piątek, 29 stycznia 2010

Dam ci jedyny spokój jakiego doświadczyć może wojownik



Telefoniczne rozmowy video nie
przyjęły się, ponieważ telefonu
używamy przede wszystkim by
kłamać. Gdy jest się obserwowanym
trudniej wstawiać kit

(Clarkson)

Samobójstwo jest najbardziej konsekwentną formą krytyki rzeczywistości. Jak to kiedyś Panna Ryłko powiedziała Zaroślakowi: Idź w jedną albo drugą stronę, ale na bogów! Nie stój. No to poszedł. W sumie to jesteśmy zgodni, że wszystkie kobiety to interesowne kurwy, ale jakoś tak zawsze jest, że gdy już się w tym utwierdzamy i gromko pokrzykujemy z wyżyn tej wiedzy absolutnej a uniwersalnej to Bóg, los czy inne cholerstwo zsyła na nas jakiś piękny wyjątek.
Z innych nieszczęść: maleje pole magnetyczne Ziemi. Od 1835 zmalało o 9 procent a naprawdę trudno powiedzieć jakie było na samym początku. W pewnym momencie oczywiście zaniknie jak to czyniło już wielokrotnie, a wtedy Ziemia w procesie samonaprawy przebiegunuje się i jądro znowu ruszy. Jest tylko jeden problem, będzie to szybkie. Naprawdę bardzo, bardzo szybkie. Tak szybkie, że całe morze zaleje cały ląd. Jest to zjawisko cykliczne, co rzuca nieco światła na mit o potopie... obecny w 144 kulturach na całej planecie. Jeśli więc macie wyjątkowo szczelne mieszkanie i pewnego dnia po przebudzeniu stwierdzicie, że pieprzony sąsiad z góry, po raz pierwszy od 10 lat nie boruje niczego od świtu wiertarką a na zewnątrz jest -80, to będziecie wiedzieć o co biega. A teraz wybaczcie idę robić sterowiec. Nazwę go Windy City i będzie miał 12 kilometrów długości. Gdy byłem niższy o jakieś 25 centów umyśliłem go sobie do żeglowania przez eteryczną berbeluchę multiwersum. Pamiętam jak kiedyś gnałem przez zdziczałe jeszcze rubieże WhiteTown i wyobrażałem sobie jak z jego pokładu widokowego patrzę na pęknięcie Bariery Gibraltarskiej.

Pewien walijski rolnik miał dosyć
przelatujących czasami nad jego
gospodarstwem samolotów Kró-
lewskich Sił Powietrznych, napisał
więc na dachu stodoły „spieprzać
stąd, pilociki”. Od tego czasu samo-
loty zaczęły przelatywać dwa razy
częściej bo każdy pilot chciał rzucić
okiem na napis.

(Clarkson)

*

niedziela, 24 stycznia 2010

Daty naszych marzeń



Zanim się wprowadziłam Dan
nie prał skarpetek. Gdy mu się
brudziły kupował nowe, teraz
ma ich ze sto...

(Lenn)

Marzan brnie przez zaśnieżone Mazury, sypia w leśniczówce – Muzeum Gałczyńskiego u znajomego poety i chodzi w ciepłych spodniach, które tamtemu dał kiedyś dobry sąsiad, premier Rakowski. Dzwoni do mnie ze środka zamarzniętego jeziora a w słuchawce słyszę wyjący wiatr pędzący wprost z lodowatych trzewi Rosji.
Staś Zwany Czesiem opowiadał jaką wysublimowaną, niezwykłą podłość zamierza wyrządzić Zabójcom Graczy w Conquerze. Zamierza stworzyć nekromantę i wejść do spółki z Avatarem, która jest tam na jakimś stratosferycznym poziomie. Będą łapali klienta, ona będzie go zabijała a Staś wskrzeszał i tak w kółko aż gość się zesra z radości.
Na dalekiej rubieży w pobliżu mojej pracy widziałem dwóch starszych gejów idących za ręce. Niby nic, ale kolesie mieli pod pięćdziesiątkę, ściskali się za rączkę i uśmiechali. Zszokowało mnie to z lekka, najwyraźniej propaganda młodości wyżłobiła we mnie głębsze koleiny niż myślałem. To było coś jak zobaczenie siedemdziesięcioletniej babci obleczonej w ciasne skóry na przemykającym ulicą Harleyu. Zawsze mnie dziwi, gdy w końcu znajduję w sobie jakąś granicę.
Lady Pazurek popuchuje obok spowijana w kołdry i koce. Oglądaliśmy do nocy „Prestiż” i „Nagi Instynkt”. Przedtem przekarmili nas i z lekka upoili moi starsi. Na śniadanie zjadłem trzy kostki czekolady, którą starszy przywiózł mi z Kantonów, i zapiłem kartonikiem mleka. Na zewnątrz wstaje kolejny, przepiękny, arktyczny dzień. Niedługo odprowadzę Moją Piękną na tramwaj a sam ruszę poprzez stężałą rzeczywistość rozjaśniony bursztynowym blaskiem wschodzącego słońca.

