środa, 30 stycznia 2008

Ideałem jest dążenie do spełnienia ideałów


Ciągle szukam swojego przeznaczenia, trwa to tak długo, że zaczynam wierzyć, że to poszukiwanie jest celem samym w sobie. Czarny szkuner przecina noc sypiąc rdzą z metalowych żagli. Wiatr odgrywa na wantach melodię. W dole zgrzyt zrudziałych blach, które przypływ przesuwa po błękitnej rafie. Łapię wiatr we włosy, wychylam się, słucham, mrużę oczy w oślepiającym blasku księżyca. Przenikam przez kolejne światy w odwiecznej pogoni za porankiem.
Księżycowe armie przemykają przez podwórka, ostrza pobrzękują cicho o furtki i śmietniki, los skacze na cichych łapach z parapetu. W Mieście Miast nigdy nie jest zupełnie cicho. Zawsze na granicy słuchu wibruje pogłos działającej maszynerii. Czy to silniki obracające świat? Czy gdy kiedy obudzę się kiedyś w zupełnej ciszy rzeczywistość będzie jeszcze istnieć? Jaką mam ostatecznie gwarancję, że nie istnieję tylko ja, że wszystko co jest, jest w mojej głowie, świat pojawia się przed moim przyjściem i znika po odejściu .
Pracowałem całą noc. O pierwszej wpadłem Na Róg i wciągnąłem zrobioną przez 3szklaneczki jajecznice, ostatnio robi się tu pusto. Nie dlatego, że przychodzi mniej ludzi, dlatego że przychodzi mniej ludzi, których znam. Ostatnio kolejny as przestworzy skreślił się z listy, spadając z suwnicy w Southampton, jakkolwiek się to pisze. Część ludzi powiązała się, co jest jeszcze chyba gorsze niż śmierć, bo gdy ktoś umrze to przynajmniej można iść na grób, postawić świeczkę, ulać piwa. Gdy się kogoś znajdzie po człowieku znika wszelki ślad. Najwyżej gdzieś po wielu latach minie cię na ulicy jakiś cień.
Na Naszej Klasie zaprosiłem do siebie Goszką. Beznadziejna starta czasu, beznadziejna sprawa, ćmi mnie jednak wiecznie ten ucisk spraw niedokończonych.
Niektórych rzeczy czasem chyba lepiej niedokańczać.

W Gdańsku, tak naprawdę,
swobodnie można poruszać
się tylko w nocy. Ci którzy
nie śpią  prezentują jasne
zasady

*

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Poczuć radość tworzenia rzeczy dobrych


Z  serii,  kto  zrozumie  kobiety:
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy
Rodziłaś. Bo to był dzień.

(Lennonka)

