zimę odmarzały mi jaja.
I jeszcze ta nasza wyrodna kuna mieszkająca nad balkonem. Przecież to ptaki, mają tam jajka, czemu więc ta puchata cholera ich nie zeżre, tylko co wieczór idzie stołować się do osiedlowych śmietników.
A poza tym dopadła mnie ostatnio znajoma, która jest na 2 roku studiów. Usiedliśmy pod trzema krzyżami, a ona spojrzała na mnie znad paczki zwietrzałych chipsów i stwierdziła: Kiszczak, ale my się zestarzeliśmy...
W tym tygodniu miałem zarobić 1200zł, zarobiłem 80. Nic mi się nie chce, mam deprechę i wszyscy mnie wkurzają.
Praszczaj

*

środa, 10 maja 2006

My weseli drwale


- Można tu kupić człowieka za 100
dolarów.
- To straszne!
- Można się targować...
(Kopalnie króla Salomona)

Dawno, dawno temu, kiedy kino Leningrad dopiero co stało się kinem Neptun, w ostatnim rzędzie tegoż kina siedziałem ja, Rak i Dzbun. W dłoniach dzierżyliśmy flaszki szlachetnego trunku za 3.99, z kącików ust zwisały nam niedbale i po męsku ćmiące się papierosy. Byliśmy ogólnie głośni, bezczelni i weseli. Filmu nie pomnę, w każdym razie w pewnej chwili film przerwano. Nagle zrobiło się bardzo jasno a zaraz potem bardzo ciemno, następnie w gęstym mroku, przez kilka megafonów rozmieszczonych na sali, ktoś zagrzmiał ponurym, pełnym ech, głosem: PANOWIE!!! NA SALI KINOWEJ NIE WOLNO PALIĆ!!!
Po chwili film ruszył przy z lekka panicznym akompaniamencie syku topionych w wińsku petów.
Wczoraj nie wrzuciłem notki bo oglądaliśmy "Dumę i uprzedzenie". Usprawiedliwienie dobre jak każde inne. Gdy otrzymałem już tę stężona dawkę romantyzmu potrzebowałem czasu by wrócić w siebie.
I tyle, starczy(uwiąd). W weekend Bajka będzie śpiewać w Wejherowie. Awari zaś została adminem, co zapewne wieszczy bliski koniec świata. Od mojej przyszłej teściowej otrzymałem książkę o poszukiwaniach Arki Noego, oraz wiadomość, że będzie na ten temat oczekiwać rzeczowej dyskusji. "Już się szykuję", powiedział, a włosy zjeżyły mu się na karku.

Cathar Kiss

Błękitny kryształ
Błękitna sukienka
Pod błękitnym drzewem
Błękitny uśmiech
Opuszczający
Moje łzy?
Czytasz?
To przymknij oczy

(Esclarmonde)

*

sobota, 6 maja 2006

Sprawdzaj co niszczysz


Nameless, stracę zęby?
A co, poszczujesz mnie
swoją paradontozą?
(Płk Kiszczak, władca
leczenia w kanale)

