sobota, 30 grudnia 2006

Żar


Dogorywa stary rok. W Brzeźnie na pętli palą się różnokolorowo świece pod powiewającym strzępem policyjnej taśmy. Na torowisku świeży piach a spod niego przebijają się ku niebu zrudziałe plamy. Była noc pełna wiatru porywającego dusze z parapetów a tej kobiety nie zauważył ani motorniczy ani pasażerowie. Ciało było ciągnięte pod wagonem kilkanaście przystanków i porozrywane na strzępy uniemożliwiające identyfikację. Nie miała dokumentów. Po mojemu zwyczajnie położyła się przed ruszającym tramwajem. Widziałem dziwniejsze rzeczy a podobno świąteczna samotność uderza mocniej w kobiety niż w mężczyzn.
Moja zmywarka przy otwieraniu wydaje odgłos rodem z Matrixa. Nigdy nie otwieram jej w nocy. Przy Manhattanie zaś jakiś ćwierćinteligent ustawił szopkę z przebranymi sklepowymi manekinami. Józef z siekierą, biustem, mikołajową brodą i podkreślonymi kredką oczami wygląda doprawdy intrygująco.
Tau daje Zwierzowi garść tabletek. Zwierz żuje je przez moment a potem, tfu tfu wypluwa je sobie na rudą brodę. podnosi jedną i mówi: Tej nie znam...
Tau na to: To tabletka z dziurawca. A Zwierze smutnym głosem: Chcesz żebym był dziurawy?... My zaś rechoczemy z boku, że Zwierz ma w policzkach takie specjalne torby na tabletki, jak koty, że mogę proszki wypluć po paru godzinach.
Nadal trwa bohaterska, i skazana na klęskę, walka Void o odzyskanie książek od Duna. Dune kryje się zaś w mroczznych zaułkach, ścigany rykoszetani telefonów i smsów i przesiaduje w otchłannym wnętrzu "Flisaka", gdzie ma wszystko: piwo, komp i strzałki do rzucania, a gdzie Void nigdy się nie zapuści z przyczyn zasadowo - estetycznych.
Nabijaliśmy się ostatnio w herbaciarni, że gdy Dune zakończy wreszcie swoja bytność na tym łez padole i wyląduje w piekle, nagle w kieszeni zaćwierka mu telefon. "Gdzie moje książki!!!" usłyszy w słuchawce, włos mu się zjeży, a stojący obok diabeł z szatańskim uśmiechem stwierdzi: dostaniesz wolne.

*

czwartek, 28 grudnia 2006

Lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie


Gdy przychodzi pełnia w mieście słychać wilki. Wilki naszych pragnień unoszące szare łby i wyjące spomiędzy krat żeber. Co roku księżyc trochę się od nas oddala. Ta kosmiczna kotwica stabilizująca nasze życie. Gdy kiedyś odejdzie, Ziemia zatańczy nam pod nogami. A my rozpieszczeni pogodą i stabilnością płynących lat będziemy musieli zacząć radzić sobie sami.
Kupiłem matce telefon na święta. Mój starszy, gdy się o tym dowiedział, dostał szału. Nie wiem jeszcze dlaczego. Często jest tak, że gdy się wścieka to ma rację, albo ma rację w swoim pojęciu. Teraz nie miał. To co zrobił było głupie i niesprawiedliwe, a głupota i niesprawiedliwość to dwie z trzech rzeczy, których nigdy nie wybaczam. Zbyt zakłócają równowagę.
Matka powiedziała w trakcie dwugodzinnej wymiany ognia: że telefony mają wszyscy. Nie pojął. Przecież nie mówiła tego w sensie: Wszyscy mają ferarii i futra z norek tylko nie ja! Rozumiała to jako: W świecie gdzie wszyscy mają ręce i nogi, człowiek bez ręki albo nogi jest kaleką. Nie dlatego, że tak sądzą otaczający go ludzie, ale dlatego, że jest pozbawiony szeregu możliwości jakie ma zdrowy człowiek. W świecie zaś, gdzie praktycznie wszyscy mają telefony, ktoś kto telefonu nie ma, nie dysponuje też pełnym zakresem możliwości jakie mają inni, jest więc kaleką...
Księżyc zachodzi. Przestaję myśleć choć na chwilę jak bardzo bym chciał wyrwać się z tego piekła niepewności. Mój oddech dostosowuje się do tempa kroków. Oddycham przez nos, przez potrzaskane dawno temu chrząstki. Mój oddech słychać z daleka, kroków nie.
Idę górnym tarasem mijam narkomanów stojących w rozproszonym cieple wyciekającym z hali PKSu. Ich blade, półotwarte twarze są obrócone ku żółtej kuli dworcowego zegara. Rzymskie cyfry odliczają im kolejne epoki biologicznego rytmu.
Na wysepkach pośród brzeźnieńskich bagien bezdomni palą ogniska. Ich blask odbija się nocą w wodzie. To bardzo ciepła zima.
Potem po jednej z żył Wrzeszcza wędruję z Huzarem, w sumie zależy mi na jego opinii, mało więc mówię. Używam pojedynczych słów jak kamieni kierując strumieniem jego wypowiedzi. Słucham opowieści. Mam na sobie tylko koszulę i powiewającą marynarkę. Wiatr owija mi krawat wokół szyi, a Huzar mówi, że każdy rok jest krótszy, bo na biegunach topią się lody. Znika ciężar odkształcający Ziemię i staje się ona coraz bardziej kulista. Z każdym obrotem nasza droga staje się krótsza.
Na koniec skręcam ku domowi. Zawsze tam wracam, z nieznanych mi bliżej powodów. Przecież łatwiej byłoby zostać na tej ulicy, sprowadzić życie do oczywistości. Ale nie. Jestem człowiekiem swoich czasów. To by było zbyt proste.

Największym komple-
mentem dla kierowcy
jest gdy jego pasa-
żerowie śpią.

(Stasiu)

