niedziela, 30 sierpnia 2009

Postaw niech leży



Gdy plotki się starzeją
stają się mitami

(Lec)

Gdy byliśmy w podstawówce wyszła książka „Nalot”, która dość diametralnie zmieniła nasze wyobrażenia o wojnie. Bawiliśmy się potem w samoloty, rozkładając ręce ganialiśmy pomiędzy drzewami imitując ryk silników. Każdy chciał być myśliwcem: ostronosym Lightingiem o podwójnym usterzeniu lub czarnym jak noc Heinklem w kamuflażu nocnego łowcy. Parkowe alejki rozbrzmiewały terkotem sprzężonych działek i karabinów maszynowych, czasem skowytem lecącej w płomieniach ku ziemi maszyny. Tylko ja zawsze chciałem być Lancasterem. Wolnym i ogromnym, powoli majestatycznie sunącym przez przestrzeń pośród basowego pomruku silników rolls royca, delikatnie biorącym zakręty. Może to i było mało ambitne, może związane z moimi gabarytami czy ogólną przewrotnością mojej natury, w każdym razie przynosiło mi to spokój i poczucie potęgi pośród tej powietrznej hekatomby, nie wspominając już o tym, że wszyscy zajęci wzajemnym wyżynaniem, zostawiali w spokoju cel tak wielki, powolny i oczywisty, dzięki czemu zwykle kończyłem zabawę w całości.
Przypomniało mi się to podczas wędrówki przez nagle i niespodziewanie remontowany Park Brzeźnieński. Wszystkie wejścia zablokowano, w środku jest więc z lekka pustawo, jak za najlepszych czasów komuny. Tylko najbardziej wytrwałe matki z wózkami (jak one to robią) i podobne mi łaziki sforsowały bariery i szykany by grasować pośród zrywanych asfaltów i ścinanych drzew. Wwieźli tam między innymi ogromne góry piachu. Wlazłem oczywiście na nie, czy raczej wbiegłem popiskując radośnie i pokrzykując, sądząc nieroztropnie, że jestem sam. Widok z góry był zaiste niezwykły, nie tylko z powodu szerokiej perspektywy, ale także niezwykle głębokiego i doskonale zamaskowanego okopu, wypełnionego po brzegi kilkuletnimi młodzieńcami, którzy na mój widok kurczowo ścisnęli w rękach saperki najwyraźniej zastanawiając się czy mierzyć w stopę czy rzepkę. Spojrzałem na nich, spojrzałem na sąsiedni wzgórek, ale i stamtąd mierzyły mnie nieżyczliwe oczy. Podwinąłem więc prącie pod siebie i wycofałem się na z góry upatrzone pozycje.
Wieczorem nadszedł wiatr i porozrywał chmury, miejsca gdzie ekipy dopiero co pozrywały asfalty i chodniki zaroiły się dzikim tłumem z wykrywaczami. Było tam tak ciasno, że chyba wykrywacze wykrywały inne wykrywacze. Brzeźno było ostatnią linią obrony przed Newport, z którego wciąż jeszcze odchodziły statki pełne uchodźców z płonącego Wolnego Miasta i Prus. Rosjanie nadchodzili od strony Glattkau. Nie było jeszcze wtedy okolicznych lasów i wzdłuż morza ciągnęły się kilometrami podmokłe równiny, na których Brzeźno było jedyną przeszkodą terenową i ostatnim bastionem.
Przechodząc widziałem zerwany płat asfaltu, przewrócony na nice, w który wtopiło się kilkadziesiąt pordzewiałych łusek. Czasem jeszcze przechodzi mnie dreszcz, gdy pomyślę, że pod boiskami wokół mojej starej szkoły pogrzebane są stare okopy, pełne sprzętu, porzuconego dobytku miejscowych i murszejących kości.

