-Postawiłam to wasze
paskudztwo
na stole...
-To nie paskudztwo,
tylko... jak to
się nazywało w
Diunie? – Przyprawa
(Moi Starsi)
28 grudnia roku pańskiego 2007, po strategicznie
nieprzespanej nocy, pełen nieuzasadnionego optymizmu, znalazłem się pod filią
urzędu miejskiego we Wrzeszczu w celu wyrobienia sobie nowego dowodu
osobistego. Pojawiłem się we Wrzeszczu, ponieważ jak wieść gminna niesie w
urzędzie głównym odbywała się krwawa hekatomba z użyciem narzędzi ręcznych i
elektrycznych, broni białej a czasem także siecznej, w przypadku
nieskrępowanego użycia zębów i pazurów.
Pod urzędem pojawiłem się o 3 nad ranem, specjalnie nie
pchałem się wcześniej, bo „nie chciałem być pierwszy przy drzwiach”. Kolejka,
którą tam odkryłem stała tam już od 9 wieczora poprzedniego, a nim me
oszronione oczy ujrzały światło dzienne stało za mną kolejne 700 osób,
okrążając zgrabną spiralą budynek. Po pięciu godzinach odmrażania nabiału,
krwawej walce z elementem emerytalnym, wypiciu czyjegoś piwa i zawarciu kilku
znajomości byłem 183. Było tylko 200 numerków, ochroniarze byli życzliwi i
przekupni, konicy brali 5 dych od numerka a o godzinie 8:15 po rozejściu się
„mojej kolejki” od razu ustawiła się następna, która miała stać tam kolejną dobę.
Z tego, co widziałem jakiś typ przyszedł z krzesełkiem turystycznym i butlą
gazową.
Czekałem prawie do 18, ale nie nudziłem się. Bezsenność i
czekanie wprowadza w rodzaj stuporu i wyostrza zmysły, tak więc gdy nie
przekonywałem przygodnych, lotnych hord emerytek o ich nieprzemijającym czarze
i urodzie, albo nie toczyłem dysput społeczno politycznych, siedziałem z
zamkniętymi oczami wsłuchując się w rozmowy dookoła.
Poznałem hodowczynię drapieżnych chomików, potęgującą
wrodzoną krwiożerczość tych stworzeń surową wołowiną i wdowę, wirtuozkę
włóczki, ubraną w nią od stóp do głów. Wsłuchiwałem się w skargi starego
aparatczyka, który z kart swego trzydziesto siedmioletniego dowodu odczytywał
historię swojego życia. Okazuje się, że już za Gierka można było jeździć za
granicę „na dowód”. Poznałem mrożące krew w żyłach perypetie młodych matek i
słuchając pary właścicieli warzywniaków odkryłem mroczne sekrety kiszonej
kapusty (nigdy już nie tknę tego świństwa).
Załatwiając formalności byłem półprzytomny i w sumie niewiele
pamiętam, oprócz tego, że przerywał mi długopis i mój podpis w dowodzie będzie
nieco...hm, zastanawiający.
Po wszystkim poszedłem do Lenn, której mąż wysyłał mi akurat
smsy z Mławy, którą mijał właśnie w mknącym przez ciemność pociągu. Spiłem się
tam nieludzko jednym kieliszkiem wina.
A skoro już o piciu, to sylwester też był u Lenn. Nie
mieliśmy za bardzo gdzie się podziać więc wyposażeni we flaszki i sałatki
zwaliśmy się jej na głowę. Było fajnie, z żarciem, piciem i rozróbą, za którą
ktoś usiłował mnie przepraszać, zupełnie niepotrzebnie, bo jako osobnik
brzeźnieński po ostateczny fosfor kości, jestem przyzwyczajony do spotkań
towarzyskich, na których: „...ktoś dostał w nos, to popłakał się ktoś, coś
działo się...”. Poza tym byłem trochę zajęty nawigacją, ponieważ do oczywistego
wpływu substancji chemicznych wypełniających szczelnie moje subtelnie i
urodziwe ciało, dodać należy fakt, że w ogólnym ferworze walki Lenn skasowała
mi okulary. Ma kobieta refleks, trafiła je trzy razy nim ich kawałki wirując
zaryły w ziemię. Zatrzymałem ją wtedy, co nie było łatwe ze względu na pędzące
ją akurat wysoko oktanowe ADHD i nie pozwoliłem stepować po okolicy nim znajomi
nie pozbierali szczątków. Po za tym nasza mała, subtelna istota rozkwasiła nos
Awari i z lekka naruszyła jej gałkę oczną, a na koniec, gorąco przepraszając
ugryzła mnie w policzek. Nie wiem jak inni, ale ja bawiłem się świetnie i na
drugi dzień, gdy to wszystko powracało, wynurzając się z czerwonej mgły,
chichotałem z lekka histerycznie.
Pyta blondynka blondynkę:
-Jak spędziłaś Sylwestra?
-Sam zszedł...
(Radio)
*