W starej walizce, która spoczywa w niezgłębionych odmętach mojego łóżka, trzymam 8 tysięcy żołnierzyków miniaturek, 78 czołgów i dział samobieżnych, 40 dział i 19 samochodów, okręt desantowy, 8 łodzi i 25 pontonów. Na szafie zaś pośród obłoków kurzu kryją się obłe cielska bombowców i myśliwców. Do tego dorzucić jeszcze trzeba modele 3 kanonierek, 12 niszczycieli, krążowniki Aurora i Bluchter, pancerniki Graf von Spee, HMS Repulse i lotniskowiec USS Nimitz.
W domu mam dużo miejsca. W czasach nim nastała i przeminęła era psów, w naszym domu, parkiet był wodą a dywany lądami. Wielkie, pomalowane na szaro styropiany robiły za fortece, do dzisiaj mam cały karton klocków z których budowałem bunkry i mosty.
W swoim czasie, czekałem na wyjście rodziców i rozkładałem to wszystko po pokojach. Prowadziłem ataki i przełamania, organizowałem bohaterskie obrony i zmiatałem z powierzchni ziemi miasta. Czasem ułańska fantazja ponosiła mnie za daleko, tak jak wtedy gdy podpaliłem folię i zbombardowałem niemieckie pozycje pod Kurskiem katiuszami. Do dzisiaj ta część dywanu ukryta jest pod stołem.
Pamiętam minę matki, gdy wróciła kiedyś wcześniej i ujrzała rozciągniętą na 50 metrach kwadratowych miniaturową bitwę. Okręty na odległej redzie, rozciągnięte linie zasiek i barykad przeciwpancernych, ruiny miasta i wspieraną przez czołgi linię ataku rosyjskiej piechoty. To już nie wyglądało na zabawę. To było coś monstrualnego, o setce zmiennych i tysiącu elementów.
Dziś mam Europę Universalis i Cywilizacje, ale czasem sięgam do starej walizki by wyciągnąć garść zamarłych w chwili walki i umierania postaci. Gładząc pokryte najprawdziwszą sadzą burty Tygrysów i Pattonów przypominam sobie jak pokazywałem kumplom na podwórku jak zrobić mobilny czołg z cegły garści piachu i patyka. Przypominam sobie osiedlowe i międzydzielnicowe wojny. Kusze na gwoździe, smugi krwi zmywane z klatki gdy przynosiłem z podwórek chwalebne rany. 9 złamań, 34 blizny, krople potu rzeźbiące smugi w pyle pokrywającym twarz, dzika radość zwycięstw i gorycz porażek. Strach i chwała.
Z perspektywy czasu wiem, że właśnie dla takich chwil żyłem. Zwycięstwo, porażka, walka, to wywołuje we mnie dzikość, pozwala poczuć się mężczyzną, zrywa wszelkie granice i pozwala sięgnąć absolutu. Całe życie szukałem dla siebie wojen w których mógłbym wziąć udział.
Przez lata różnie mnie nazywano: Pelin, Paszczak. Herr Plik, Shadow Jack, ale jedna ksywa przewijała się wśród innych, stale powracała, trwała. Nieważne jak śmiesznie czy anachronicznie brzmi to w dzisiejszych, discopolowych czasach: teraz i na zawsze, nazywam się Pułkownik Kiszczak  

...warto być Ikarem, by choć
na chwilę  doświadczyć  pra-
wdziwej wolności. Cena jest
wysoka,  ostateczna, ale  pa-
miętać  cię  będą  przez
tysiąclecia...

*

piątek, 25 stycznia 2008

Księżyc – wodna planeta


Misiu, złap mi mewę. Obetniemy
Jej nóżki bo nie pasują do reszty.

(Lady Pazurek)

Księżyc patronuje podróżom bez celu. Księżyc budzi tęsknotę i rozbudza magię. Księżyc jest kobietą, w odpowiednich dniach miesiąca: dziewicą, żoną i matką. Księżyc jest znakiem Bogini. Lubię noce gdy księżyc jest na niebie, gdy grzeje odsłonięty policzek. Ten rodzaj ciepła odczuwają kiszczaki i koty. Ktoś napisał, że gdy księżyc jest w nowiu przybierają wody i płodność, więcej w nas krwi i rosną nasze umysły. Księżyc jest kotwicą, która trzyma ziemię w równowadze, bez niego planeta tańczyłaby jak szalona baletnica. Jedna półkula płonęłaby w świetle wiecznego dnia, druga tkwiłaby w lodowych okowach wiecznej nocy. Bywało, że zastanawiało mnie czy ludzie przetrwaliby to, czy zamieszkiwaliby ten cienki pasek terminatora, tkwiący w niezmiennej równowadze światła i mroku. Żyliby w poświacie wiecznego przedświtu.
W „Jack of the shadows” Zelaznego w takim właśnie świecie na wysokiej skale oczekiwał poranka anioł, i gdy ten w końcu przyszedł, anioł rzucił się na ratunek głównemu bohaterowi, mimo wszystkich popełnionych przez niego niegodziwości. Gdy po aksamicie nieba wędruje księżyc, skrząc się odbiciami pośród ziarenek miki w piasku pustej plaży, wydaje mi się, że na tej książce oparła się cała moja religijność.
Kupiłem „Jestem Legendą”, książkę na której oparto film. Jest inna niż film, zupełnie inaczej się kończy. Szczerze mówiąc tak, że człowiek ma ochotę podwinąć pod siebie nogi i zapiszczeć.
Na świat wokół spadła wiosna, niebo jest stalowo-błękitne. Moje wędrówki wydłużają się, jestem na lekkim rauszu, pogrążony w niedospaniu balansującym na krawędzi majaków. Wczorajszą noc mocno przechorowałem. Potworny ból głowy, karku i pleców. Rzygałem dalej niż widziałem i byłem tak słaby, że gdy już powlokłem się do łazienki to przesiedziałem tam oparty o wannę ze trzy godziny. Myślałem, że już po mnie. Czasem mi się to zdarza. Wbrew wszelkiej logice, gdy taki moment minie, lubię to. Kolejny poranek wydaje się tym najpiękniejszym w życiu, wszystko sprawia przyjemność.
Rano zrobiło mi się lepiej, w ciągu dnia trochę mną jeszcze trzęsło, ale coraz słabiej. Wydaje mi się, że w zeszłym roku na przełomie zimy i wiosny miałem coś podobnego. Mimo wszystko wolałbym by nie powtarzało się to co roku.
Wczoraj byliśmy u Marzanów, siedzą na kartonach. Dwójka ludzi którzy idą po tej samej drodze, ale każde w innym kierunku.