niedziela, 24 grudnia 2006

Zjedzmy wegetarian


Okręty podwodne Greenpeace'u, klas Narwal i Humbak, torpedujące ruskie i japońskie statki wielorybnicze. Zamyślony kapitan o pobrużdżonej twarzy, na tle płnącej wieży wiertniczej Texako, zapatrzony w odległą linię horyzontu pod powiewającą na wietrze tęczową flagą.
Nasz mózg powiększył się o trzy czwarte odkąd zaczeliśmy zjadać roślinożerców. Tymczasem my faceci nadal nie znamy sie na kobietach. Pazurkowata pochyla sie naciągając swoje długaśne buty, a ja wyrywam wystająca z tyłu jej spodni nitkę. Zapłon atmosfery, dryf kontynentów, hekatomba, znaczy jakby to powiedział Krzysiek: I to był mój BŁĄD...
Nitka miała specjalne zdanie przytrzymywania jednego końca metki od której odpadł ćwiek. Była specjalnie zawiązana, artystycznie ułożona i zapewne wyselekcjonowana z pomiędzy tysięcy innych nitek. Kto by przypuszczał, że ta mała, słodka istotka mieści w sobie tyle decybeli...
W niedzielę na Miasto spadła piękna pogoda. Przewidując że słońce wywabi z różnych ciemnych i wilgotnych miejsc jehowych opracowałem idealną i absolutnie genialną w swym skomplikowaniu trasę, która z absolutną pewnością, pozwoliłaby mi ich uniknąć...
Zwykle lubię z nimi pogadać, zawsze biorę od nich garść książeczek i gdy oni z nadzieją grzejącą serce myślą jak to wczytuję się w natchnione artykuły o rychłym powrocie Chrystusa czy felietony z kopalni soli, ja wycinam rysunki z płonącą Gomorą, ognistym deszczem apokalipsy, zdjęcia, wybuchów nuklearnych, czołgów spalonych na pustyni czy latających fortec ziejących śmiercią. Ostatnio jednak doszli najwyraźniej do wniosku, że wystarczająco urobili mnie literaturą i coraz bardziej zapalczywie, patrząc przy tym przenikliwie, usiłują mnie ściągnąć na spotkanie do Gwiazdy Morza w Letniewie. Na płonący zadek Belzebuba, zaprawdę, jakiejż trzeba wiary by spotykać sie po zmroku w Letniewie!
W każdym razie mknąłem przez tylko sobie znane kocie szlaki i podszewki miasta. Przecinałem podwórka i przeskakiwałem przez przełazy zarośnięte uschniętym głogiem. I co? I jajco! Na podwórku basenu polibudy usłyszałem: Ach cóz za niespodzianka! Od razu pana poznaliśmy (Pewnie mają jakiś list gończy). A my akurat dzisiaj zmieniliśmy trasę...
Niech ktoś mi powie, że Bóg nie ma poczucia humoru.
Lenn kisi się w empikowej kasie, na jej przegubie iskrzy się świetlana linia odczytywacza kodów. Mówię jej że wygląda jak jakiś cyfrowy żyd w epicentrum przedświątecznego holokaustu. Święta zaś spadają na Miasto jak meteoryt. Juz widać na niebie ich świetlisty ogon. Na ulicach, w domach i sklepach, panika, wściekłość i zgrzytanie zębów. Zaraz rozbłyśnie pierwsza gwiazda i stanie się koniec.

*

czwartek, 21 grudnia 2006

Nadchodzi noc komety


Zamordował mnie ten grudzień.
Nie mam pomysłu na notkę.
Na nic nie mam ochoty. Naj-
chętniej oblałbym się benzyną
i podpalił. Życzę wam wesołych
świąt.

*

sobota, 16 grudnia 2006

Epitafium


Panie Generale Jaruzelski...
Panie Generale Jaruzelski!
Larum grają!
Wróg w mównicach!
A Ty się nie zrywasz...
Czołgów nie wystłasz...
Skurwieli nie wieszasz...

Co się z tobą stało żołnierzu?

czwartek, 14 grudnia 2006

szis de łan


A przed nią sunie gumochłon
a nad nią lata motylek

(Locha Snejpa)

Plac parkowy w świetle księżyca. Broda cofa się pochylony tyłem sypiąc z soli ochronny pentagram. Ja stoję obok i opowiadam jak w 98 stałem tu w kręgu z światłem księżyca na twarzy i składałem pełni prośbę o nie zostanie ojcem w pięćdziesiątym ósmym dniu bez okresu. W starym worku marynarskim leżącym na asfalcie leży wszystko co pozostało po Bezimiennej, resztę jej ojczym spakował w karton po telewizorze firmy SONY i wyniósł na śmieci. W mieszkaniu pozostał tylko przybity do drzwi czerwony pantofelek. Najwyraźniej nie wszystkie bajki o Kopciuszku kończą się dobrze.
W cieniu pod drzewami słychać stłumione głosy, idę ku nim i ku kubkowi śliwowicy. Broda zapala opiumową świecę a 3szklaneczki wiruje w srebrzystych plamach światła w takt jakiejś niesłyszalnej muzyku.
Po wszystkim pójdziemy na plażę i ostatni łyk śliwowicy wylejemy do morza. Świeczkę zostawimy palącą się w piasku. Taka to księżycowa stypa.
Brak zimy stał się niespodziewanie piękny. Powietrze jest przejrzyste, światła skrzą się na wilgotnych asfaltach, w kałużach odbija się stal nieba. Odnajdujemy się z Małą w herbaciarni, prosimy o "romantyczny wieczór". Dan opowiada o tonie komputerów i 600 kilo mosiądzu. Herbaciarka zdejmuje sweter, siada z nami pokazując brzuch, opowiada o obrazach dla Krauzego.
Świat wciąż nie daje mi motywacji by kupić lepsze buty i cisnąć trampki w kąt. W roziskrzonym milionem świątecznych lampek przejściu przy baszcie Jacek jakiś sprzedawca w skupieniu obejmuje wielkiego dmuchanego Mikołaja szarpiącego się spazmatycznie na wietrze...
Miałem pisać dziś o czymś innym, o czymś mocnym, poruszającym i pięknym w swej rozpaczy, niczym Galadriela kuszona przez pierścień, ale treść wywiał mi ciepły wiatr, rozpacz stępił znajomy zapach. Lady Pazurek pojawiła się dziś w mym życiu na moment burząc misterne plany pogrążania się w melancholii i egzystencjonalnych przemyśleniach. Przyszła na godzinę, zapachniała, zaszalała mi w głowie i pomknęła na niemiecki rozpuszczając się w wypełnionych rzeczywistością drzwiach.

Ctchulu studiował na KULu

(Z serii mądrości ludowe Tau)

wtorek, 12 grudnia 2006

Jestem nikim znikąd


Obwinianie innych jest
wymówką dla bierności

(Matthews)