Noc jest tabliczką czekolady
połamaną na kostki domów
chodzą panowie policjanci
z papierosami w zimnych dłoniach

jeśli śmierć jest to z daleka
może nas tylko wzrokiem ukłuć
jęczą tramwaje na zakrętach
grzechocze kość o kość bruku

(Piotrowski)

*

piątek, 28 sierpnia 2009

Stardust at last



Każdego ranka zrywam się do lotu.
Odradzam jak Feniks z popiołów,
by nocą umierać jak najgorsza dziwka
w rynsztoku własnej nadziei

(Sven Saphire)

Powietrze w Mławie jest inne. Inne są zachody słońca, bardziej miękkie, bardziej kolorowe. Trwają znacznie dłużej. Może to pył głębi lądu? U nas zachody słońca mają w sobie pewną surowość i przejrzystość, mniej w nich tajemniczej miękkości nadchodzącej na kocich łapach nocy. U nas w zachodach słońca kryje się coś ostatecznego, jakaś taka ostrość krawędzi noża.
Gdy w połowie tygodnia do Mławy dojechał Antychryst, babka nie miała wyjścia i umieściła mnie razem ze Szponiastą w jednym pokoju. Oczywiście na osobnych łóżkach. Znaczy się Moja Lady na ogromnej kanapie po której mogła przewracać się rozkosznie we wszystkich możliwych kierunkach i pełznąć bezpiecznie przez sen w stronę odległych horyzontów, a ja wylądowałem na chrzęszczącej i obłąkańczo strzelającej w środku nocy sprężynami amerykance, którą zaprojektował chyba sam Doktor Mengele. W każdym razie z pokoju jest bezpośrednie wyjście na werandę, z którego nie omieszkałem skorzystać odwlekając możliwie radosne chwile zbliżenia z amerykanką.
Szponiasta przebywała jeszcze w łazience przyoblekając się w twarzową piżamkę z krówką. Stanąłem boso na ciepłym betonie, było ciepło i cicho a powietrze wypełniał milion zapachów. Spojrzałem w górę i chyba po raz pierwszy w życiu zobaczyłem Drogę Mleczną.
Niebo nad Miastem jest przesycone Miastem. Nasza łuna sięga granic stratosfery i nie przyćmiewa tylko najjaśniejszych gwiazd. Gdziekolwiek byłem widziałem tylko fragment nieba między budynkami, lub szczytami górskimi. Patrzyłem przez lekką mgiełkę lub nieaktualne o całe lata okulary. Teraz stałem na tej starej, spękanej werandzie, na której stawiałem niegdyś pierwsze kroki i patrzyłem na rozciągającą się przede mną gwiezdną autostradę, rozżarzoną i pulsującą, ciągnącą się w nieskończoność i tak jasną, że rzucałem na stary beton cień.
Wyciągnąłem się na całą długość, wystawiłem twarz na ten blask, podniosłem ręce. Stałem tak jak jakaś gwiezdna antena i czułem przepływające przeze mnie falami ciepło. Z ciemności cicho wychynęła Pazurkowata, objęła mnie i przytuliła się też patrząc w górę. Wiatr szumiał pośród liści, wszystko pachniało, z wdziękiem kończyło się lato. Staliśmy tak naprawdę długo, aż aksamit nieba zaczęły przecinać spadające gwiazdy. Staliśmy tak długo nie chcąc się kłaść, świadomi, że tuż za granicą nocy dopełnia się czas i czeka nas powrót do domu.

W życiu zawsze chodzi o drobiazgi,
nie potkniesz się o górę, potkniesz
się o kamień

(Król Salomon)