-Misiu włóż rękę do dziupli
-Jasne, i wyciągnę ją z grzechotnikiem...
-„Odkrycie w Parku Oliwskim! Są ofiary
  ale wąż czuje się dobrze...”

(My)

*

środa, 23 stycznia 2008

O piękna dziewczyno nasmaruj mi plecy margaryną


Kiszczak, wiesz jak to jest z siecią,
dotykasz sieci i pająk wie.

(Dan)

Nie wiem czemu ale przypomniała mi się opowiastka Tau, którą przeczytała na Bashu. Jakaś dziewczyna napisała, że już nigdy nie zaśnie w nocnym autobusie, bo ostatnio nie dość że zbudziła się cztery przystanki za daleko, to jeszcze zamiast kitka miała dwa warkoczyki...
Wiatr siecze szyby deszczem. Zwarta masa chmur sunie niebem z zawrotną szybkością. Rano śpiewają ptaki, jest ciepło a w powietrzu czuć już lekki powiew wiosny.
Przedwczoraj, gdy noc rozlała się nad Brzeźnem wspiąłem się na metalowy szkielet rozmontowanej zjeżdżalni. Stałem wysoko nad piaskiem plaży patrząc na migoczące światła dzielnicy i fale mknące z ciemności wprost do nikąd. Przez powietrze niósł się jęk udręczonego metalu, z dźwigów, które wyrosły ostatnio w starej części dzielnicy.
Widok był poruszający, lecz ja nie byłem poruszony. Świetlisty paciorek umykającego ku forsterowskiemu Wrzeszczowi tramwaju tęskny i melancjolijny, lecz ja nie czułem melancholii. Patrzyłem na niskie niebo łapiące łunę Miasta, odległą koronkę Whitetown, fale sunące u mych stóp w odwiecznym ataku na ląd i nie czułem ani tęsknoty, ani smutku, ani nawet samotności. Pomyślałem, nie przestraszyłem się, o tej mojej , nagłej, tępej samowystarczalności.
Za dużo domu, tych samych form i miejsc. Za dużo ustalonych terminów i tras. Zbyt wielu wciąż tych samych ludzi.
Za mało „krwi i panienek”
Zszedłem na dół kontemplując ten pusty plac, który niespodziewanie odnalazłem w sobie. Nic nie postanowiłem.
W domu usiadłem na chwilę patrząc bezmyślnie przed siebie, a potem zacząłem wyrzucać rzeczy.

Czas nie płynie
Czas istnieje jak morze
Spokojnie i nieruchomo...
To człowiek przepływa to morze
I nigdy nie może się
Z niego wydostać
Chyba, że utonie...

(Sue Kwiat Paproci)

*

niedziela, 20 stycznia 2008

Podniosłem na chwilę długopis, gdy zadrżała ziemia


-Kochanie, zaraz znajdę jakieś
 obiecujące skupisko łaskotek
 i zagram na tobie jak na harfie
-Pfrrryyyy, pfrrrryyyy...
-Co to miało być?
-Tak nie robią harpie?

