piątek, 28 marca 2008

Słuchanie to forma dotyku


-Kiedy wreszcie powiesz, że
  mnie kochasz?
-Pierwszego kwietnia...

(Bash)

Wyleczyłem zapalenie gardła w półtorej dnia. Kuracja była doprawdy mordercza i opierała się głównie na spirytusie 97% z Bałtyjska. Tak się zastanawiam, co jeszcze mógłbym w ten sposób wyleczyć.
W ramach flashbacków z imprezy powraca do mnie opowieść Wild Winda jak to na terenie jego posesji znaleźli grób rzymianina. Wiosna przybyła i rozmościła się na mieście jak złotopióra kwoka. Wszystkim nam we krwi płynie bursztynowy szlak.

o drugiej
no ewentualnie drugiej dwadzieścia
z trzeciej knajpy – „PUB KIN”
wytaczam swój nocny upój
przesiąknięty najtańszymi nastolatkami
myślę o najdroższych chwilach
które dostałem za darmo

poetka po kilku kolejkach i jednym rozwodzie
wiezie nas ostrożnie wręcz wolno
od wczoraj jestem zwolniony
a imię moje trzy miliony trzysta tysięcy
powoli przyzwyczajam organizm do ograniczeń
uśmiecham się głupio do słupów
drzewa proszę o wybaczenie
policjanci gdzieś daleko
wyją przez sen ściskając pałki
z myślą o jutrzejszej akcji TRZEŹWOŚĆ

ja – ogólnie rzecz biorąc – jestem niezabijalny
zwłaszcza po siedmiu piwach

(Boros)

*

środa, 26 marca 2008

...i pożrą nas za pomocą paszcz


-Kocham cię  moja  kropeczko
-Kocham cię mój przecineczku

(My)

Ciśnienie mamy takie, że mi się po prostu nie chce. Każdy dzień zaczyna się piękną pogodą, która gdzieś tak do drugiej przeobraża się niby dr. Jackyll, czy też Garfield po wyjątkowo skoncentrowanej w sobie kawie. Cały czas funkcjonuję na granicy bólu głowy. Niezwykle irytujące.
Seba został obudzony we wtorek rano w nie swoim łóżku, a pierwsze co zobaczył to różowy, nabrzmiały sutek 10 centów od swojego nosa. Przeanalizował sytuację, rozejrzał i stwierdził, że znajduje się w łóżku znajomego a budzi go właśnie jego żona. Nie chciał za bardzo wdrażać nas w burzliwe wydarzenia jakie nastały potem, ale ostatecznie wyjaśnił, że znajomy był w kuchni robiąc kanapki, w łóżku zaległ i pozostał, ponieważ małżonkowie nie mieli serca, ani siły by go stamtąd zwlec, a żona jest ekolożką, naturystką i wykazuje inne istotne braki w zdrowiu psychicznym. Znaczy, że zupełnie jej zwisa, co kto u niej zobaczy, ku ogólnej uciesze sąsiadów z bloku naprzeciwko, ponieważ jest skażona bezgraniczną wiarą w „dobro, które tkwi w każdym człowieku” i „kosmiczną harmonię”. Jeśli zaś chodzi o Sebę, to akurat to co w nim tkwiło w tym momencie się uniosło, porywając ze sobą kołdrę, na szczęście zakłócenia kosmicznej harmonii spowodowane dnia wczorajszego przez butelkę smirnoffa i połówkę żołądkowej gorzkiej poniosły go jak na skrzydłach w kierunku łazienki, ratując przed jakimś czynem niegodnym, a Jagodę przed śladami po zębach, a kto wie, może i jakąś transplantacją.
Wczoraj zaś u Sióstr oglądaliśmy coś dziwnego co zwało się Virgin Territory, a następnie drugi romans Obcego z Predatorem, wszyscy byliśmy nieco chorzy, pogoda zaś była nieludzko gwiaździsta i co za tym idzie lodowata. Nadzieja w jakiś dziwny sposób opuszczała nasze serca pod tym niezgłębionym niebem, i właśnie ten moment wybrał sobie Dan by stwierdzić, że w GB wykryli właśnie kilka przypadków jakieś Supergrypy, która zabija 98% zarażonych. Resztę drogi zaś poświęcił filozoficznym rozważaniom, że tak się to zapewne wszystko skończy, żadnych grzejących serce widoków atomowych grzybów, a jedynie skowyt cywilizacji umierającej na skutek własnego skomplikowania i zbyt dobrej komunikacji. W nocy śniło mi się jak w dzwoniącej ciszy wyludnionego Brzeźna usiłuję ustawić wiatrak i sadzę w skrzynkach na parapetach marchewki.