*

środa, 26 sierpnia 2009

Poczuj moc podwójnej objętości



łowca się nie boi
strach jest dla ofiar

Powróciliśmy z Mławy i tak, jestem dwa grubszy. Jakbym się potknął to w ziemie uderzyłbym zapewne z takim miękkim, gumowym odgłosem, odbił się jak ta słynna sowiecka, kauczukowa bomba atomowa: Zabiła 5 milionów, odbiła się i dalej skacze...
Świat wydaje nam się stały i bezpieczny bo w tym przedziale zarezerwowanym dla naszego postrzegania, zagnieździła się powtarzalność. Widzimy mijające pory roku, śledzimy wędrówkę wskazówki zegara codziennie w pracy, widzimy te same ulice i budynki. Jak w kalderze Yellostone, stare sosny, mech czy spokojne wody jeziora mówią nam, że wszystko mimo, że się zmienia jest stałe i niezmienne. Cieszymy się spokojem krocząc przez nieckę krateru superwulkanu liczącą sobie 4000 kilometrów kwadratowych.
Dziś jedziemy na pogrzeb na Wyspę Sobieszewską. Jest tam taki niewielki cmentarzyk pośród drzew, kawałek za mostem pontonowym. Rak pojawił się niespodziewanie. Po dwóch tygodniach badań przyznano dwa tygodnie życia... Właściwie to co byście zrobili mając dwa tygodnie życia, kiedy wydawało się, że ma się przed sobą dziesięciolecia? Pożegnalibyście się ze wszystkimi czy napluli w oko światu?
Życie trwa moment i zmienia się w szalonym tempie. Gdy jesteśmy gotowi przechodzimy na drugą stronę. Ci zdolniejsi szybciej niż inni. Najwyraźniej ktoś tam, potrzebował ją natychmiast i na karcie powołania pozostawił jedynie trochę czasu na załatwienie najważniejszych rzeczy i spakowanie walizki.
Kiedyś spotkamy się wszyscy za wielką rzeką. Niekończącymi się kolumnami pomaszerujemy przez czarne równiny popiołów by podbijać nowe światy, ale dziś idziemy na ten leśny dworzec by patrzeć jak pośpiesznym do nieba odchodzi jeden z nas.

W podróży zawsze jest coś
ostatecznego i nieodwracal-
nego, a kiedy się kończy tak
naprawdę nie wraca się już
w to samo miejsce

(Troisi)

*

niedziela, 16 sierpnia 2009

Dźwięk niedzieli o poranku



- Jak ten ślimak mógł tam wleźć?
- To musiała być dłuuuga droga.
- Hehe
- Może zostawiłeś drzwi otwarte
na dłuższy czas...
- Buhahahaha
- Pewnie czekał tuż za progiem...

(My)

Noce pachną grillem. Pod samo brzeźnieńskie molo na echosondach podtoczył się miejski statek badawczy o niebieskim kadłubie i na wielkim ekranie na plaży można było oglądać jak nurkowie sprzątają dno ze śmieci, butelek i zagubionych aparatów cyfrowych. Przemknąłem przez łąki za Szpitalem Zaspa w nadziei na brutalny gwałt na Gai, gdyby akurat przechodziła, potem pojechałem z ojcem i babką na cmentarz, który, przez półtorej miesiąca ulewy miejskiego lata przepięknie zarósł, a miejscami się pozapadał. Wycinając wśród gęstych paproci drogę ku naszym grobom zastanawiałem się jak to będzie gdy klimat ociepli się na dobre i monsuny rozmyją te wszystkie tarasy, a umarli spłyną z błotem dolinami w kierunku Niedźwiednika. Zresztą co ja się przejmuję, 2012 już blisko. Pewnie przejdą tędy trzykilometrowe fale i pogrzebią wszystko pod stumetrową warstwą mułu jak ostatnio.
Na razie ustawiliśmy dziadkowi świeczki po marynarsku. Na jednej burcie grobu czerwone, na drugiej zielone.
Cały dzień było coś ze mną nie tak. Miałem problem z nabraniem oddechu i chwiałem się wciąż na granicy świadomości. Co chwilę odpływałem, utrzymując się na powierzchni jedynie siłą woli. Miałem wrażenie, że gdy się wieczorem położę to już się nie obudzę. Napełniło mnie to ulgą i uczuciem dziwnie przypominającym radość. Szponiasta się jednak nie ucieszyła się za bardzo i kazała wysłać sygnał zaraz po przebudzeniu.
Tymczasem włażąc po ciemku do łazienki odkryłem w umywalce... no cóż by innego? Kolejnego ślimaka... Szajze! Jeden ślimak był nawet zabawny. Haha! Ślimak, ślimaczek, ale dwa? I znowu znikąd. A co jeśli to początek inwazji krwiożerczych ślimaków morderców, które wypełzną tysiącami z sitek odpływowych i zostawiając lśniący szlak wydzielin wlezą na drzwi wejściowe i za pomocą swoich oślizgłych ogonków przekręcą klucz w zamku, by wpuścić do środku Królową Roju, Wielką Macierz Muszli czy Diabli Wiedzą Co? Następnie monstrum mlaszcząc i ćmokając wpełźnie na górę i zainstaluje mi się w łóżku by kopulować namiętnie i zapamiętale w celu stworzenia oślizgłego potomstwa, które zapanuje nad światem i zaanektuje światowe zbiory kapusty...
Przepraszam, czy komuś jeszcze chce się wymiotować?
W każdym razie nim się położyłem sprawdziłem sufit nad łóżkiem i zajrzałem pod nie czy przypadkiem nie bunkruje się tam jakiś oślizgły desant, który w nocy wpełzłby mi przez nos do mózgu, czy coś w tym guście.