(My)

Ojca Awarii pochowaliśmy na małym poniemieckim cmentarzyku, który wraz z upływem lat zarósł polakami. Leży gdzieś wciśnięty między Park Oliwski, gmach telewizji a górną Olivę. Trumnę niesiono na tle rzędów wielkich anten satelitarnych, jakby cmentarz miał bezpośrednie łącze z dowództwem. Czas dobry na pogrzeb, szaro i mokro, cmentarne drzewa ludojady chylą lubieżnie gołe gałęzie, pod płytkim niebem pożądliwie drżą na wietrze. A my w tym naszym, sięgającym gwiazd gwarze i ruchu tak szybko nieważniejemy, ucinani cieniem wędrującym po wieku. Nasz głos gasi pierwsza łopata żwiru. Powszedniejemy, zmieniamy się w element pamięci. Wiosną tylko opowiadają o nas wiatrom roztańczone gałęzie.
Pożegnałem Krzyśków przy samochodzie. Krzychu doprowadził kobietę do wozu, otworzył bagażnik, a ja dałem nogę, żeby nie wiedzieć co będzie dalej. Wracałem piętnastką z Danem zwanym Przedświtem, który na pogrzeb przybył z najgłębszych otchłani kaca. I nie mając pewności co do miejsca, godziny czy nawet dnia pogrzebu odnalazł nas pośród grobów kierując się dźwiękiem trąbki.
W nocy zerwał się wiatr i Brzeźno zajęczało jak stary wrak rzucony przez sztormy na mieliznę. Ja ostatnio wyczerpałem zasób łatwej rozrywki na ten miesiąc i teraz czytam jak Grass obiera cebulę. Jak na Grassa czyta się podejrzanie łatwo.
Niedzielny poranek, nowy dzień. Zaraz wstanę, odprawię długą i skomplikowaną mantrę wyłączania mojej „kosiarki wśród komputerów” i udam się Pod Pomnik w niekończącym się rytuale nieistniejących spotkań gratkowych. Postoję 10 minut by mieć pewność, że nikt nie przyjdzie i ruszę dalej by utopić ze Szponiastą czas w herbacie.

-Na naszym ślubie nie będzie
 tych głupich zabaw.
-Dobrze
-Weźmiemy zespół heavy-
 metalowy
-Niedobrze

(My)

*
PS: Jeśli chcesz zagłosować na mój blog, to prześlij SMS na numer 71222 w treści SMS wpisując A01682.

*

czwartek, 17 stycznia 2008

Śmierć to przebudzenie


Wiecie jaka jest różnica między
psem a kotem?
Pies myśli – Oto człowiek, karmi
mnie, bawi się ze mną, wyprowa-
dza, on chyba jest Bogiem.
Kot myśli – Oto człowiek, karmi
mnie, bawi się ze mną, wyprowa-
dza, chyba jestem Bogiem.

(Tau)

Dziś w nocy umarł ojciec Awarii. Podobno do ostatniej chwili wkurzał pielęgniarki. Znaczy się do końca był sobą a taki drobiazg jak niezgłębiona ostateczność nie był dla niego wystarczającym powodem, by przestać być sobą. I za to dziadkowi wielki szacun.
Tak, nie przejmuję się tym zbytnio. Śmierć jest niepoważna, poważne jest umieranie. I dopóki stary żył i męczył się martwiłem się o niego. Umieranie to często ostateczna próba naszego człowieczeństwa, a śmierć to tylko furtka na następny level. Bramka, przez którą wychodzimy z obozu szkoleniowego na prawdziwy świat. Życie to krótka nierealność, która kształtuje nas i przygotowywuje, a czas naszej śmierci zależy od tego jak dobrze się przygotujemy. Jedni umierają jeszcze przed urodzeniem inni muszą czekać kilkadziesiąt lat. Na śmierć trzeba sobie zasłużyć.
Żal po kimś, kto odchodzi jest nasz, jest samolubny i egoistyczny, bo przecież nasz ból nie dotyczy już osoby, która odeszła. Myślimy o tym, czego nie zrobiliśmy, nie powiedzieliśmy, czego nie wytłumaczyliśmy.
Jedyne, co może naprawdę wkurwić to to, że gość umarł, dlatego, że trafił do polskiego szpitala. Do tego, do słynnej „fabryki zgonów” na Zaspie. Tam do kompletu chorób, które same w sobie były ciężkie dołożyli mu przez niedbalstwo poważne zatrucie organizmu i zapalenie płuc, bo położyli go na zimnym korytarzu.
Będzie brakować mi tego starego zrzędy. Jaki był taki był, ale jak dla mnie, to odszedł jeden z nielicznych ludzi, którzy naprawdę cieszyli się na mój widok. Pozostaje nadzieja, że po drugiej stronie czas rzeczywiście nie istnieje i że gdy w końcu sami tam dotrzemy, powitają nas „wszyscy nasi przyjaciele”.