Ominąłem wypalony korpus czołgu
Stygnący u wejścia na Targ Węglowy
Smugi gryzącego dymu
Snują się w powietrzu
Trzaski żarzącego się drzewa
Od budynku Zbrojowni
Jest bardzo cicho i pusto

Zdaje się że
Niechcący przespałem koniec świata

*

niedziela, 23 marca 2008

Ajm e siner


Kain(chyba)-Będziesz miał od tego
włosy na rękach...
Kolcia-Mmmhhhmmm, to może być
przyjemne.

Jestem drżeniem liścia na wietrze. Jestem delikatną, porcelanową wazą na zaczepie pociągu. Rano skutecznie ogoliłem sobie pół twarzy zanim zorientowałem się, że nie zdjąłem z maszynki plastikowej osłonki.
Wczoraj byłem jak zazwyczaj pierwszy pod pomnikiem. Stałem tam patrząc przez półmrok w przestrzeń, czekając na pierwszych gratkowiczów. Wszystko jak zwykle, to że ostatnie większe Spotkania wymarły parę lat wcześniej postrzegałem jako nieistotny szczegół.
Pierwsza przybyła Korniczek, o której wiersze sprzedawałem niegdyś za złotówkę na Woodstoku. Potem Kerry, Kolcia, Agentka, Pazurkowata, Lennonka, Ela, Wild Wind, Ruda Kaśka, Aspis i długowłosy obecnie Mixer. Ostatni pod pomnik przybył Dan zwany niegdyś Przedświtem a obecnie Mrokiem, co ma pewną poetycką logikę, bo jak wie każdy zawodowy pijak – najciemniej bywa przed świtem, czasem też w dzień, ale to zależy od tego co się piło. Potem jeszcze w herbaciarni dogonił nas jeszcze Kain, obecnie bez długich włosów i gitary za to z zachęcającą łysinką. Kain jest wykładowcą, Kolcia okazała się zmysłowa, Kerry tradycyjnie gadatliwy, Korniczek za to milkliwa bo pozbawiona swojej frakcji, Ruda zwyczajowo ubrała coś z czego jej biust wypływał niczym fale przyboju, Ela się poprawiła i nie wygląda już jak śmierć na chorągwi dręczona ostrą osteoporozą, a Wind zachęcał mnie bym wykafelkował mu dom.
Po mieszance piwno- herbacianej udaliśmy się przez monopolowy do domu Lenn, gdzie impreza nabrała rumieńców. Lenn robiła kanapki, wędrowały opowieści, ja zapijałem Krupnik Carlsbergiem, kot miał grzybice. Po prostu super.
Końca nie jestem już tak pewien, było koło drugiej i znacznie mniej osób. Usiłowałem zdaje się odgryźć Kornikowi nos, a na pożegnanie, jak to się u nas ostatnio mówi, porozwieszałem girlandy szczęścia w klaustrofobicznym aneksie łazienkowym Lenn. Zdaje się że trafiłem nawet w kocią kuwetę, co ostatecznie postanowiłem uznać za akt dziejowej sprawiedliwości, w odwecie za to, że kot przez cały wieczór zalecał się do mojego plecaka.
Kerry porozwoził nas po okolicy. Czas jazdy spędziłem pogrążony w straszliwej koncentracji, skupiony wokół własnego, drżącego w ciemności Ja. Dywaniki w samochodzie strasznie trudno się pierze.
Ranek spędziłem siedząc smętnie na wielkim uchu, oddając daninę bogom kanalizacji. Patrzyłem przekrwionymi ślepiami na papier toaletowy i zastanawiałem się który z moich psychopatycznych rodziców kupił rolkę w uśmiechnięte szczeniaczki.

-W tym  pomieszczeniu  jest morderca
  pana Thompsona,.tak jakieś pytanie?
  Pan z czekanem...
-Czy mogę wyjść?