To był chyba motyw przewodni z "Niebieskiego", ten utwór narastający przez cały film. Potem ścieżka z "Bandyty" i "First kiss" z "Ostatniego Mohikanina" na koniec rozdzierająca rozpacz kawałka z "Reqiem dla snu".
Ksywka czy imię straciły znaczenie. Karetka wywiozła ciało. Nie wypełniała żadnych formularzy, państwo więc weźmie sobie co zdrowsze organy. "Państwo to zorganizowana forma gwałtu", w świetle ostatnich politycznych wydarzeń, sentencja ta nabiera zupełnie nowego znaczenia.
W sumie wszyscy czekaliśmy aż to się stanie. Gdy się stało pozostała tylko ulga. Pierwsze dziecko urodziła jeszcze w podstawówce, już wtedy ostro piła ale jeszcze nie ćpała, była komuna i nie było za bardzo co. Aż z oparów sepii i szarości spokojnych lat osiemdziesiątych wynurzył się kapitalizm z pełnym asortymentem środków.
Wiecie, czasem naprawdę zastanawiam się czy wolność jest tego warta, szczególnie gdy jest taka zimna i nieludzka, a korzystają z niej ludzie którzy nią gardzą i traktują jako rzecz oczywistą.
Dziś pierwsze dziecko nie żyje, drugie jest w "domu opieki", a jej posiniaczone ciało, na którym nie było już miejsca, w które dałoby się wbić igłę, kamienieje w jakiejś lodówce pod Akademią Medyczną.
Nie lubię późnej jesieni. Trwam wtedy zawsze w permamentnej depresji, bolą mnie zęby, a grudzień ssie pieniądze jak czarna dzióra. W robocie wilgotny wiatr przenika na wskroś, deszcz zaciera kontury i ciągle jest za ciemno.
Tak naprawdę nie piszę o niej bo ruszyła mnie jej śmierć. Piszę dlatego, że mnie nie ruszyła, bardziej zabolałaby mnie śmierć bohatera książki, bardziej bolało gdy umarł Miłosz a kościelno-polityczne hieny odmówily własnego cichego grobu Księdzu Twardowskiemu i wbetonowały go w podłogę najnowszego pomnika pychy i arogancji. Bardziej bolało gdy Bruce Willis umierał w ramionach Madaleine Stowe w "12 małp".
Nie potrafię żałować kogoś z "nas", kogoś, jak to ładnie określiła Masłowska w swoim przełomowym felietonie dla Rzepy, z "pokolenie Nic". Kogos z tej bandy poszukiwaczy i straceńców, którym odmówiono ich wojny i pozbawiono celu. Nie potrafię nas żałować. Istniejemy po to by cierpieć i ginąć, dając początek pięknym opowieściom. Stworzeni do przebijania ścian, których nigdy nie wybudowano.
Tę składankę sam jej dałem. Teraz wyjąłem płytę z obdrapanego odtwarzacza, włożyłem do pudełka, a pudełko, wychodząc, upchnąłem w kieszeni płaszcza.

*

niedziela, 10 grudnia 2006

Jesteś potrzebny swoim wrogom by mogli się określić


Wolałbym żeby ludzie dziwili się
czemu nie mam pomnika, niż żeby
się dziwili czemu go mam.

(Katon Starszy)

Dzisiaj nie spałem. Ciekawe jest to, że nie dlatego, że miałem coś do roboty, czy że zaczytałem się, niepostrzeżenie mijając północ. Mi się po prostu nie chciało spać.
O 1:30 wstałem, ubrałem się i zacząłem czytać. Gdy zabrakło książki, odpaliłem moją Syrenę wśród komputerów i pośród trzasków i terkotów podbijałem aż po świt Czechy i Brzandenburgię. Dopiero po 6 walnąłem się na łóżku, przykryłem kocem, który wciąż jeszcze pachnie Pazurkowatą, po piątku, i zdrzemnąłem się z półtorej godzinki.
Rano byłem rozkosznie nieprzytomny, zataczałem sie pomagając starszym szykować śniadanie, ale w taki sposób, że przepływałem miękko pomiędzy wszystkimi niestabilnymi przedmiotami i co ostrzejszymi kantami. Świat docierał do mnie z lekkim szumem, jak przez grubą watę.
Bezsenność jest sprawą niezwykle intymną. To czas, który należy tylko do nas, coś jak wagary w podstawówce. Nikt cię w tej chwili nie bierze pod uwagę, każdemu wydaje się, że wie gdzie jesteś i co robisz, i nie uwzględnia cię w swoich rachubach. Ty zaś w tym czasie możesz zrobić absolutnie wszystko. Zamknięty w ciszy i zamkniętym pokoju, otoczony plątaniną własnych myśli. W tej godzinie przed świtem, gdy na ulicach nikt cię nie zaczepia, bo o tej porze ludzie sprowadzają się do dwóch pragnień: snu i ognia. O tej porze, wszyscy zamykają się w sobie i milczą. Godziny przed switem to czas potworów. O tej porze wszyscy są cicho, bo potwory mogłyby usłyszeć i przyjść...
Kurcze. Czasem sam jestem zadziwiony dokąd zanoszą mnie strumienie moich notek.

- czy przeworza państwo istoty
z innych planów, potwory, cho-
wańce?
- Nie, skądże - odpowiedział wo-
źnica, a z wnetrza fioletowej,
żyłkowanej zbroi buchnęła para
i błysnęły czerwienia oczy.

(sesja)

czwartek, 7 grudnia 2006

Uciekać już czy jeszcze?


Dan - Czas na małe picie.
Mała - Czas na Magdę M

W kieszeni dogorywa mi bilet z Liverpoolu, z lotniska im. Johna Lennona, który wciąż przekazuję Lennonce od Awarii. Cierpię na chroniczny brak śniegu, który jednoznacznie uciąłby granicę depresji, generowaną przez skondensowaną szarość i ciężar wilgotnego nieba, i ostatecznie wyznaczyłby granicę pór roku.
Czuję się zbombardowany powietrzem, Nocami księżyc w pełni otacza się świetlistą aureolą, gdzieś tak na trzydzieści centymetrów, jeśliby przyłożyć linijkę.
Choruję na późną jesień, wszystko mnie boli, śpię i nie mogę się wyspać, codziennie żygam tym co jem.
Wszystko nagle pęka wylewa się błękit i eksploduje protonową jasnością słońce. W mój przekrwiony zasięg wzroku, wkracza Mikołaj o wyskubanych brwiach wręcz mi ulotkę i dziewczęcym głosem zza brody, mówi mi "proszę". Wysoko na oblachowanych gzymsach kamienic dźwięczą roztańczone kroki zakochanych gołębi.
Doczytuję "Wieczny pokój" w Empicu, gdy czuję, że coś puchatego ociera się o mnie w ciasnym przejściu. Nie dziwi mnie to, w tej krainie wielorybów i rozfalowanych puffmutterów, ale kątem oka wychwytuję dwie, białe, dropiące drobnym kroczkiem stopy. Unoszę głowę i patrzę... Unoszę wyżej, i stoję oto w obliczu monstrualnego muminka z ogonkiem założonym za pasek. Patrzy na mnie znacząco...
Swoją drogą nigdy nie zastanawiałem się na wielkością muminków. Nigdy przecież nie było prawdziwego człowieka, który stanąłby obok nich dla porównania. Włóczykij był wszak gatunkiem samym w sobie.

Jedyny sens wypuszczenia moich
szczurów to ich powrót do klatki.
Zrobią wszystko by do niej dotrzeć,
wydostać się z pokoju.