*

wtorek, 15 stycznia 2008

Boże! Dlaczego stworzyłeś mnie ateistą?!


Poczekaj, prawdziwe, ociekające
hormonami  uczucie  przepchnie
ci  kiedyś  pocałunek  z fizyki w
metafizykę.

Marzan stoi na rozdrożu. Zastanawiam się czy nie skorzystać z chwili i nie natchnąć go ideą stworzenia mini grupy rekonstrukcji historycznej, ja, on, może Fidel, mundury kawaleryjskie hallerczyków, rogatywki, szable. Ja naturalnie miałbym mundur pułkownika. Musiałbym zagrać na jego oksywskich ciągotach i rodzinnych echach. Robilibyśmy potem za panów oficerów krocząc ulicą Długą w czasie rozlicznych polskich świąt, wyłudzając alkohol i rwąc panny na nasz niewątpliwy urok i przystojne aparycje.
Miałbym wtedy zapewne do czynienia z najprawdziwszą szarżą kawaleryjską dokonaną przez mą najdroższą Lady Pazurek na sprężystym grzbiecie szybkonogiej Awari, w celu ratowania wątpliwej czci panien i wybicia mi podobnych pomysłów z głowy tytanową patelnią kaliber 20, na specjalnym teleskopowym trzonku.
Ale pomysł mi się podoba. Przekrzywiona rogatywka, płaszcz narzucony na ramiona, dotyk rękojeści szabli, dresiarze szlachtowani w ciemnych zaułkach, ech jooo...
Ostatnio, gdy spijaliśmy uratowane z narażeniem życia i nietykalności cielesnej sylwestrowe resztki, Marzan opowiadał jak w przedwojniu, trzecia szycha II RP, generał Orlicz Dreszer zapakował się ze swą kochanicą do samolotu i nakazał pilotowi popisać się wirtuozerią lotu i zapierającymi dech w piersi akrobacjami. Pilot rzeczywiście się postarał, bo ostatecznie wyrżnął samolotem w dno Bałtyku i osobiście sądzę, że cokolwiek generał na ten temat pomyślał, dech zaparło mu na pewno.
Anyway, w czasie wielkiego, uroczystego pogrzebu, na który zjechał się pierwszy garnitur Najjaśniejszej oraz „państw zaprzyjaźnionych”. Na piętrze wojskowego bloku siedział w oknie pradziadek Marzana z jego dziadkiem i mówił: O, a widzisz tego grubasa ubranego na biało? To Goering...
A tak poza tym byliśmy wczoraj na „Jestem legendą”. Za stary jestem by naprawdę mocno przeżyć los głównego bohatera i jego psa, natomiast jestem pod niegasnącym czarem „świata bez ludzi”. To ciche, zarastające trawą miejsce w promieniach zachodzącego słońca to coś, co przez całe życie obijało mi się w snach i marzeniach. Na dodatek mogłem doświadczyć niebywałej przyjemności, jaką jest oczywiście trzymanie w czasie horroru za rączkę swojej dziewczyny. Niestety, jak w każdym raju i tu pojawił się wąż, w postaci pięciu odrośniętych pazurów wbijających mi się w rękę przy każdej gwałtowniejszej scenie.
Dan po seansie milczał z tym swoim półuśmiechem kogoś, kto wie, że wszystkich pozostałych zaraz spotka niespodzianka, najprawdopodobniej poprzedzona falą ciśnieniową i ziejąca ogniem.
Awarii się nie podobało. Ale jej w ogóle podobają się inne filmy w rodzaju „Wyznań gejszy”, których twórcy potrafią spieprzyć nawet coś takiego jak: zachód słońca w Japonii.
Avatar natomiast, ze swojej pozycji adepta biol – chemu skrytykowała praktyczne aspekty działania śmiercionośnego wirusa. Można się spokojnie liczyć z jej opinią, bo w przyszłości sama planuje stworzenie czegoś podobnego, na moje zlecenie, co będzie straszne, niepowstrzymane i będzie zabijać wszystko, co mówi po rosyjsku.

