Gwiezdni tancerze. Anioły o przezroczystych skrzydłach
rozciągniętych na całe lata świetlne. Próżnia wyrywająca krzyk z ich płuc,
gwiazdy wypełniające oczodoły.
Każdy dowódca gwiezdnej eskadry, czy floty, tańczy dziko
pośród holoprojekcji bitwy wypełniającej mostek flagowy. Połączony z
komputerami taktycznymi pękiem srebrzystych, cienkich jak włosy przewodów,
dobywających się falującym pękiem z jego lub jej karku. Każdy ruch ciała
przemieszcza okręty. Każdy dotyk palca łamie kręgosłupy ważącym miliony ton
gwiezdnym dreadnoughtom i zmienia je w mini supernowe. Gdy taniec się kończy
dowódca opada wycieńczony na kolana pośród czarnej przestrzeni pełnej stygnącej
plazmy, wirujących szczątków i rozpierzchających się na wszystkie strony
kryształków powietrza, wody i krwi. Krew cieknie mu wąskimi strużkami z nosa i
kącików oczu, niczym szkarłatne łzy. Odchyla się do tyłu by nabrać w płuca
ogromny haust powietrza, by poczuć, że nadal jest człowiekiem, a nie żywiołem
czy jakimś oszalałym bogiem zniszczenia z rdzą wypełniającą żyły.
To była długa, niekończąca się doba pełna tętentu pociągów i
słonecznych plam tańczących po leśnych traktach pokrywających górskie stoki.
Wyszliśmy nocą z Marzanem na taras schroniska Kudłacze. Świat opadał od nas w
dół stokiem. Okoliczna młodość tłoczyła się niżej przy ogniu. Niebo rozmywało
się wśród smug granatów i fioletów, lśniły zimnem gwiazdy. Beskidy smużyły się
mrocznymi masywami, w dali na tle nieba czaił się cień Wielkiej Góry. Dzień i
przyszłość miały jeszcze ujawnić przed nami śnieg na jej szczycie. Daleko na
jednym ze stoków maleńkie migoczące światło. Obraz mrocznej niewzruszonej
potęgi i spokoju.
Z boku zaś prześwitująca przez niewielki pas drzew panorama
ludzkiego świata. Ogromny przypływ świateł wlewający się w doliny. Ogromna fala
aktywności ukoronowana rozżarzoną na horyzoncie megawatową eksplozją Krakowa.
Migocząca niespokojnie i przejmująca swą skalą. Nigdy nie byłem tak wysoko
nocą. Poczułem się jak Bóg patrzący na swe królestwo, albo dno nieba.
„Przypomina cmentarz”- sprowadził mnie na ziemię M - „Cmentarz w święto
zmarłych”, gigantyczna nekropolia ciągnąca się od horyzontu po horyzont. Widok
podszyty strachem na myśl do czego musiało by dojść by wizja ta się ziściła.
Kiedyś przez wiele dni paliłem na podwórku przed domem stare
deski, czwartej nocy, gdy ogień dogasał rozciągnąłem po ziemi żar, by łatwiej
dochodziło powietrze i wszystko dokładnie się spopieliło. Stałem w ciemności
patrząc na wielometrowy, pulsujący gorącem dywan czerwieni i pomarańczu. To
było podobne. To było jak sen. Sen który opowiem kiedy indziej.
*