(Avatar)

*

wtorek, 5 grudnia 2006

Na budowę umysłu wpływa czas


Bóg jest ostatecznym ograniczeniem, a jego istnienie jest absolutnie irracjonalne, jako że nie można wskazać przyczyny, która nakładałaby na niego ograniczenie właściwe jego naturze. Bóg nie jest realnością lecz dopiero podstawą realnej rzeczywistości. Dla natury Boga nie potrafimy znaleźć żadnej racji, gdyż dopiero owa natura jest podstawą racjonalności. Bóg jest rzeczywistym bytem, którego moc nadaje całej wielości wiecznotrwałych obiektów stopniowalny związek z kolejnymi fazami ich urzeczywistnienia. Przy nim nie może zaistnieć nic istotnie nowego. Cel jaki Bóg upatruje w twórczym wzroście, to ewokacja (przedstawienie, pokazanie, wywołanie wspomnień[słownik]) nowej intensywności. Nie on ma być podnietą dla naszych uczuć. On jest wiecznotrwałym bodźcem pragnienia nadającemu cel wszystkiemu, co żyje, jest nieskończoną cierpliwością, czułą troską, o to, by nic na tym świecie nie było na próżno. (Gardner).
Jakby ktoś pytał to spoczywam rozmemłany w pierwotnym mule depresji i nie mogę się na niczym konkretnym skoncentrować. Wszystko leci mi z rąk, nie rozumiem książek które czytam, nie potrafię przejąć się problemami i podjąć wyzwań. Siedzę więc i myślę. Myślę już drugi dzień o tym, że: a co jeśli regułą we wszechświecie jest nieskończoność. Jesteśmy śmiertelni, mierzymy czas, żyjemy w rzeczywistości w której wszystko ma początek i koniec. Ale przecież nasze postrzeganie jest ograniczone do tak małego fragmentu wszechświata, że właściwie niczego nie jesteśmy w stanie zobaczyć. Trudno tego dokonać jeżeli minimalny czas jakiegoś sensownego eksperymentu wynosi 10 milionów lat, a to co się dzieje może odbywać się poza zakresem naszych zmysłów. A co jeśli we wszechświecie chodzi o jakiś tajemniczy taniec promieniowania?
Pozostaje wiara. Wiara, że istnieje Bóg, Bóg który nie podlega logice czy prawom fizyki, ponieważ jest ich przyczyną a nie konsekwencją, a my istniejemy po to stawać się lepszymi, zaplanowanym sposobem w jaki porządkuje się wszechświat, a nie ślepym przypadkiem zmieszania się związków chemicznych.
Leże tak sobie zmiażdżony jesienią i marzę o celowości.

*

czwartek, 30 listopada 2006

Umysł króla jest skrzynią sztyletów


Przypominam ci Scooly że
trzymam cię w mojej sła-
bszej ręce...

(Commando)

W moich snach często powracam do pewnego świata, w którym na wydmach w Brzeźnie stoi poszarpane truchło wielkiego hotelu a cała zatoka, aż po brzeg usłana jest wrakami porzuconych statków. Leżą na mieliżnie prężąc pordzewiałe brzuchy, tak blisko siebie, że niemal możnaby przejść z pokładu na pokład. W tym śnie jest dużo drzew, tylko niektóre domy są zamieszkane, a pośród torowisk prowadzących do portu wyrasta rozsłoneczniony, sosnowy las, w którym zdarza się dziewczynka w niebieskiej sukience, zbierająca dzwonki i odbierająca wzrok. W tym śnie mam w domu obraz Memlinga, mimo, że mi się nie podoba. Godzinami patrzę przez lupę jak w kuli u stóp archanioła cały obraz odbija się od tyłu. W tym śnie jest samotny pasterz, który gra na rybackim molo na fujarce. Pewnego dnia przypływa do niego syrena, wczepia się sinymi palcami w molo i słucha. Pasterz przybywa ze stadami co roku, co roku idzie na molo by zagrać, co roku przybywa syrena by posłuchać. Zawsze milczy. W końcu chłopak nie wytrzymuje, opuszcza instrument i prosi syrenę by zaśpiewała. Ona długo milczy, wacha się, w końcu w jej oczach odbija się rezygnacja. Otwiera usta i wydaje z siebie dźwięk. Infradźwięki zrywają chłopakowi twarz. Słyszę jak trzaskają mu kości policzkowe i pękają oczy.
Wczorajszy dzień był depresyjny, szary i ciężki jak stalowa płyta Bałtyku nad grobami Estonii, Heveliusza czy Goyi. Wyssany po robocie szedłem bez celu kilometrami. Na plaży ominęły mnie dwie solarianki w butach na szpilkach. Patrzyłem w ziemię i najpierw myślałem, że te ślady pozostawił ktoś patykiem, ale zaobsorbowała mnie ich częstotliwość i popatrzyłem na dwie panny podążające niczym bociany w dziwnie wygiętej pozycji.
Centrum miasta objęli we władanie archeolodzy. Miasto rozkopane i zabłocone wzdłóż i wszerz. Szczeżą się ku niebu tysiącletnie pale i łapią w swe lustra poblask wieczoru zapomniane studnie. Godzinę stałem patrząc przez szparę w płocie na wielką stertę żelaztwa wyciągniętą z wypalonych, zasypanych gruzem piwnic. Zdziczałe maszyny z nieistniejących warsztatów, które już dawno zapomniały dotyku ludzkich rąk.
Czasem w takie dni wpadam w przestrzeń moich snów. Martwa linie kolejowa zaczyna zarastać młodymi sosenkami i przez moment wydawało mi się, że widziałem pośród chaszczy błysk błękitu.
Avatar nie rozumie mnie gdy mówię, że za milion lat nie pozostanie śladu po nas, naszych dziełach czy myślach. Za milion lat nikt nie będzie znał nazw: Gdańsk, Nowy Jork czy Watykan. Nie będziemy już niczym konkretnym, jeśli przetrwamy, to jako tło, szum wśród gwiazd. Jeśli ten szum rozpoznają jacyś ludzie to bydą już zupełnie innym gatunkiem.

-Pamiętasz Scooly jak obiecałem
że zabiję cię ostatniego?
- Tak, tak, pamiętam...
- Kłamałem.

(Commando)