(Garfield)

*

piątek, 21 marca 2008

Grzybica w sprayu


 Mg-Krasnolud patrzy na ciebie,
       wyciągając rękę po twoją
       sakiewkę. Cała karczma
       czeka w milczeniu...
G1-Niepostrzeżenie odrąbuję
      mu  głowę toporem.

 (Bash)

Ja tam was nie rozumiem, chcieliście mieć śnieg na święta? No to jest, a że nie na te? Taki lajf.
Ja za to straciłem obydwu pomocników. Jeden się ślizgnął na pokrytym śnieżną bielą granitowym schodku i stusześdziesięciokilowe okno poszybowało przez przestrzeń niczym puch ostu. Okienko kosztowało 2 tałzeny, chłopaki zrobili więc wszystko co mogli by je ratować. Abo ( Mamy ich trzech” A bo..., Bo mi..., No bo...) postanowił bohatersko powstrzymać upadek potrójnieszklonego monolitu za pomocą własnego uda. Co z pewnością nie było najszczęśliwszym pomysłem w pozycji półleżącej, gdy ciężar nie może zjechać w dół. Okno opadło miękko łamiąc z trzaskiem kość udową i nie zwalniając, złożyło nogę jakby była z gumy. W tym momencie bujnęło się w lewo i drugi z asów przestworzy postanowił je ustabilizować, za co odwdzięczyło mu się wyrywając palce ze stawów i pozbawione chwytu omsknęło mu się na nogę. Tu na szczęście fart zaczął ponownie działać, bo wszyscy obuci jesteścy w „olejoodporne”, w które można ze średnim entuzjazmem walić pięciokilowym młotem i które zapewne byłyby jedynymi butami, które przetrwałyby zagładę nuklearną.
Skoczyliśmy z Malinowskim łapać całość zanim rąbnęła o bruk. Poszło dość łatwo, bo okno jeszcze nie nabrało rozpędu, za to opierało się już dość stabilnie w potrzaskanej nodze Abo, który wybrał akurat ten moment by zacząć wrzeszczeć. Pewnie uświadomił sobie, że oszczędzając1000 zł, załatwił sobie 3 miesiące na wyciągu, za które z braku ubezpieczenia będzie musiał zapłacić.
I teraz morał drogie dzieci: Żadna rzecz nie jest warta waszego życia i zdrowia. Choćby to była Mona Lisa w płonącym budynku, prześliczne Faberge, waza z epoki Dynastii Ming czy pozłacany nocnik prababci. Przy odrobinie szczęścia, ludzkość będzie trwała dziesiątki tysięcy lat i stworzy jeszcze dziesiątki milionów dzieł, wam nikt zdrowia i życia nie zwróci. Więc jakby co rzućcie, niech leci. Może być niemiło, ale to da się naprawić, za to wieczorem przy piwie, cali i zdrowi, będziecie, klnąc, mogli opowiadać znajomym jaki to był cholerny huk.
A tak poza tym skoro już przy dobrych wiadomościach jesteśmy, to LennonkaTass donosi, że Pratchett ma altzchaimera. Nie ma co, wspaniały początek wiosny. Szlus, idę na wagary.

 ...postaw ją  przed sobą, może
bestia  ją  pożre i da ci spokój.
poza tym z pełnym żołądkiem
wolniej się biega.

 (Dan)