W mojej rodzinie komunikacja pomiędzy poszczególnymi jednostkami jest dość słaba. Inaczej rzecz ujmując, nikt nikomu nic nie mówi, dzięki czemu życie na łonie rodziny jest pełne wpadek i zasadzek.
Wstałem dziś rano, zacząłem kręcić się po kuchni, w końcu otwieram drzwi sypialni, by spytać matki co chce na śniadanie, a tam matki nie ma... Tak się akurat złożyło, że do 2 w nocy czytałem "Langoliery" Kinga, opowiadanie z tajemniczym, masowym znikaniem w rolach głównych. Przeżyłem więc dość intensywny schizoidalny moment, i musiałem naprawdę mocno ze sobą walczyć by nie sprawdzić czy w pościeli nie zalegają przypadkiem jakieś plomby...
Wokół eksploduje maj, zielone wybuchy drzew płyną na tle blado - błękitnego nieba. W tej scenerii wylądowałem z aparatem na remontowanym właśnie, stuletnim moście na Zaspie.
Zerwano całą nawierzchnię, rozkuto ceglane wsporniki, i cała, stalowa konstrukcja jest teraz na wierzchu. Tam gdzie były chodniki zieją teraz dziury na przestrzał, spod jezdni zaś wyjrzały nitowane, pancerne płyty. Całość wygląda jak szkielet jakiejś prehistorycznej bestii o pancernym brzuchu, która wpełzła z wysiłkiem w żywą tkankę miasta i zdechła.
Obok zbudowano drewniany most zastępczy. Ale jak zbudowano! Od razu widać, że jest to robota prawdziwego pasjonata, niesionego przez świat na wysokooktanowych oparach fantazji. Eleganckie, świeżutkie deski, nie tylko równiutko ułożone na podłodze, ale i na balustradach, całość złamana kilka razy, tak że tworzy coś w rodzaju wyłożonego boazerią korytarza na wolnym powietrzu. Gdy widziałem to po raz pierwszy lało i całość lśniła. Naprawdę było co fotografować.
Odebrałem Pazurkowatą z matur, w obcisłej białej bluzce i długiej, czarnej spódnicy wyglądała niezwykle ponętnie. Szliśmy a ja nie mogłem się napatrzeć. Kurcze sam nie wiedziałem z jaką laską chodzę.
Podążając w kierunku Brzeźna i obiadu, tuż obok domu Zwierzów, zauważyliśmy kotkę przenoszącą przez ulicę kociaka. Potem usiłowała go przenieść przez płot do ogródka, ale był za ciężki. Staliśmy tak na słońcu i patrzyliśmy jak kombinuje. Tak dopadła nas Tau, wracająca właśnie z pracy i gapiliśmy się już w trójkę. W końcu kocia mama przeskoczyła płot i zaczęła zachęcać malca, by sam się przedostał, co też uczynił, przeciskając się przez oczko siatki.
Zawsze podejrzewałem, że jeśli zaufa się naturze i pozwoli dzieciakom samym kombinować to sobie poradzą

Gdzie jest Raziel i Faziel?
Założę się, że w Brętowie. A
gdzie jest Brętowo? Zapytajcie
miejscowych, tez nie wiedzą.

(Agath)

*

czwartek, 4 maja 2006

Ruszajmy nim nastanie noc a niebo wypełni się ich oczyma


Są trzy dary. Jest dar spokoju, nie- zmąconego życia. Jest dar wiedzy,
która niszczy dar spokoju. I dar
śmierci, będący przeprosinami Boga
za dar wiedzy.
(Spencer)

No i nasz drogi Herbaciarz został tatusiem. Trzy tygodnie przed terminem. Wpłynął wczoraj do herbaciarni w oparze nierealności, spojrzał półprzytomnie na Awari, i oświadczył, że na kilka dni firma spocznie na jej wątłych barkach gracza RPG. Następnie odpłynął w nieznanym kierunku wspominając coś o Jasiu Wędrowniczku.
W domowym piekiełku zaś z nadejściem wiosny Babcia moja kochana pozbywa się części lokatorów. Ona tak ma, że z upływem czasu potrafi jakiegoś człowieka dogłębnie znielubić, a jako że jest istotą pokrętną, w specyficzny sposób wyrafinowaną i kochającą samooszukiwanie się, dzięki któremu we własnych oczach jest aniołem miłosierdzia, nigdy nie idzie do danej osoby i nie mówi niczego wprost. To by było za proste...
W tym roku zaczęła od pary studentów, którzy lubili wspólnie godzinami wysiadywać pod prysznicem (wspomniała coś o zaworze odcinającym ciepłą wodę i osobiście sądzę, że musiało im się zrobić nagle bardzo nieromantycznie). Teraz w pokoju pozostał jeden zdesperowany typ, zdający się być głuchym na babcine sugestie. Babka kazała mi więc wynieść mu lodówkę. Jak spytałem "czemu?", odpowiedziała "bo używał". No, no gość faktycznie przesadził...
W chwili gdy to piszę Maleństwo moje walczy na maturze, uprasza się więc czytelników o trzymanie za nią macek.
Na koniec jeszcze przytoczę wstrząsającą wiadomość jaką podał pierwszy szmatławiec RP, Fakt. Otóż Smerfy to opowieść o masonach.
Małe, niebieskie stworki dołączyły więc do szatańskiego spisku Pokemonów, które kolportowały na nasz grunt obcy system społeczny (sensei - uczeń). "Niebieski kolor Smerfów symbolizuje niższe stopnie wtajemniczenia, ich białe czapeczki to symbol dążenia do czystości, a czerwony beret Papy Smerfa jest oznaką mistrza loży. Liczba Smerfów (bez Smerfetki) odpowiada liczbie stopni wtajemniczenia. Natomiast Gargamel jest niewtajemniczonym, który chce wykraść stworkom ich sekrety.
Naprzód Gargamelu jesteśmy z tobą! Teraz już tylko czekam, aż na antenie TV Trwam pokaże się Ojciec Dyrektor wrzeszczący: Jak ja nie cierpię Smerfów.
Po tym wszystkim strach pomyśleć czym okażą się Teletubisie...