wtorek, 28 listopada 2006

Opowieść o niczym


Religia pomaga dobrym
ludziom i psuje złych

Przynoszę staremu Borysowi 2 jogurty, 5 bułek kaiserek i 2 kiełbasy śląskie. Borys uśmiecha się uśmiechem szerokim, szczerbatym i strasznym. Był marynarzem, za komuny dwa razy zwiał ze statku gdzieś w Afryce. Za pierwszym razem wrócił z mendami i malarią, za drugim, cudem prysnął gościom, którzy chcieli sprzedać go do kopalni soli. Wrócił innym statkiem a za ucieczkę bezpieczniki wsadziły go na 7 lat do Sztumu.
Kładę na stole zakupy i gazety nazbierane dla niego po ławkach w parku i na przystanku. On uśmiechając się wyjmuje kafel z tyłu pieca i wyciąga coś błyszczącego. Naszyjnik, myślę, ale jest śmieszniej. To indyjskie monety. Sześciany, koła, romby i kwadraty, w każdej wywiercone cztery otwory. Razem spięte srebrnym łańcuszkiem. Tak podobno nosili je miejscowi, gdy Borys wrzucał węgiel do kotłów i był wystarczająco młody na mendy i ucieczki. Odpina dwie monety i upuszcza mi na dłoń.
Przez moment czuję się jak Charon, przewoźnik. Dwie monety, po jednej na oko. Patrzę na starca i prawie że widzę jak dojrzewa do decyzji by zatrzymać swoje serce.
Wypijamy cienką pseudoherbatę typu „Saga”. Patrzę przez okna, otwierające się na pastelową mgłę. Wychodzę. Z góry schodzi stara raszpla spod czwórki, z którą Borys serdecznie się nienawidzi. Słyszałem, że kiedyś truli sobie nawzajem psy. W końcu Borysowi spłonął gołębnik. Borys ścierpieć podobnej obrazy nie potrafił i w towarzystwie 39, sypiących popiołem ze skrzydeł, gołębich upiorów wykopał drzwi pod czwórką, wywlekł z kibla męża kolejarza i na oczach kobity tłukł go z pięści, aż mu krew poszła z kostek. Facet zasłaniał się jak mógł, klęcząc na dywanie ze spodniami owiniętymi wokół kostek, a Borys przerywał sobie tylko co czas jakiś by pchnąć wrzeszczącą babę z powrotem na kanapę.
W końcu się zmęczył i powiedział: Ja baby nie uderzę, ale jak mi jeszcze raz podskoczysz to ci chłopa ożenię z kosą.
Co za to miał Borys, nie wiem, ale jak już wyszedł to kobita ograniczyła się do nienawistnych spojrzeń. Teraz ja wychodzę z tych drzwi, widzę jej spojrzenie i czuję jak i mi się udziela trochę tej nienawiści. Kiedyś Borys umrze, myślę, a razem z nim umrą te wszystkie opowieści.
Czasem chodzę dla niego na pocztę. Ma córę w Belgii, co to podobno zna się z pierwszą damą RP, znaczy z samą Teresą Orlowski. Co ciekawe nie z oślizgłego okresu jej życia, ale wcześniej, jeszcze z czasów pracy w zakładach mięsnych. Borys dostał kiedyś „Foxy Lady VIII” z autografem. Córa co 2 - 3 miechy przysyła mu pieniądze, bo Państwo Polskie ze swoją opiekuńczością dawno by już Borysa zabiło.
Przenikam przez strefę smrodu uryny, wychodzę za bramę i poza dzielnicę. Krążę ulicami we mgle. Szukam Lenn w Empiku. W końcu wyciągam Pazurkowatą znad książek i zgłębiania niezwykle frapującej kwestii kultury pucharów lejkowatych, czy czegoś w tym duchu. Potem zaś kreślimy pętle i zawijasy w niewielkim parku koło Akademii. Jest bardzo ciepło. Przenikamy z jednej latarnianej bańki światła do drugiej. Pod nami spokojnie śpią martwi Niemcy. Mgła daje złudzenie ciszy.

Przymyka oczy i słucha
wilki opadły październi -
kowe wzgórza jego myśli

(Gardner)

*

sobota, 25 listopada 2006

Higuena


14,7 sekundy. Tyle wynosi średnia długość życia obsługi karabinu maszynowego. W zasadzie chodzi o to by w tej krótkiej chwili od oddania pierwszego strzału, zdradzenia swojej pozycji, zniszczyć jak najwięcej. Słyszałem o doświadczonych KMistach, którzy walili jedną, niekończącą się, dziesięciosekundową serię, po czym porzucali przegrzane żelastwo i szukali mozliwie najgłębszej dziury w okolicy.
Tłumaczyłem Małej wyższość wody kolońskiej nad balsamem po goleniu. My dzieci bruków, całowane nie lubimy smakować mydłem. Balsam tworzy warstwę, która odcina twarz od świata. Pachnąca guma, odcinająca nerwy, wygładzająca zmarszczki. Miękki latex wytłumiający duszę. Woda kolońska to ból i eksplozja. Uczucie błysku i parowania alkoholu ze skóry. Woda kolońska wydaje się bardziej męska. My, którzy czuliśmy już pod policzkiem fakturę asfaltu i wiatr niosący milion ziarenek piasku, zaczynamy uzywać balsamu po goleniu dopiero gdy się starzejemy. Wtedy gdy mamy już coś do ukrycia. Wierni zaś sobie wklepują w twarz wodę kolońską, patrząc sobie w oczy odbite w lustrze, dumni, że na twarzy nie drgnie ani jeden mięsień.

czwartek, 23 listopada 2006

Gruszka Ewy


Jestem niebezpiecznym człowiekiem
na statku pełnym narzędzi bólu...

(Firefly)

Przychodzi Robak do herbaciarni. Robak ostatnio listonoszuje, a właściwie to odpoczywa sobie w urzędzie i zastanawia się z kolegami czy by nie rozpocząć strajku okupacyjnego. Wtedy nie trzeba by było do domu łazić i ze śpiwora wychodzić. "Co? Nie strajkujesz?" Padło pytanie od stołu. "Strajkuję, strajkuję, od 8 do 16...
Podobno listonosze przeszkadzają w strajku służb więziennych, ponieważ na czas nie doszły flagi z napisem STRAJK. Robak z kolegami napisał list otwarty do premiera. "Myślisz, że go zobaczy?", zapytał gulgoczący radośnie na krześle obok Dan. Po drugiej stronie zaś Siostry rozważają jak pogryźć Zwierza na odległość. W końcu Avatar wysnuła wizję trzymanej w słoju z formaliną sztucznej szczęki, którą wyjmuje się, kładzie na dłoni i patrząc głęboko w oczy (czy co ona tam ma...no powiedzmy, w wytrzeszczone dwójki) mówi się: Zwierz. Warzszawa. Idź! A ona kłapiąc podąża w kierunku niczego nie spodziewającego się celu.
Wyobraźcie sobie, wieczór, wieś, kolacja, cisza, a tu nagle przez stół przemyka kłapiąca, sztuczna szczęka. O traumie pijaka na nocnej drodze nawet nie będę wspominał, już nie mówiąc, że otwartą kwestią pozostaje: Co to oznacza, gdy kłapiąca szczęka przebiegnie ci drogę.
Jeśli już o traumach, trafiłem ostatnio na opis węgierskiej gry, w której można wcielić się w rekina ze szczęk. Gra jest niesłychanie ekspresyjna, choćby z tego względu, że prowadzony przez nas ogromny żarłacz robi się głodny średnio w dwie minuty po posiłku, a jak jest głodny to szybko słabnie. Jeśli więc chcecie ocalić naszego pieszczoszka to najekonomiczniej jest odnaleźć jakąś ludną plażę pełną niefrasobliwych nastolatków. Osobiście podoba mi się opcja zatapiania łodzi, podgryzania pali mola, tudzież wyskakiwania na plażę, to ostatnie na krótko jednak z powodu eksplodujących gałek ocznych. Jak zapewne się domyślacie w grze możemy oprócz błękitu wód obserwować całą gamę odcieni czerwieni.
Z kolei z książek, morduję teraz Couplanda, trafiłem tam na taką perełkę: Syn wraca do miasta. Zarywa panienkę i nie wiedząc o tym zaraża ją HIV, laska wypisuje mu swój telefon na kciuku. Potem gość jedzie do swojego ojca, czekajac aż jego nowa żona zrobi drinki, syn opowiada o przygodzie z laską. A tu właśnie ona wchodzi ze szklankami do pokoju. Oczywiście na widok chłopaka, natychmiast je upuszcza. Przy sprzątaniu szkła ojciec zauważa numer wypisany na kciuku. Młody pryska do swojej matki, tam dopada go tatuś i pakuje mu w bok kulkę kaliber 45. Kulka przechodzi na wylot przez chłopaka i wbija się w matkę, zarażając ją Aids...
Jeśli wydaje wam się to skomplikowane, to zapewniam, to jest zaledwie jeden z pobocznych wątków, objawiających się w formi retrospekcji. Jeśli macie jednak jakieś wątpliwości to pozostaje jeszcze wiele znaczący tytuł "Wszystrkie rodziny są nienormalne".