 *   

środa, 19 marca 2008

Złe zamiary


Babka obudziła mnie o świcie. Okazało się, że w nocy napadało śniegu na pół łydki, a część sąsiadów już odśnieżyła. Dla babki to nie do przyjęcia by ktoś miał okazać się „lepszy”, więc musi coś z tym zrobić. Szkoda, że moimi rękami.
Śnieg mokry i ciężki, oblepił każdą najmniejszą gałązkę, czy oczko siatki w płocie, w perspektywie moja ulica zakończona parkiem zdaje się być koronkowa. Na razie żadnych śladów kaca, choć wciągnąłem profilaktycznie ze dwie aspiryny.. Takie uderzenie prewencyjne, lepiej żebym to ja go zaskoczył niż on mnie, nie?
Wczoraj miodowy krupnik wchodził jedwabiście, a litrowy kufel piwska ciążył mile na kolanie, gdy wysiadując schody na Strychu wsłuchiwaliśmy się w płynną narrację Borosa. Gdy wróciłem do domu na moment przed północą siadłem tak jak stałem przy stole i jednym tchem wciągnąłem jego 40 nowych wierszy. Rzeczywiście po przeczytaniu wszystkich pozostałych ostatni jest masakryczny.
Wcześniej wędrując przez zacinający syf wypełniający powietrze spotkałem Banana. Jak zwykle pękaty i wyższy ode mnie o głowę, jak to stwierdził Marzan „Gdyby Banan był warzywem, byłby dynią”, „Co ty powiesz, pietruszko” ja mu na to. Ubrany w czerwony sztormiak, który zapewne za pomocą delikatnej perswazji ściągnął w ciemnym zaułku z jakiegoś marynarza.. Cała życie w ochronie, stwierdził, że czas na zmiany. Jest teraz kierowcą nowoczesnej śmieciarki i w skłębionych mgłach przedświtu ściga po chodnikach zabłąkanych emerytów i oszalałe koty. Zaśmiałem się na to i mówię: Każdy chłopak w dzieciństwie o tym marzy, lepiej to już chyba tylko czołgiem...
Nie żyje Czajnik, odpadł od jakiejś ściany na Kaukazie. Lepiej tak niż we własnym gównie na raka. Koleś był właścicielem pierwszego sklepu komiksowego w Trójmieście. Wędrowało się zapętlonymi korytarzami wrzeszczańskiego biurowca, wjeżdżało windami, i gdzieś tam pomiędzy pierwszymi rozbuchanymi firmami okresu transformacji i lokalami efemerycznych partii politycznych, był wciśnięty sklep Czajnika, do którego towar zwoził z Anglii i Niemiec. Kłębiliśmy się tam czasem w kilku, dodatkowo z babcią Czajnika i pochłanialiśmy „The Crow”, „Man in Black”, Spawn” czy pierwsze w naszym życiu hentai.
Gdy rozbujani opuszczaliśmy  ciepłe wnętrze Strychu, wyszliśmy wprost na piętrzące się ku górze, żebrowane cielska gotenchwskich twin towers, w smugach deszczu i śniegu, wyglądały jak coś z „Obcego”, leże królowej kopca na tle pogrążonego w obłędzie nocnego nieba. Gdy potem przekraczałem podmokłą granicę Zaspy i Brzeźna, pękły chmury i wyjrzał księżyc. Na drogę przede mną padł mój wyraźny księżycowy cień.

„Ciężko ranny kpt. Raginis podejmuje decyzję”

Ledwie widzę na oczy. Dym przegryza wszystko.
Straszny jest ten wrześniowy upał. Trzymam się zawleczki.
To metalowe kółeczko pozwala mi zrozumieć kolej rzeczy.

Idźcie już, chłopcy. Wy musicie przetrwać.
Ja w tym schronie zaczekam na lepsze czasy.
Idźcie już – ta cisza nie będzie trwać wiecznie

(Boros)

*

piątek, 14 marca 2008

Strach przetwarzać na radość.


Drim of californikejszon... nucił
sobie przez sen, w cieniu  przy-
tulnego  silosa  rosyjski pocisk
transkontynentalny

