poniedziałek, 14 września 2015

Dzień wskrzeszenia

Oto idealna para: myśliwy i zwierzyna.
Tylko czas pokarze kto jest kim.

Podobno udowodniono w końcu eksperymentalnie, że rzeczywistość nie istnieje, dopóki na nią nie patrzymy. Czym więc w takim wypadku staje się ból, śmierć bliskiej osoby, wypalająca wewnętrznie choroba?
Któż więc ostatecznie może powiedzieć, że istnieje coś jeszcze poza mną?
Dlatego właśnie mamy wkodowanego Boga w samą strukturę mózgu, by podobne idee nie doprowadziły nas do szaleństwa... a może po to byśmy jedną myślą nie starli wszechświata na proch.
Zostawiamy za sobą zdarzenia i przyjaciół ciągną się za nami jak świetliste skrzydła rozciągnięte nieskończenie w przestrzeń. Ostatnio jestem zmęczony tak bardzo, że nawet nie chce mi się nie chcieć iść do pracy. Wokół rozkwita nowe wczesne średniowiecze. Rzym upada, ale jego mieszkańcy wciąż widzą blask imperium, czują jego kobaltową moc w żyłach, wsłuchują się w jego wieczną chwałę, moc, wyższą kulturę. A tymczasem nowi Wizygoci i Germanie zalewają ulicę.
Nie zrozummy się źle, nie marzy mi się Festung Europa. Dziwi mnie tylko rozlazła reakcja, na kolejne kryzysy, narodów, które potrafiły wymyślić niegdyś imperializm, prawa człowieka czy nazizm. Obecnie nic nie jest rozwiązywane, trwamy napędzając to trwanie pieniądzem. Nagle zabrakło nam zasad i woli do narzucenia ich innym w imię niezachwianej wiary w słuszność.
Przegramy jeśli nasza wiara będzie słabsza od wiary naszych przeciwników.
I znowu nie zrozummy się źle, nie jestem przeciwko uchodźcom. Wręcz przeciwnie uchodźcy, emigranci, ich umiejętna asymilacja to klucz do potęgi. Nigdy, nigdy w historii nie zaistniało imperium, które byłoby wewnętrznie spójne, czy jednonarodowe. Nawet III Rzesza, której władcy mieli piredolca na punkcie czystości rasowej była konglomeratem nacji, nawet my byliśmy potęgą gdy Rzeczpospolita była Dwojga Narodów.  Napęd machinie zdobywców daje ferment i reakcja w społecznych kotłach.  Jednolitość to skostnienie i bezruch. Najjaśniejsza znów stanie się liczącą się potęgą wtedy i tylko wtedy, gdy pewni swoich racji, bez strachu przyjmiemy do siebie INNYCH. I ich "pożremy".
Tak wiec gdy widzę te tłumy wędrujące po ulicach w protestach przeciwko przyjmowaniu uchodźców widzę pionki, pożytecznych idiotów, zaprogramowanych przez Rosję, Zakon Syjonu czy inną Lożę Czarnego Kozła z falbanką, którzy walczą o to by Polska była słaba i już na zawsze podatna wpływom.
Nawet jeśli przybyłoby do nas 5 milionów emigrantów to nas nadal jest prawie 40 milionów, naprawdę wierzycie, że sobie z nimi nie poradzimy? Przecież przeżyliśmy już niejeden koniec świata, z czasem unicestwiliśmy każde imperium, każdego wroga jaki stanął nam na głowie. Jesteśmy Polakami do kurwy nędzy, Jesteśmy wyjebiści.

*

czwartek, 3 września 2015

Distopia

To że dzieje się to w twojej głowie
wcale nie oznacza, że nie dzieje się
to naprawdę