*

wtorek, 2 maja 2006

Umarlaki


Gdyby Thoerau był pijakiem „Walden”
byłby zupełnie inną książką. (Dziś prze-
klęte ptaki darły się jak hieny. Musiałem
zabić okno deskami by nie wpuścić słońca)
(Spencer)

Powietrze się zmieniło. Wypełnia je życie. Celuję w przerwy między deszczem i udeptuje postrzępionymi trampkami mokre chodniki. Pachnie mokra ziemia i widać pierwsze, soczyste plamki zieleni. Patrzymy na nie z Maleństwem stojąc obok szkieletu lapidarium. Betonowa pajęczyna rozpięta pośród czerni ziemi, czeka już tylko na potrzaskane płyty nagrobne z nieistniejących cmentarzy. Lapidarium powstaje tuż przy Polibudzie, ten park też był kiedyś cmentarzem. Dziś tylko równe szeregi starych drzew wyznaczają dawne alejki. Tam gdzie ludzie wydeptują dzikie ścieżki pojawiają się obrysy fundamentów zapomnianych grobów.
Pazurkowata nie lubi gdy o tym opowiadam, szczególnie gdy idziemy tam wieczorem. Nie lubi też moich opowieści o „Miasteczku Salem”. Nie wiem czemu, ten facet przeciskający się wentylacją był słodki.
Prawie tak słodki jak ostatni teledysk „Lordi”, gdzie szkolne popychadło uzyskuje niespodziewanie władzę nad zastępem piekielnych chilinderek, dzięki czemu może, w rytm dudniącego hard rocka, wziąć krwawy odwet na byłych kolegach i ciele pedagogicznym.
Był też kapitalny niemiecki teledysk, stylizowany na „Charlie i fabryka czekolady”, tyle że Willie Wonka okazał się wampirem a widz mógł zapoznać się z nietypowym składem jego czekolady. Uwielbiam to niemieckie, bezpośrednie poczucie humoru. Krwawa, obsceniczna rozrywka dla całej rodziny.
Za to którejś nocy, tuż nad ranem był niemiecki program dokumentalny o sztukasach. Pokazywali niesamowite zdjęcia z bombardowań Polski. Coś jak zdjęcia Kosowa czy Bagdadu. Rozrywane eksplozjami pociągi, rozstrzeliwane na lotniskach samoloty, ogromne kłęby dymu znad płonących miast, widok z powietrza na kolumny uchodźców, gwałtownie rosnących w oczach, gdy samolot z potępieńczym wyciem opada w nurkowaniu, a potem nagle podrywa się do góry po zrzuceniu bomb i tylko wstrząs i huk świadczą o tym co się dzieje na dole. To już nie było zabawne.

- Jak rozpoznać , że tygrys śpi?
- Połaskocz go, jak zacznie się śmiać, uciekaj.

*