Historia zatacza koła. Być może kiedyś Władcy Czerwonej Europy kanonizują Lenina, tym bardziej, że przecież mają już relikwię. Życie zaś to jedna chwila, jak to nucił pijany kierowca buldożera, wjeżdżając do baru wegetariańskiego. Jesteśmy burzą w zamkniętym słoiku.
Te i inne odkrywcze myśli płynęły nam nad głowami, gdy przysiedliśmy sobie kompanią na świeżym murku, oddzielającym wydmy od nowo powstającej promenady. Odchudzili nieco wydmy, żeby zmieściła się trasa rowerowa. Po koparkach można było obejrzeć ich przekrój i tu niespodzianka, wygląda na to, że wydmy w wielu miejscach pojawiły się dopiero po wojnie, a Brzeźno, wraz z domami i podwórkami sięgało samego morza. Pod warstwami zbitego, białego piasku pokruszona linia czerwonego gruzu i spalenizny. Gdzieniegdzie grubsza warstwa czarnoziemu z nieistniejącego ogródka, tyczki od pomidorów, kafle z pieca czy bruk uliczki. Trudno zobaczywszy coś podobnego nie popaść w lekką melancholię.
Wczoraj byłem u dentysty. Znowu mnie cieli i wyciągali z dziąseł kawałki kości, 32 szwy, na skołatanej duszy. Nadchodzi czas porcelanowego uzębienia, może zamówię sobie szczękę jak u rekina, to z pewnością urozmaiciłoby moje życie seksualne, już nie wspominając o załatwianiu rozlicznych, osiedlowych spraw, wystarczyłoby się ładnie uśmiechnąć.
Kilka dni wcześniej zgubiłem w Przejściu Podziemnym 4 stówy. Skapowałem się po 2 minutach, wróciłem... i znalazłem, ludzie kopali zwitek po posadzce, nikt z tłumu nie dostrzegł niemożliwego. To naprawdę cudowne jak ludzie nie potrafią dostrzec, tego czego się nie spodziewają. Dzięki temu właśnie przeżyłem 31 lat opierdzielając się po kątach.
Ale wróćmy do murku. W dzień robotnicy przyczepiali do niego płyty piaskowca. To niewybaczalny błąd. Ktoś kto to projektował nie zdaje sobie najwyraźniej sprawy, gdzie mieszka, z drugiej strony może rzeczywiście to jakaś forma inteligencji człapiącej rodem z Warszawy. W każdym razie za rok, góra dwa płytki będą zachęcająco czarne z finezyjnymi szarozielonymi zaciekami. U nas grunt miewa 100% wilgotności.
Nic to, zapijamy zmęczenie gruzińskim winem. Niebo migocze jak stroboskop, raz słońce i błękit, raz przytłaczająca szarość. Za tydzień w sobote spotkanie gratkowe po latach. W złym dniu i w złej godzinie. Każdy kolejny łyk sprawia, że mniej mnie boli.

- Darzysz fakty dużym szacunkiem
- Nie, nienawidzę ich, to wszystko co mam

(Donaldson)

*

wtorek, 11 marca 2008

Neurobicze


Człowiek nigdy nie uczy innych
wszystkiego co sam umie...

(Pratchett)

Zagubieni w ciemnościach, gdzieś w parku w Brzeźnie, który noc zmieniła w nieskończony świat mroku i widm pni drzew. Ziejąc nieprzetrawionym alkoholem czekamy na dziurę w chmurach, by księżyc swym trupim blaskiem wyodrębnił nasze twarze z ciemności, by powołał nas do życia z ciemności.
Echa daleko niosą się po betonach, drżą pośród uśpionych szyb. My zgarbione żywiołaki osiedli o świecących żyłach i oczach, w których w wyjątkowo ironicznych momentach dziejowych potrafi błysnąć czyste zło. Potrafimy zatrzymać się w pół kroku na piasku, i wsłuchiwać się w dźwięki muzyki niesione ponad wodami zatoki od WhiteTown, gdzie złota młodzież trawi srebro i platynę sekund, i pieniądze rodziców, nie czując jeszcze tej całej goryczy i bezczasu jaki te pieniądze kosztują. Granica wody u stóp, morze jak lustro i muzyka spośród dalekiej pastelowej mgiełki. Czasem czujemy się jak umarli obserwujący z drugiej strony Styksu nieświadomy świat.
Jak wiele kosztuje nas utrzymanie myśli na wodzy, ta ekspresyjna równowaga samoświadomości, której nadmiar natychmiast rzuciłby nas w fale i wypełnił płuca słoną wodą.
Czasem zabawna jest świadomość, że Sue Kwiat Paproci stojąc pośród piasków plaż WhiteTown miała w sobie to samo, gdy patrzyła przez wodę na połyskujące niczym garść klejnotów Brzeźno Wszystkich Żywiołaków. Potem zeszła z liny w powietrze, zeskoczyła z krawędzi, gubiąc ostatecznie równowagę. Pozostawiła zalaminowany dowód osobisty, papierowy dowód istnienia, wodorosty w długich, rudych włosach.
Czasem jesienią gdy sztorm wyrywa oddech z płuc i niesie przez powietrze tysiąc lodowatych sztyletów myślę o tym jak przepłynęła zatokę i wyszła na jakiś odległy brzeg, a z jej ciała opadało ubranie jak zeschłe skorupy, gdy stawiała pierwsze kroki na dziewiczym piasku Dalekiego Kraju swego serca.
Jedyne, co trzyma mnie tu jeszcze przy was to moja Pazurzasta Aleksandra, odrobina poczucia własności, garść ciekawości i uczucie, że nie byłoby fair tak się po prostu poddać. Niemniej coraz mniej mi zależy, coraz bardziej doskwiera, że zdecydowanie i siłę przenoszę na rzeczy, poluję na nie i cieszę się z samego ich posiadania. Tęsknię do czasu gdy wszystko było we mnie jak fale i tak naprawdę zależało mi by być po prostu z innymi.