Mogli  tylko dojść  do  wniosku, że
gdy przyszedł kres ludzie umierali
w sposób schludny

(Ostatni brzeg)

*

piątek, 11 stycznia 2008

Lalabay


Wprawiło mnie to w oszołomienie
A ja przecież nie miałem czasu się
Dziwić...

(Harrison)

Ognisty welon opada na świat. Tramwaj lini 13 mknie jak rozświetlony transatlantyk przez mrok transprzestrzeni oddzielającej dzielnice. Opieram czoło o lodowatą szybę, serce przetacza kolejną porcję promili, stal porusza się przez ciemność, przetaczam się powoli przez bocznice myśli.
Po śniegu nie ma już prawie śladu, gdzieniegdzie tylko sczerniałe, zaplute resztki. W kuchni Marzana puste butelki i puszki, echo rozmów i opowieści.
Gdzieś w Beskidzie śnieg pokrywa pojedynczy ślad. Marzan do kolejnego schroniska dotarł już nocą. Schodził z góry kierując się ku światłom. Drzwi były zamknięte, zaczął więc obchodzić w koło budynek aż znalazł otwarte drzwi do piwnicy. Wszedł, minął piece, zegary i porzucone pary bamboszy. Przeszedł przez kolejne pomieszczenia, aż dotarł do schodów. Stanął przed nimi i spojrzał w górę. W ciemnościach gdzieś przed nim wrażenie ruchu, odgłos pazurów drapiących po drewnie i z ciemności wychynął warcząc ogromny wilczur.
M zastawił się kijkami niczym pikinier i nie odwracając się cofnął się do poprzedniego pomieszczenia. Tam zatrzasnął drzwi i zaparł je łopatą.
Gdy w końcu dostał się do środka, poszukał na słuch odpowiednich drzwi, zapukał i wszedł, a tam dziewczyna mało nie dostała zawału serca.
Ja - Trzeba było poczekać, mogła być goła...
M - Ale nie była...szkoda
Ciekawe jaką miała minę rano gdy znalazła psa zablokowanego łopatą.
Dużo wódki i wiele opowieści, biały kot śpiący mi w zgięciu ramienia. Z gór zejście wprost do kościoła na ślub znajomego poety. Jazda po Śląsku, blazy i talerz w Apollu. Zdjęcia z pielgrzymki do Wilna i te które zrobiłem Marzanom w Toruniu, a z których jedno umieścili potem na swoich ślubnych zaproszeniach...
Tymczasem wracam w siebie. Tnę na kawałki „Wysokie obcasy”, czytam przelotnie jak daleko zostałem za Masłowską. Hitomi Kanehara pisze o bólu kolczykowania. Jest ranek, czuję brud na języku.

Jaka  tęsknota  bardziej  boli:
Za czymś konkretnym czy za
czymkolwiek?

(Babuchowski)

*

środa, 9 stycznia 2008

It’s too late to przeprosiny


Jeśli nie podoba ci się
mój  styl  jazdy, zejdź
z chodnika.

(naklejka na samochodzie)

Na początku tygodnia była taka noc, gdy od wieczora do rana przychodziły z różnych stron smsy. Ostatnim, o uświęconej szaleństwem godzinie 3, rozradowany Seba płynący właśnie z Hamburga poinformował mnie, że daleko z przodu, nad wodą widać już pełgającą łunę Miasta.
Ostatnio tłumaczyłem Awarii czemu nie przyprowadzam Seby do herbaciarni. Seba nie jest kopnięty, ale ktoś kto płynie trzy miesiące w towarzystwie 32 nieogolonych facetów, agregatu prądotwórczego o chimerycznym usposobieniu, oparów mazutu i niemal uleczalnego afrykańskiego trypla, nie jest też tak do końca normalny. Żeby może to tak lepiej zobrazować dodam, że gdy opijaliśmy ostatnio jego powrót na plaży strzelał rozżarzonymi petami do łabędzi... strzelał, odpalał zaraz następnego i znowu strzelał... a one łapały... Gdy skończyły mu się papierosy rozpłakał się.
W ostatnim rejsie coś im się tam obsunęło, poleciało na linach i trafiło Sebulę w lewą stronę twarzy. W niepowstrzymanym locie porwało go ze sobą, uniosło łagodnym łukiem i wypuściło w przestrzeń nad pokładem. Podobno leciał na tyle długo, że zaczęli robić zakłady czy przeżyje. Teraz ma twarzowy, biały, choć nieco sztywny kołnierzyk, pije piwo słomką przez druty na zębach i ogólnie wygląda jakby go kopnął pięciometrowy koń.
Gdy już ekstremalnie skostnieliśmy w plenerze, udaliśmy się do mnie rozpracować „niezniszczalną połówkę”, którą dostałem w okrytych kurzem i legendą czasach czyli na 24 urodziny. Zawsze zlewam do niej imprezowe resztki i tak jakoś egzystuje sobie od lat wciśnięta w kolekcję nienoszonych swetrów od obydwu babć. Tradycyjnie używam jej do dezynsekcji ran.
W pewnym momencie wydawane przez nas odgłosy wywabiły z jakiś niezbadanych odmętów, pogrążonego w mroku  mieszkania moją matkę. Gdy pojawiła się nagle wszyscy zamarli i umilkli. Popatrzyła chwilę na Sebę w tych wszystkich drutach, bandażach i mieniących się kolorach i najwyraźniej uznała, że śni, bo odwróciła się na pięcie i zniknęła bez słowa w ciemnościach.