Niestety Dr Jekylla nie ma.
Od 16 przyjmuje pan Hyde...

(Mój Starszy)

*

wtorek, 21 listopada 2006

What about evil


Dziś będzie coś naprawdę starego i z innej bajki, choć mam wrażenie, że co niektórzy zczają bazę od pierwszego słowa...

ARGH Wystękał wczesnym rankiem Kostek, nachylając się nad muszlą klozetową. Jego ręka już od dłuższej chwili błądziła pośród jej zawartości, poszukując w przepastnej głębi puszki kaliber 35, którą wczoraj nieopatrznie połknął, przy jednym z ze swoich słynnych pociągnięć.

ARGH Zawył, gdy na jego palcu wskazującym zacisnął się miniaturowy wianuszek ostrych jak szpileczki ząbków. Z godnym podziwu jak na tę porę dnia... no dobra, nocy, refleksem, wyszarpnął rękę z czeluści.

ARGH Krzyknął, gdy jego pracujący pełną parą (spirytusową) ośrodek nerwowy pojął cóż to za obiekt przyssał się do palca wskazującego a obecnie przymierzał się też do serdecznego. Małe, czarne, o oczach kipiących złośliwością, umieszczone w jakże znajomej twarzyczce. Cimeries! zawył...

ARGH pisnął gdy z nietkniętego środkami czystości sedesu trysnął strumień małych, zębatych paskudstw i powalił go na podłogę. Kostek poczuł tysiące ząbków przekazujących jego treść do setki pustych żołądków. Zrozumiał, że pogłoski o eksperymentach z klonowaniem przeprowadzanych przez Cimeries nie były wcale przesadzone.

ARGH Wył opętańczo konsumowany bez soli, czy choćby odrobiny chilli Kostek, gdy nagle pomieszczenie wypełniły mknące z wyciem i wirujące szaleńczo kawałki szkła. W rozerwanej ramie okiennej ukazała się mroczna postać.

ARGH westchnął Kostek czołgając się pod umywalkę i obserwując jak monstra galopują ku nowemu celowi. Mroczna postać ruszyła. Jej kształt rozmazał się, a wzrok ledwie nadążał za jej ruchami. Powietrze zawibrowało gdy z jej rąk wystrzeliły ciemnozielone kafelki i zaczęły oddzielać ciało od kości.

ARGH rozległo się gdy pierwsze rzędy atakujących zostały zdmuchnięte nawałą ceramiki. „Gres” pomyślał Kostek zasłaniając się profilaktycznie deską od klopa. W samą porę, bo wnętrze łazienki przypominało obecnie wnętrze mixera. (bez obrazy dla Mixera)

ARGH ryknęły niezwykle głośno jak na rozmiary swych zmutowanych gardziołek klozetowe głodomorki i falangą ruszyły na nowego wroga. Postać zaśmiała się, a przyciemnione światło odbiło się od matowych soczewek i taśmy klejącej. Kropla starego budaprenu brzdęknęła o posadzkę.

ARGH Pisnęło małe bydlę próbując dopaść pogromcę lotem koszącym z szafki, w chwili gdy natknęło się na wirujące ostrze szlifierki kątowej, którą postać wywijała, trzymając za kabel. Atmosfera wyrażnie się zagęściła przypominając obecnie wnętrze sokowirówki pełnej przejrzałych pomidorów.

ARGH Wycharczało ostatnie okropieństwo miażdżone pancerną podeszwą trampka marki Vans. Pułkownik Kiszczak uśmiechnął się pod wąsem, pociągnął spory łyk z tkwiącej dotąd w kieszeni butli Kubusia i wytarł o spodnie okrwawioną szpachelkę, którą dobijał rannych.

ARGH zdziwił się Kiszczak gdy Kostek wyskakując z oplatającego dotąd jego umięśnione ciało ręcznika, nagle rzucił mu się w ramiona. „My hero!” westchnął czule i żyli długo i szczęśliwie... Nieee, to zbyt straszne nawet dla mnie...

Kilka słów gwoli wyjaśnienia. Argh było krótką formą literacką, mojego skromnego autorstawa, która święciła tryumfy przez kilka lat istnienia Gratki. Formę narzucało jej ograniczenie do mniej więcej 30 słów na kuponie oraz układ alfabetyczny gazety. Dawniej przy każdym Argh był kolejny numer, a cała sztuka polegała na tym by mimo wszystkich tych ograniczeń upchnąć w każdej części maksymalną ilość treści. Całość była oczywiście znacznie zabawniejsza, gdy znało się występujących w niej ludzi i kontekst, np: moje, poklejone niegdyś na trzy miliony sposobów okulary z krystalicznymi soplami kilku rodzajów kleju pomalowanych zgrabnie markerem...

sobota, 18 listopada 2006

Misys Pompfrej czy jakoś tak


- Przypadki chodzą po ludziach...
- Tak, a potem oni leżą tacy rozdeptani

Mam pecha do kwiatów. Zawsze, gdy jakieś kupuję coś jest nie tak. Róża na pierwszą randkę zawsze okazuje się krzywa. Nieważne jak prosta wydawała się przy kupnie. Kolejna też, a i ta trzecia wygląda zwykle jak kliniczny przykład Heinego - Mediny. Gdy w końcu któraś róża okaże się prosta to niespodziewanie okazuje się, że ma zestaw krwiożerczych kolców i jad, który posłałby w drgawkach na podłogę słonia.
Nieistotne jak świeżo prezentują się kupowane tulipany, nim dojdę do domu wyglądają jakby właśnie wróciły z Syberii. W bukiecie każdy kwiat odstaje w inną stronę, jakby pozostałe wzbudzały jego żywiołowe obrzydzenie, jeśli zależy mi by kwiaty dotrwały do jutra, zawsze ostatecznie zostaję z pękiem pokrzywionych, suchych badyli.
Piszę o tym przy okazji kupna trzech mega róż dla mojej matki. Kosztowały mnie 4 dychy. Są wielkie, są piękne, są różowate po ostateczne krańce różowatości. I muszą dotrwać do jutra...
Może nie było by sprawy, gdyby nie deprecha. Byle co mnie teraz dołuje, a do tego choruję na chroniczne nadpostrzeganie. Choć oczywiście to może przypadek, że ponura i milcząca zwykle kwiaciarka, po wskazaniu tych akurat trzech okazów flory, przeszła metamorfozę niczym wilkołak w świetle księżyca i nagle stała się ożywiona i gadatliwa. Ludzie, którzy próbują was zasypać lawiną słów, zwykle robią to po to by coś ukryć. Podświadomie próbują załadować nas taką ilością faktów by trudno było w tym rumowisku odnaleźć te właściwe.
Może mi się oczywiście zdawało, ale myślę, że wyczułem w niej ulgę człowieka, który sprzedał twarożek na minuty przed upłynięciem terminu ważności, nutkę oszukiwania samego siebie, że to, co się sprzedaje nie jest ostatecznie wcale takie złe i poczucie winy, gdy takie przekonywanie nie okazuje się do końca skuteczne.
Na odchodnym powiedziała coś, co ostatecznie zmroziło mą udręczoną nienawistnym zakupem duszę: One potrzebują dużo wody. Jak dużo? Dlaczego? Takie rzeczy mówi się przecież, gdy wątpi się w jakość własnego towaru i część winy za ewentualną usterkę próbuje się zwalić na klienta.
No nic, zaraz jadę do Gottenhaven, obżerać się na koszt Awarii, a potem w towarzystwie lotnej ekipy i dwóch butelek Sangrii napaść na Aube, która ma nam wyświetlać filmy na rolecie. Tymczasem jednak obserwuję róże...hm, czy ten płatek nie był przed chwilą prosto?