Z ciemności wyszła ona,
by zamknąć jakiś związek.
Podsyciła nieskończoność.

(Majewski)

*

niedziela, 9 marca 2008

Notatki


Za drzwiami kręcą się starsi, którzy spędzili ostatnie 25 godzin powracając z subkontynentu indyjskiego. Wyciągają z walizek łupy i poutykane wśród ciuchów opowieści. Podobno obok białego Tadź Machalu miał być drugi matowo czarny. Nie zdążono, dzieło pozostanie na zawsze niedopełnione a świat piękny w swym nieskończonym biegu ku doskonałości.
Ostatecznie może to i lepiej, doskonałość to przecież ostateczna granica. Za nią nie ma nic, nic co można by jeszcze osiągnąć, nic za czym można by tęsknić. Doskonała jest śmierć.
Ale od początku. Tydzień zaczął się przyziemnie, znaczy się je leżałem na ziemi, ewentualnie pełzałem sobie pojękując, tudzież charcząc. Od 11 lat nie miałem poważnego zatrucia żołądkowego, gdy więc się pojawiło to powetowało sobie za wszystkie czasy. Nie wiem, co to było, mało ostatnio jadłem, więc może pełen obiad i ciastka wszamane z okazji wizyty Pazurkowatej, okazały się zbyt wielkim obciążeniem, a może miało to związek z tymi „wczorajszymi” muszelkami z mięsem kurczaczym, które Lenn dała mi w słoiku po kremie? Któż to wie. Noc w każdym razie spędziłem upojnie na sedesie, dzierżąc bohatersko w drżących rękach przepełnioną miskę.
Sobotę przeleżałem jak trup, w niedzielę zaś zwlokłem się z barłogu i zabrałem za mycie podłóg, dywanów, mebli i zmywanie fantazyjnych wzorków ze ścian. Potem poszedłem na umówione spotkanie do muzeum.
Bujało mnie jeszcze dość widowiskowo. Rubensy i Memlingi migotały lekko w oczach, a ja spędzałem czas w upiornej ciszy koncentracji, żeby żadnego z nich  nie zarzygać. Mimo to wyjście było udane, choć potem w herbaciarni zabrakło mi odwagi by coś zamówić.
Dotarłem od kolesi powracający z Irlandii na zew Tuska, replikę karabinu M-40 naturalnej wielkości. Wtorek spędziłem na grabieniu liści i strzykawek w otoczenia domu, szybkim montażu 4 okien i wizycie u sióstr, gdzie obejrzeliśmy jakiś przeraźliwy, chiński film historyczny, w którym wszyscy mieli nieruchome twarze. Gdy wróciłem nie było prądu i przekroczyłem północ w pełgającym świetle 15 świec.
W środę dotarliśmy wreszcie punktualnie do herbaciarni. Ostatnio tak zapatrzyliśmy się ze Szponiastą w migoczącą, starą kopię Skrzypka na dachu, że spóźniliśmy się półtorej godziny. Awari zszokowała wszystkich przychodząc w krótkiej spódniczce, przyznać należy, że kończyny dolne ma jeszcze całkiem niezłe.
Dzwonił Marzan, uczestniczył w jakiejś dyskusji o poezji z Odiją w Radiu Plus. To nowy cykl audycji, w których udział bierze publiczność. M mówi, że wchodzi sobie na salę patrzy a tam wpatrzeni w niego magnetycznym wzrokiem siedzą na widowni jego studenci... Mignął mi też gdzieś ostatnio w telewizji.
Podobno Seba dowiedział się o naszym sprzeniewierstwie i widziano go ostatnio jak krążył z saperką po wydmach.
Byliśmy z Pazurkowatą na „Mgle”. Amerykańskie filmy zawsze opierają się na indywidualizmie i przedsiębiorczości jednostki, w tym filmie właśnie te cechy prowadzą bohatera do upadku. Zdaje się, że miało nas to zaszokować, nie udało się. Za to można było się pośmiać z wrodzonego debilizmu amerykanów, którzy nie potrzebują wroga by mordować się i palić się żywcem.
Przed kinem wpadliśmy na Kubika i Podwiązkę, co zdecydowanie uratowało dzień. Po 9 latach chodzenia zaczynają powoli myśleć o małżeństwie. Kątem oka spojrzałem na moją Lady, ale nie wyglądała na zachwyconą tą ideą, poza tym zdaje się że podobne rozwiązania nie leżą w jej naturze dzikiego drapieżnika.
Koniec tygodnia przyniósł mi rodziców, oglądanie filmów i zdjęć oraz normalne jedzenie. I tyle, czas zacząć nowy.

