Gdy plotki się starzeją
stają się mitami
(Lec)
Gdy byliśmy w podstawówce wyszła książka „Nalot”, która dość
diametralnie zmieniła nasze wyobrażenia o wojnie. Bawiliśmy się potem w
samoloty, rozkładając ręce ganialiśmy pomiędzy drzewami imitując ryk silników.
Każdy chciał być myśliwcem: ostronosym Lightingiem o podwójnym usterzeniu lub
czarnym jak noc Heinklem w kamuflażu nocnego łowcy. Parkowe alejki
rozbrzmiewały terkotem sprzężonych działek i karabinów maszynowych, czasem
skowytem lecącej w płomieniach ku ziemi maszyny. Tylko ja zawsze chciałem być
Lancasterem. Wolnym i ogromnym, powoli majestatycznie sunącym przez przestrzeń
pośród basowego pomruku silników rolls royca, delikatnie biorącym zakręty. Może
to i było mało ambitne, może związane z moimi gabarytami czy ogólną
przewrotnością mojej natury, w każdym razie przynosiło mi to spokój i poczucie potęgi
pośród tej powietrznej hekatomby, nie wspominając już o tym, że wszyscy zajęci
wzajemnym wyżynaniem, zostawiali w spokoju cel tak wielki, powolny i oczywisty,
dzięki czemu zwykle kończyłem zabawę w całości.
Przypomniało mi się to podczas wędrówki przez nagle i
niespodziewanie remontowany Park Brzeźnieński. Wszystkie wejścia zablokowano, w
środku jest więc z lekka pustawo, jak za najlepszych czasów komuny. Tylko
najbardziej wytrwałe matki z wózkami (jak one to robią) i podobne mi łaziki
sforsowały bariery i szykany by grasować pośród zrywanych asfaltów i ścinanych
drzew. Wwieźli tam między innymi ogromne góry piachu. Wlazłem oczywiście na
nie, czy raczej wbiegłem popiskując radośnie i pokrzykując, sądząc
nieroztropnie, że jestem sam. Widok z góry był zaiste niezwykły, nie tylko z
powodu szerokiej perspektywy, ale także niezwykle głębokiego i doskonale
zamaskowanego okopu, wypełnionego po brzegi kilkuletnimi młodzieńcami, którzy
na mój widok kurczowo ścisnęli w rękach saperki najwyraźniej zastanawiając się
czy mierzyć w stopę czy rzepkę. Spojrzałem na nich, spojrzałem na sąsiedni
wzgórek, ale i stamtąd mierzyły mnie nieżyczliwe oczy. Podwinąłem więc prącie
pod siebie i wycofałem się na z góry upatrzone pozycje.
Wieczorem nadszedł wiatr i porozrywał chmury, miejsca gdzie
ekipy dopiero co pozrywały asfalty i chodniki zaroiły się dzikim tłumem z
wykrywaczami. Było tam tak ciasno, że chyba wykrywacze wykrywały inne
wykrywacze. Brzeźno było ostatnią linią obrony przed Newport, z którego wciąż
jeszcze odchodziły statki pełne uchodźców z płonącego Wolnego Miasta i Prus.
Rosjanie nadchodzili od strony Glattkau. Nie było jeszcze wtedy okolicznych
lasów i wzdłuż morza ciągnęły się kilometrami podmokłe równiny, na których
Brzeźno było jedyną przeszkodą terenową i ostatnim bastionem.
Przechodząc widziałem zerwany płat asfaltu, przewrócony na
nice, w który wtopiło się kilkadziesiąt pordzewiałych łusek. Czasem jeszcze
przechodzi mnie dreszcz, gdy pomyślę, że pod boiskami wokół mojej starej szkoły
pogrzebane są stare okopy, pełne sprzętu, porzuconego dobytku miejscowych i
murszejących kości.
Noc jest tabliczką czekolady
połamaną na kostki domów
chodzą panowie policjanci
z papierosami w zimnych dłoniach
jeśli śmierć jest to z daleka
może nas tylko wzrokiem ukłuć
jęczą tramwaje na zakrętach
grzechocze kość o kość bruku
(Piotrowski)
*