Pierwszy pocisk armatni
wystrzelony na Leningrad
zabił jedynego słonia w zoo.
Mówi nam to co nieco o
naturze prawdopodobieństwa...

*

środa, 20 stycznia 2010

Nic się nie kończy, to tylko początki początków



Najgorsze jest to, że gdy
człowiek już w końcu
zmądrzeje, nabierze ogłady
i pozbędzie się ostatecznie
strachu to akurat nadchodzi
czas by umierać.

Po zdrapaniu kolejnej warstwy bieli z Dzielnicy Dziwnych Klatek zostaliśmy porwani pod samo niebo na osiedle Nowiec, gdzie wpatrzyliśmy się w linie horyzontu, na której kończyła się ulica, którą mieliśmy odśnieżyć. 200 domów, zakątek świata nie odśnieżany od samego początku Katastrofy. Podobno w górach jest za mało śniegu na narty. Stasiu Zwany Czesiem wziął jedną stronę ulicy, ja drugą. Sunęliśmy powoli w dół stoku rzeźbiąc śnieżne kaniony naszymi ekskluzywnymi, aluszuflami po pięć dych każda. Po 20 minutach zaczęły wypadać z nich pierwsze śrubki.
To było niesamowite! Ludzie wybiegali z domów, ściskali nas, potrząsali nam rękami, co najmniej jakbyśmy znaleźli połowę pasażerów rozbitego w Andach samolotu po tym jak pożarła drugą połowę i miała już dość płytkiego snu w ciągłej gotowości do odpędzenia kogoś, kto próbuje odpiłować im szwajcarskim scyzorykiem pozbawioną czucia nogę. Stasiu śmiał się, że mi trafiają się fajne laski a mu emeryci – społecznicy usiłujący wciągnąć go w dyskusje polityczne, których unikał jak ognia byśmy nie musieli się potem obawiać zaczajonych za firankami snajperów o drżących rękach.
Na drugi dzień wylądowaliśmy na Schodach Do Nieba prowadzących na północy stok Nowca, który sprytnie umieszczono na ściętym szczycie morenowego wzgórza. Schody mają z sześćdziesiąt metrów wysokości, były strome, oblodzone zbitą na kamień masą, widok z ich szczytu był wspaniały a odkucie ich, mimo że prowadziły wprost do nieba, było drogą przez piekło.
Wiosną, gdy zrobi się zielono, wezmę pod pachę Szponiastą i przywlekę ją na ten szczyt szczytów by zrobiła panoramkę cyfrówką. Widok w dolinę jest jak na Podhalu. Maleńkie domki z jasnymi smugami dymów, kreska drogi a na niej samochody jak żuczki. Wszędzie wokół morenowe wzgórza, które wyglądają jakby spadły tu prosto z kosmosu i porosły nagle drzewami. Cały pas wzgórz ściętych starym, kolejowym przekopem, w którym kryje się Szlak Zerwanych Mostów i Kraina Waissera Dawidka.
Ja ryłem zmarzlinę od góry, Stasiozaur od dołu, między naszymi stanowiskami bojowymi, krążył czerwony kot. Na wszystko patrzył, wszystko wąchał, o wszystko się ocierał. Sumiennie nadzorował pracę raz na dole raz na górze. Czasem przysiadał na samym szczycie by pogrążyć się w krótkotrwałej kontemplacji. Gdzieś z dołu nawoływał go właściciel, ale bądźmy szczerzy, jeśli chodzi o koty, naprawdę trudno powiedzieć, kto w tym układzie jest właścicielem i czego.

Obgadujemy w samochodzie
płeć przeciwną kłębiącą się
w naszej firmie:
- Trzeba by przekazać jej
zaszczytny tytuł Cruelli.
- Nieee, Cruella miała pewien
styl.
- Ona też ma pewien styl...
Ogólne Reh reh reh
- Stasiu, my to jednak jesteśmy
strasznymi ludźmi.
- A wiesz ty co? Dobrze
mi z tym.
- A wiesz ty co? Mi też.

*

niedziela, 17 stycznia 2010

Lodowa piosenka



- Niepokoi mnie stolec.
- Nie ciebie jednego.

(House)