*

piątek, 7 marca 2008

www.1939.com.pl


Kupiłem sobie książkę. „Cyniczny podpułkownik Jerzy Grobicki, dowódca Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego, w najczarniejszych snach nie przypuszczał, że wraz ze swoją elitarną jednostką, zamiast w Afganistanie roku 2007, wyląduje pod Mokrą, w dniu 1 września 1939 roku i z miejsca zostanie zaatakowany przez Wermacht”...
O hosanno! Czytałem już podobne rzeczy pisane przez Flinta, Webera, Ringo czy Turtledove, ale zapewniam, podobna opowieść z naszej swojskiej perspektywy to zupełnie co innego, a teksty typu: „Huk wystrzału i ryk powietrza rozdzieranego przez ciężki pocisk kalibru 125 milimetrów prawie urwał mi głowę. Kurcewicz jak to Kurcewicz, efekciarz i pozer, zamiast podkalibrowego, który przez cienki pancerz starego transportera przeleciałby jak przez muślinową zasłonkę, użył pocisku odłamkowo-burzącego, w sam raz do rozbijania murów Bastylii”, rozczuliły moje stare, złe serce i wywoływały co i rusz łzy karmelowej rozkoszy  cieknące ciurkiem po policzkach..
Taaak. Nad zachodnie ziemie II RP nadeszły gwałtowne opady płonących messerschmittów, a niemiecka posoka upstrzyła okoliczne lasy, stalowe gąsienice i reaktywne pancerze. Chyba miałem deficyt czegoś podobnego. W swoim czasie takim dziełem ku pokrzepieniu serc była króciutka „Noteka 2012”, ale dopiero teraz, gdy czule trzymam w rękach ów tom, wiem jak strasznie długo czekałem na coś podobnego. Miło odkryć w sobie w końcu jakiś narodowy kompleks.

*

wtorek, 4 marca 2008

Łańcuszek z żyletek


Biały kamień. Z wyraźnym odciskiem muszli sprzed miliona lat. Gdy go rozbijasz, co niszczysz, kamień, czy mit?
Wiosna uniosła szarą powiekę. Błękit runął na wszystko. Fala blasku i ciepła dotyka faktur powierzchni. Pod ich wpływem na wierzch wypływają barwy. Jestem wściekły i samotny, moja energia nie ma celu. Proza rzeczy zwykłych, ale koniecznych nie budzi we mnie zainteresowania. Przez to czuję się jeszcze bardziej obcy. Jeszcze mniej ludzki.
Nocami uderza w nas wiatr. Deszcz tańczy po parapecie. Zwijam się w kręgu światła lampy. Czasem chciałbym być po prostu głupszy. Wiara to błogosławieństwo.
Tymczasem upływający czas przyprawia mnie o spazmy wściekłości. Rzucam przedmiotami. Rzucam sobą. Rzucam słowa. Czasem żałuję.
Kończę. Zostawiam to. Idę. Przehandlować kolejną minutę za haust powietrza.

*