Poczekaj, mam tu gdzieś moje specjalne
szczypce do obcinania palców... Nie ma,
musiałem ich ostatnio używać i nie odło-
żyłem na miejsce.

(Mła)

*

piątek, 14 sierpnia 2009

Szczęście kocha szaleńców




Pamiętam jak kiedyś w muzeum
widziałem notatki Mickiewicza
i stojąc nad tą gablotą zastanawiałem
się czy wieszcz był akurat pijany
czy upalony. Słowa w wersach,
wersy w strofach tańczyły jak
różowe słonie z najbardziej
przerażającej sceny w „Dumbo”

(Ćwiek)

Otworzyłem drzwi. Za nimi czaił się księżyc. Jego jasne światło wlało się do środka jak fala odznaczając na ścianie za mną mój wyraźny cień. Rzuciłem na niego okiem, ale nie wyglądał jakby się miał ode mnie oddzielić. Przez moment poczułem się jak jakiś wampiryczny Piotruś Pan grzejący swą marmurową cerę w pulsującym świetle gwiazd i wlatujący nocami przez okna do pokojów nastoletnich dziewcząt, o gładkich szyjach by porywać ich dusze do Nibylandii. Obawiam się tylko, że mam ostatnio zbyt mało dobrych myśli by wzlecieć dokądkolwiek.
Kupiłem, po 5 zeta od sztuki, dwie stare monety od jakiejś kobity. Wyceniłem je raz, drugi, potem trzeci. Okazało się, że cholery są warte ponad 2000. Super powiecie, jasssne. To trochę tak jakby student handlujący trawką w akademiku znalazł karton z trzydziestoma pięcioma kilogramami kokainy. Nadmiar szczęścia i klęska urodzaju. Po prostu zła liga. Trzy dni ganiałem próbując je upłynnić. Zgodnie z przewidywaniami wszyscy jak jeden usiłowali mnie okantować proponując jedną czwartą ceny. Skurwiele powiadamiali się nawet nawzajem. Wchodzę do kolejnego antykwariatu, a tu gość zrywa się z błyskiem rozpoznania w oku i mówi: No to niech je pan pokarze. Jebana filatelistyczna mafia. Miałem ochotę cisnąć ten złom do Motławy ku uciesze przyszłych archeologów.
Zakupiłem też czipsy salami... Myślałem, że to czipsy o smaku salami, ale nie, to salami pocięta jak czipsy. Całość musiała wyglądać jak ta scena z Garfielda, gdy odkrył u siebie w kuchni płatki śniadaniowe o smaku lasagni. Bo moi kochani, ja po prostu kocham salami. Jestem w stanie wciągać ją kilogram po kilogramie, mogę z nią spać tuląc czule jej krągłości w ramionach, smarować się wonnym tłuszczem i tarzać w smakowitych plasterkach, z których każdy uśmiecha się do mnie porozumiewawczo. Najprawdziwsza Alicja w krainie peperoni.
A poza tym po powrocie do domu odkryłem w umywalce ślimaka bez skorupki. Ktoś ma pomysł jak on się tam dostał?

Idziemy przez park
- Jestem zmęczony i zdołowany...
- Po spotkaniu ze mną powinieneś być
wesoły i rześki jak skowronek!
- Arch! Arch! - wyrzęziłem śliniąc się z
lekka, podskakując pląsawicznie
i wymachując energicznie dłońmi po
bokach, niczym rozszalałe kiwi
- PO!!!

(My)

*