*

czwartek, 16 listopada 2006

Sny panny młodej


...że po pewnym czasie
dziewczynka z porem
męczy się i odkłada go
na stół

(Bash)

Mam dzisiaj pustkę w głowie. Miałem pisać o Lennonce w Empiku i sąsiadce za oknem, ale przez głowę wieje mi nic, sunnę więc bezrozumnie przez ten piękny, słoneczny poranek.
Jestem żaglem na słonecznym wietrze. Wodą w dłoni, odblaskiem na szkle. Jestem powietrzem w twoich płucach.
Powieki jak liście opadają mi w sen. Zasypiam się w ciebie morfino mej krwi. Słucham Alanis Morisette śpiewającej piosenkę Seala. Myślę, że razem z Pazurkowatą łączymy się coraz mocniej, wypełniamy sobie nawzajem puste miejsca. Razem stajemy się więksi i nie ma przed nami ucieczki.
Zgniatana pod butem puszka przecina milczenie nocy. Granica światła przeraża. Cienie zbierają na mojej twarzy gdy pada na mnie światło. To zdaje się Pratchett napisał, że zło nie ciągnie do ciemności, ciągnie do światła, bo to ono rzuca cienie.
Moja twarz jak nocna roślina czasem chowa się pod zimny kamień.
Dziś złamię zasady uczestnictwa w życiu. Może nawet umrę na moment. Nie będę chciał niczego. Niczego nie będę brał. Po prostu popatrzę na świat przez przesłonę zmęczenia.
Olga opowiada, że sny panny młodej wcale nie są białe. Są czerwonę. Olga była jedną z purpueowych królowych, ustawionych przez Boga na nocnej szachownicy miasta. Poznałem ją kiedyś jak grzała sobie ręce o plastikowy kubek z herbatą, wpatrując się w bezdżwięczny ekran telewizora w dworcowym barze. Oboje wtedy nie mieliśmy gdzie iść.
Na drugim krańcu podziemnego przejścia w Empiku pracuje Lennonka, właściwie zaczyna i dowiaduje się, że nie wolno nosić zdjęcia kota w identyfikatorze. Coraz więcej nas w tym Empiku, może i ja się tam zatrudnię. Rodzinny interes albo książkowa mafia obserwująca czujnie świat spoza półek z Grocholą.

- Jaką ma zbroję?
- 20, pełna płyta
- jasne, a z boku
ma numer 102

wtorek, 14 listopada 2006

Nie ważne dokąd uciekasz, ważne skąd


Jesień. Wiatr. Morze jeży się szarą sierścią. Koniec świata odcięty płotem. „Ogrodzili mój świat”, powiedział Marzan dawno temu pośród wzgórz. Patrzę przez metalową sieć na schody prowadzące ku wodzie. Gdy kiedyś zszedłem po nich i spojrzałem w dół, zobaczyłem gwiazdy. Gwiazdy w dole, gwiazdy w górze. Koniec świata w Brzeźnie, jak czarny kontrapunkt w mojej głowie albo obrazach Beksińskiego.
Piotruś Pan w czerwieni. Jesień w Nibylandii. Spadające liście i szkielety syren na obmywanej oleistymi falami plaży. Martwy krokodyl i strzaskany budzik. Rower przemocy Batemana. Siny Ulster i doskonałość zamrożona w ostatecznym, krwawym punkcie na zawsze. Mój stary płaszcz ma w sobie zaklęte duchy. Jest praktycznie pozbawiony guzików i cały w szwach. Mięknie od deszczu, jest gładki i chłodny w dotyku. Jest ciężki, a w kieszeniach ma horyzont nieprawdopodobieństwa i włochatego pająka.
Jesień. Płaszcz. Wczesny mrok. Duchy wyciskane północnym wiatrem z mokrej skóry. Znów w mojej duszy gra Faith no more, Sisters of mercy, Manson, Tiamat. Therion, Rammstein i Closterkeler. Metallica znów ma swoją walkę na wzgórzu. Księżyc wyrywa się nagle spośród poszarpanych chmur, maluje ich brzegi platyną a ja słyszę Moonspell i Dimu Borgir.
Słyszę pieśni Kata, o najgłupszych słowach na świecie, które połączone z muzyką i nocą rozrywają duszę na strzępy.
Księżyc zachodzi, ale na mojej twarzy, tak jak w twarzy Piotrusia Pana, pozostaje coś księżycowego. Srebrzysta bladość. Księżycowa opalenizna.