Klątwa różowości nadal mnie prześladuje. Po tym jak Lenn uszczęśliwiła mnie różowiusią siatką, z którą wędrowałem potem przez pół dnia, uaktywniła się w pełni w formie jażąco różowej szufli do śniegu, którą o 5 rano wręczył mi w samym, zamarzniętym sercu Dzielnicy Dziwnych Klatek mój szef. Uśmiechał się przy tym szeroko i mięsożernie niczym pterodaktyl. W takich chwilach człowiek zaczyna zastanawiać się, kto jeszcze czyta tego bloga. Tak na wszelki wypadek jednak zaznaczam, nie chciałbym dostać różowym fortepianem z jasnego nieba aby poznać ostateczną odpowiedź...
Obecnie płacę za swoją szybkość i dokładność. Szefowa spółdzielni zobaczyła, że nasi sąsiedzi skuli lód u siebie, niesiona więc babską dumą uparła się by skuć go i u nas. To, że oni skuli go by zabłysnąć przed własną spółdzielnią po tym jak przez 3 dni pozwolili ludziom wydeptywać ścieżki w śniegu po uda to nieistotny szczegół. Ale co ja będę narzekał robota zdrowa i interesująca (jak byłem mały, to zawsze fascynowało mnie jak ci kolesie skuwają lód po kawałeczku i zawsze miałem ochotę tego spróbować. Jak widać marzenia się spełniają) i na świeżym powietrzu, nawet bardzo świeżym bo akuratnie było tam –14. Autochtoni przybywali do mnie tłumnie pytając kto jest autorem tego debilizmu. Sumiennie informowałem kto, niech ludzie wiedzą na co idą ich ciężko zarobione pieniądze. Na poniedziałek znowu zapowiadają śnieg.
Następnym razem zainwestuję w kanister etyliny i zapałki i im tą ulicę po prostu podpalę.
Jak wróciłem do domu około czternastej, umyłem się i położyłem na chwilę. Zamknąłem oczy a jak otworzyłem była dziewiętnasta.
Wyrzeźbiłem w lodzie na szybie w jednej z klatek twarz dziewczyny. Wyszła mi taka fajna dzikuska. Było cały czas zimno więc wmarzła w głąb lodu. Fajnie jest patrzeć jak ludzie gnając przez zwykłość przestają na chwilę gadać przez końcówkę, zatrzymują się, potykają się nagle wytrąceni z rzeczywistości. W takich chwilach czuję po co powstałem.
Gdy skrzypiąc na łączach ewakuowałem się z tego lodowego piekła na cieplejsze niziny, mgła szronu rozstąpiła się ujawniając błękitne do bólu niebo, a słońce zalało blaskiem zamarznięte lasy. Przepięknie, każda gałązka, każda igła wszystko krystalicznie białe i skrzące się milionem lodowych klejnocików.
Było pięknie, jak na karcie z szwajcarskiego kalendarza. Odetchnąłbym pewnie w zachwycie, gdyby nie to, że taka operacja zmieniłaby mnie zapewne w element roziskrzonej scenerii.
Znaleźliby mnie rozmarzającego wiosną. Oto człowiek który zachłysnął się pięknem. „Czyż żywioły nie są piękniejsze od tych, których unicestwiają?”

*

czwartek, 14 stycznia 2010

Bóg ma łupież



Nie wolno ci kochać dzikich
stworzeń, to je wzmacnia...

(Holly Golightly)

Wychynąłem z szarej ściany mgły pośród śnieżnego pustkowia gdzieś za Szpitalem Zaspa. Jak ostatni żołnierz Wermachtu człapiący w owiniętych szmatami butach spod Stalingradu, albo oszalały ocaleniec wybiegający z mlecznego oparu radioaktywnego pyłu, w drodze do kilku rozrywkowych godzin sponsorowanych przez znane i lubiane promieniowanie gamma. Tak się też mniej więcej czułem.
Ten rok ma 13 dni i wszystkie były straszne. Dawno nie czułem się tak beznadziejnie. Wszystko zdaje się być pokryte zmarzniętą warstwą śniegu, a ja grzęznę w nim i ślizgam się nie mogąc znaleźć punktu zaczepienia. Nie mam nawet pod ręką nikogo na kogo mógłbym się wściec.
W szpitalu burdel na kółkach. Nikt nic nie wie. Nikt niczego nie umie mi powiedzieć. Wbiłem się więc na oddział nielegalnie. Wjechałem windą i przeszedłem za plecami paru pielęgniarek. Z rozczuleniem popatrzyłem przez moment na tabliczkę, na której na czerwono zabraniano wstępu, oczywiście mnie to nie powstrzymało, jako jeden z osobników, którzy wypączkowali z kostropatych asfaltów Brzeźna, a duszę złożył im zmieszany ze szmatami wiatr, odruchowo jestem skłonny wszelkie zakazy traktować jako delikatne sugestie.
Szedłem zaglądając do pokojów, przemknąłem obok lady, gdy stojąca za nią niewiasta na moment się odwróciła. W końcu trafiłem na miejsce. Gdy stanąłem w drzwiach matka otworzyła oczy.
Podobno gdy tylko wybudziła się po narkozie, sprawdziła czy posiada wszystko co posiadała przed zaśnięciem. Na razie ma obie piersi, ale nie wiadomo co dalej. Nikt jej niczego nie powiedział. Wycieli jej trochę tkanki, podpięli pod rurki. Zostawili po ciemku i poszli. Poprawiłem jej sączek, zostawiłem książki. Zdążyliśmy nawet chwilę pogadać zanim mnie w końcu namierzyli i wynieśli.
Zadzwoniłem do ojca, rozejrzałem, splunąłem i poszedłem. Po chwili pochłonęła mnie mgła.

*