I JAK NIEWIDOMY

SZCZYTUJĘ RYTM
Z JEJ BIODER

(Oli Wehr)

*

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Posmakuj mój miąższ medialny robaku


Znajomy starszego wylądował
w czasie jakiejś zabawy w ki-
belku. Nagle drzwi otwiera z
rozmachem jakaś niewiasta:
Ona – O Jezu!
On – O Matko Boska!

Wczoraj spadł pierwszy śnieg. Cicho i podstępnie, gdy siedzieliśmy w herbaciarni. Do centrum wędrowałem jeszcze przez suchego wyjałowionego trupa jesieni, z powrotem znaczyłem już swój ślad w skrzącym się białym puchu i całowałem Szponiastą na przystanku pośród jego wirujących szaleńczo drobinek.
Świat potrzebował tego śniegu i ja też. Śnieg jest „ukryciem i oczyszczeniem” grzechów starego roku. Wygładza ostre kanty i tłumi dźwięki. Śnieg jest nową czystą kartką, którą Bóg wkręca w swoją maszynę do pisania.
Mi też ten śnieg był potrzebny. Rozluźnił się i puścił nieco ten węzeł, w jaki zwinęło się ostatnio moje ciało. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy normalnie się wyspałem. To niesamowite jak mocno jesteśmy splecieni z mechanizmem wielkiej maszyny Bogini. Szept Gaii rozbrzmiewa cicho w dyskretnym cieniu naszych żył i autostrad splotów nerwowych.
Na zewnątrz zrobiło się cieplej. Śnieg topnieje leniwie, Brzeźno dryfuje leniwie przez opar wypełnionej światłem mgły. Dobrze siedzi się w domu, kopie w stertach papierów i słucha muzyki. Dziś pierwszy raz w tym roku idę do kina. Nie wiem ile osób zabierze się z nami, ale na pewno idziemy ze Szponiastą. Nie potrafię już sam chodzić do kina. Zarówno samo przeżycie filmu, jak i późniejsze przywoływanie go, rozmowy o nim, oceny i porównania. Bez Niej to wszystko staje się niepełne.
Wieczorem poszperam wśród płyt i szuflad i skompletuję jakiś ciekawy zestawik zdjęć na „Naszą klasę”, poszukam też co ciekawszych zdjęć Gratki, bo jakiś as przestworzy umieścił ją w rubryce „klasa” i ludzie powoli się tam zbierają wypełzając spod różnych oślizgłych kamieni i kątów Europy.

Pierwsze Prawo Olusi:
Nie drap tam gdzie nie swędzi.

(Lady Pazurek)

*

piątek, 4 stycznia 2008

Szeleszcze złowieszcze


-Postawiłam  to  wasze  paskudztwo
  na stole...
-To  nie  paskudztwo,  tylko... jak  to
  się nazywało w Diunie? – Przyprawa

(Moi Starsi)