Sarenkę poznałem przy poczcie we Wrzeszczu. Szponiasta dała znać, że spotkała się z dawną koleżanką z klasy i jak chcę to mogę dołączyć. No to dołączyłem. Stały akurat tyłem gdy nadszedłem w glorii i chwale, do wtóru chórów piekielnych cheerleaderek na płonących wrotkach i sporadycznych wstrząsów tektonicznych. Stały i pewny, krystaliczny i nienaruszony. Chciałem walnąć jakimś tekstem typu: No i co tam dzierlatki, gdy obie się odwróciły i ją zobaczyłem  Zatkało mnie i już do końca dnia byłem raczej milczący, albowiem Sarenka okazała się jedną z najpiękniejszych kobiet jakie kiedykolwiek widział mój świat.
W ostatni łikend byliśmy na jej ślubie. To było złote popołudnie i długa, długa noc, pełna przygód i alkoholu, którą czas wypełnia mi już w głowie pastelowym puchem nostalgii. Jaśniejące witraże kościoła na Czarnej, mały, stary, biały samochodzik cały w czerwonych wstążkach, który powiózł młodych w zielenie łąk i pól. Odległe miejsce wesela pełne altan i trawników, oraz dość niespodziewanie zdekapitowanych głów różnych stworzeń. Tańce, tańce, tańce. dobry zespół i wodzirej w czerwonej koszuli. Dawno nie byłem na weselu na którym tak schodziłaby wódka, w dodatku siedzieliśmy akurat na granicy dwóch grup, tak że piliśmy w dość morderczym tempie raz z jednymi, raz z drugimi.
Nie zatańczyłem z panną młodą, czego żałuję i żałować będę już na zawsze, ale ostatnio los przetacza się po mnie rozkosznie swoim tłustym, kostropatym cielskiem i moja wola zdecydowanie osłabła., okazała się za słaba by pokonać moją ulubioną, społeczną fobię. Tym bardziej mnie to męczy, że gdy na moim weselu były te tańce co to się płaci za tańczenie z młodymi, gdy tłumy fanów gnały do Pazurzastej ona jedyna ze mną zatańczyła... no zatańczył jeszcze Krzysiu, ale on nie miał takiej fajnej sukienki.
Gdy zaczęły się zabawy o północy ja oczywiście krążyłem już gdzieś w ciemnościach na powietrzu. Pomijając już że ktoś mógłby wpaść na pomysł zaangażowania mnie w jakieś przeciąganie cytrynki przez krocze czy coś równie absorbującego, sam widok tych osaczonych ludzi i niemego wrzasku w ich oczach dziwnie mnie stresuje.
Krążyłem w ciemności słuchając muzyki i stłumionych śmiechów. W mroku nie widziałem cienia na oku, wódka zatopiła strach i poczułem się trochę jak dawno temu. Trochę gdzieś, trochę obok. Obecny, niezaangażowany, tęskniący ale świadomy że ta tęsknota będzie piękniejsza i mocniejsza niż jakiekolwiek przeżycie. Poszedłem aleją drzew w kierunku pełni księżyca . Wyszedłem na pustą szosę i spojrzałem na świat skąpany w ciszy i srebrnej mgle. Jasne niebo nad wzgórzami, daleko jedno rozświetlone okno pośród drzew, miejsce jak z baśni dopasowane doskonale do mojego wnętrza. Poczułem się naprawdę szczęśliwy.
Czym bliżej świtu tym mniej rodziny, została za to młodzież, wódka i zespół, miejsce miały dantejskie sceny, których wspomnienie już na zawsze wywoływać będzie uśmiech na naszych twarzach. Clou programu było zrabowanie ze stołu ze smalcem i dziczyzną, wielkiego, glinianego gara kiszonych ogórków. Miejsce miało łapczywe pożeranie, kwaśny deszcz oraz konkurs: powiedz kiedy stop. Garnek uzyskał miano basenu z krokodylami, a po każdym szczęśliwym trafieniu szczęśliwiec otrzymywał kapiącego ogóra, ze słowami :masz krokodyla , odgryź mu łeb.odgryź łeb! ODGRYŹ ŁEB!!!.
Do Miasta odwiozła nas jakaś niesamowita para i ich kolega, który dotachał się tam zdaje z Mariengorga.. Dziewczyna była jak ze snów poetów o mrocznych muzach z papierosami w długich fifkach, a kolesie walili tekstami które akurat w tamtym stanie umysły były niezwykle śmieszne.
Po 5 we Wrzeszczu napotkaliśmy w tramwaju wracającego z pracy Dana. Tym samym upadła nasza teoria, że pojechał zatrudnić się do magazynów Biedronki w charakterze Szynki z Biedronki, ewentualnie dziczyzny z daniela, w końcu wysyłali go na tyle badań lekarskich, a potem tak nagle znikł...

- Zobacz owieczki
- A właśnie zastanawiałam się,
 co to za dziwne , białe krzaki

(My)

*