28 grudnia roku pańskiego 2007, po strategicznie nieprzespanej nocy, pełen nieuzasadnionego optymizmu, znalazłem się pod filią urzędu miejskiego we Wrzeszczu w celu wyrobienia sobie nowego dowodu osobistego. Pojawiłem się we Wrzeszczu, ponieważ jak wieść gminna niesie w urzędzie głównym odbywała się krwawa hekatomba z użyciem narzędzi ręcznych i elektrycznych, broni białej a czasem także siecznej, w przypadku nieskrępowanego użycia zębów i pazurów.
Pod urzędem pojawiłem się o 3 nad ranem, specjalnie nie pchałem się wcześniej, bo „nie chciałem być pierwszy przy drzwiach”. Kolejka, którą tam odkryłem stała tam już od 9 wieczora poprzedniego, a nim me oszronione oczy ujrzały światło dzienne stało za mną kolejne 700 osób, okrążając zgrabną spiralą budynek. Po pięciu godzinach odmrażania nabiału, krwawej walce z elementem emerytalnym, wypiciu czyjegoś piwa i zawarciu kilku znajomości byłem 183. Było tylko 200 numerków, ochroniarze byli życzliwi i przekupni, konicy brali 5 dych od numerka a o godzinie 8:15 po rozejściu się „mojej kolejki” od razu ustawiła się następna, która miała stać tam kolejną dobę. Z tego, co widziałem jakiś typ przyszedł z krzesełkiem turystycznym i butlą gazową.
Czekałem prawie do 18, ale nie nudziłem się. Bezsenność i czekanie wprowadza w rodzaj stuporu i wyostrza zmysły, tak więc gdy nie przekonywałem przygodnych, lotnych hord emerytek o ich nieprzemijającym czarze i urodzie, albo nie toczyłem dysput społeczno politycznych, siedziałem z zamkniętymi oczami wsłuchując się w rozmowy dookoła.
Poznałem hodowczynię drapieżnych chomików, potęgującą wrodzoną krwiożerczość tych stworzeń surową wołowiną i wdowę, wirtuozkę włóczki, ubraną w nią od stóp do głów. Wsłuchiwałem się w skargi starego aparatczyka, który z kart swego trzydziesto siedmioletniego dowodu odczytywał historię swojego życia. Okazuje się, że już za Gierka można było jeździć za granicę „na dowód”. Poznałem mrożące krew w żyłach perypetie młodych matek i słuchając pary właścicieli warzywniaków odkryłem mroczne sekrety kiszonej kapusty (nigdy już nie tknę tego świństwa).
Załatwiając formalności byłem półprzytomny i w sumie niewiele pamiętam, oprócz tego, że przerywał mi długopis i mój podpis w dowodzie będzie nieco...hm, zastanawiający.
Po wszystkim poszedłem do Lenn, której mąż wysyłał mi akurat smsy z Mławy, którą mijał właśnie w mknącym przez ciemność pociągu. Spiłem się tam nieludzko jednym kieliszkiem wina.
A skoro już o piciu, to sylwester też był u Lenn. Nie mieliśmy za bardzo gdzie się podziać więc wyposażeni we flaszki i sałatki zwaliśmy się jej na głowę. Było fajnie, z żarciem, piciem i rozróbą, za którą ktoś usiłował mnie przepraszać, zupełnie niepotrzebnie, bo jako osobnik brzeźnieński po ostateczny fosfor kości, jestem przyzwyczajony do spotkań towarzyskich, na których: „...ktoś dostał w nos, to popłakał się ktoś, coś działo się...”. Poza tym byłem trochę zajęty nawigacją, ponieważ do oczywistego wpływu substancji chemicznych wypełniających szczelnie moje subtelnie i urodziwe ciało, dodać należy fakt, że w ogólnym ferworze walki Lenn skasowała mi okulary. Ma kobieta refleks, trafiła je trzy razy nim ich kawałki wirując zaryły w ziemię. Zatrzymałem ją wtedy, co nie było łatwe ze względu na pędzące ją akurat wysoko oktanowe ADHD i nie pozwoliłem stepować po okolicy nim znajomi nie pozbierali szczątków. Po za tym nasza mała, subtelna istota rozkwasiła nos Awari i z lekka naruszyła jej gałkę oczną, a na koniec, gorąco przepraszając ugryzła mnie w policzek. Nie wiem jak inni, ale ja bawiłem się świetnie i na drugi dzień, gdy to wszystko powracało, wynurzając się z czerwonej mgły, chichotałem z lekka histerycznie.

Pyta blondynka blondynkę:
-Jak spędziłaś Sylwestra?
-Sam zszedł...

(Radio)

*