*

sobota, 11 listopada 2006

Pokaż mi światło


Nie ma takiego kłamstwa
którym łatwiej byłoby
zniszczyć człowieka niż
prawdą

W przeciwieństwie do większości ludzi ja najpierw nauczyłem się kłamać. Tak się jakoś złożyło. Był to dla mnie stan podstawowy, wyjściowy. Potrafiłem kłamać, łgać w żywe oczy, budować wielopiętrowe, skomplikowane konstrukcje z kłamstw, tak łatwo jak oddycham. Odkrycie że można mówić prawdę było dla mnie prawdziwym szokiem.
Za komuny kłamstwo było podstawą państwa, społeczeństwa, mediów, ostatecznie także ludzi pośród których rosłem. Wyrosłem w dzielnicy trwającej od dziesięcioleci w permamentnej wojnie z państwem, prawem i innymi dzielnicami, poza tym moi starsi nigdy specjalnie nie nadawali się na rodziców, przejawiali za to tendencje do łatwej irytacji. Musiałem być więc sprytny.
Momentem katastrofy okazał się pierwszy, prawdziwy związek. Okazało się, że życia nie da się zbudować na kłamstwach. Stały się rzeczy straszne, tak straszne jak dziać się tylko mogą, gdy zderzą się dwa światy. Ślady tamtych czasów są we mnie i dziś i pozostaną zapewne wypalone już na zawsze.
Gdy wszystko się skończyło ból był tak potworny, że aby nie oszaleć musiałem się zresetować. Ludzie „po rozstaniu” zmieniają z reguły swoje życie. Ścinają włosy, inaczej się ubierają. Ja zniszczyłem w sobie wszystko, doprowadziłem do sytuacji w której zacząłem zatracać umiejętność czytania, posługiwania się przedmiotami i rozpoznawania emocji. Potem zaś zbudowałem, się na nowo.
17 miesięcy między Goszką a Lennonką, jest najważniejszym okresem mojego życia i zaowocowało mną takim jakiego tu znacie, choć z początku w znacznie ostrzejszej, bardziej kanciastej formie.
Jedynymi widocznymi zaś śladami po katastrofie, czymś w rodzaju promieniowania tła, pozostała u mnie nieuleczalna ironia, przyprószona miedzianym nalotem beznadziejnego cynizmu.
Długo potem, pewnego pięknego dnia, pojąłem jak wspaniałą i wszechstronną bronią może być prawda, jak bardzo mordercza może być dla otaczającej rzeczywistości. Jednym ze skutków, bowiem, jak się okazało, odbudowy było to, że przez nieuwagę, niewiedzę a może idealizm, zapomniałem zainstalować sobie kilku niekoniecznie pozytywnych, ale jednak użytecznych elementów, w rodzaju zazdrości czy współczucia...
Jestem w jakimś sensie autystyczny, inne rzeczy są dla mnie problemem. Często w logiczny sposób podchodzę do tego co w danej chwili powinienem czuć i jak to okazywać na zewnątrz aby nie odbiegać zachowaniem od otoczenia. Cały czas muszę wkładać świadomy wysiłek w wyraz mojej twarzy, ponieważ gdy o tym zapominam obwisa mi w nieruchomą maskę.
Po co to piszę? To jedna z tych notek, która piszę czasem by się uporządkować. Piszę je gdy jestem już w stanie objąć spojrzeniem pewien zamknięty okres mojego życia i zinterpretować go. Piszę to także dla moich znajomych by uświadomić ich, że myślę inaczej, inaczej rozumiem. Ja musiałem nauczyć się prawdy, tak jak wy uczyliście się kłamać. Nie możecie oceniać mnie wedle waszych kryteriów, bo są nieadekwatne. Wielu wam sprawiłem ból, taki czy inny, nie sprawia mi to żadnej radości, a skutek jest taki, że coraz więcej rzeczy przemilczam. Spycham rozmowy na inne tory, wykonuję uniki a to wszystko może sprawiać wrażenie że się od was odsuwam. Nie odsuwam się, może i nie potrafię być już "miły" jak kiedyś, jestem jednak tam gdzie zawsze.

*

piątek, 10 listopada 2006

13


Spadająca gwiazda
łezka nad poronionym
życzeniem

(Dorota Zielenkiewicz znana jako Wizja)

*

czwartek, 9 listopada 2006

Mam ostrą paprykę za paznokciami


24040 oddechów w ciągu doby
wykonuje przeciętny człowiek

W najnowszych mercedesach S-klasse każdy silnik jest podpisany przez mechanika, który go montował. Kolesie bawiący się nanotechnologią składają swoje podpisy z pojedyńczych atomów i wypisują swoje daty ślubu na mikroprocesorach. Pazurkowata nudząc się na zajęciach projektuje swoją suknię ślubną. Szykuję się psychicznie do wiosennych poszukiwań pierścionka.
Wracając wieczorem przez park koło Akademii zobaczyliśmy niesioną wiatrem, nadmuchaną, gumową rękawiczkę. Odbijała się stercząc obscenicznie wypustkami, o jezdnię,drzewa i jadące samochody. Coś jak obcy w "Kosmonautach spod ciemnej gwiazdy". Kto widział ten wie. Kto nie widział temu polecam, przeraźliwe kino klasy B z najlepszą rolą filozofującej, świadomej bomby w dziejach kina.
W herbaciarni Dan opowiada o swoim tajemniczym domu przycupniętym w ceglanym cieniu Politechniki. Jest to miejsce w którym kałuże spływają po sznurze, mokną nieistniejące dywany i nie chodzi się boso bo można wejść na bagnet. Dan rozważa wystawienie anteny od internetu przez dyskretną dziurę w dachu i opowiada o imionach znajomych pająków.
Ja zaś patrzę na Awarii, która wróciła z Wysp i nie przywiozła z tamtąd żadnych opowieści, i myślę, bez czego tak naprawdę nie ma domu? Bez fieranek, bez kompletu sztućców, spoczywających równo w wykładanym miękkim materiałem pudełku, bez zapachu z wnętrza szafy, bez odgłosu włączającej się co czas jakiś lodówki, bez tykania zegara?
Bez szczegółów, mówi coś we mnie to szczegóły tworzą nas i nasze domy, to szczegóły nas wyróżniają. To drobne elementy z których tworzy się większa całość. Dlatego trzeba o nie dbać, bo bez nich stajemy się standardowi i płascy, jak wyśnieni, idealni obywatele komunistycznego państwa albo postacie z podręcznika PO, wiecznie z spokojnym, baranim wyrazem twarzy, mimo puchnących za oknem nuklearnych eksplozji.
Tymczasem jednak rozmowa przy stole trwa, chrupiemy płatki pikantne, które przywlokłem z Maraski, pijemy herbatę. Mała jaśnieje z boku, a ja uśmiecham się sennie i nie na temat, gdy przez głowę przepływa mi fakt, że suma wszystkich liczb na kole ruletki daje razem 666.

- Co to za miejsce, to w górach
z krzyżem?
- Giewont?
- Golgota?

(BASH)

wtorek, 7 listopada 2006

Mrok to przestrzeń pozbawiona światła


Niewiedza rozszerza się szybciej
niż wiedza, a więc prędkość mro-
ku może być większa od prędkości
światła. Jeśli zawsze istnieje
mrok wokół światła, to musi je
zawsze wyprzedzać

(Moon)

Świeci jasny księżyc rozsrebrzając świat. Jest niesamowicie jasno, chmury mkną po niebie z obłędną szybkością, gnane ciepłym wiatrem. W powietrzu czuć magię.
Dzień był szary i pełen drobniutkich kropelek deszczu. Przesiedziałem go. Rano zniosłem tylko z mokrego balkonu grill, leżący tam na boku, od ostatniej wichury. Wyniosłem też ławkę z obumierajacego ogródka. Przesiąknięte wilgocią wraki minionych wakacji.
Nic mi się nie chce, nie robię nic, by zarobić jutro kasę. Gram i czytam, pozwalam płynąć czasowi. Karcę się w myslach za nie uleganie impulsom. Stałem na balkonie patrząc na księżyc, porwane obłoki, światła domów liżące ciepłem coraz bardziej łyse gałezie drzew i wilgotną, migoczącą srebrem ulicę w dole, i myślałem, jak fajnie by było zadzwonić do Małej, kazać jej wszystko rzucić i zabrać na skąpaną w tym niesamowitym świetle plażę. Patrzeć na nasze księżycowe cienie i iskrzące się fale, a potem odprowadzić Ją do domu i długo żegnać pod jej bramą.
Ale wygrywa rozsądek. Jest już po 19, wieje wiatr, a mi ze spodni została pajęczyna poskręcanych nitek, długo by tu jechała, pewnie ma jeszcze coś do nauki, jej starsi by sie pewnie wkurzyli, rozsądek to przekleństwo.

*

czwartek, 2 listopada 2006

Do You wonna suck my człona?


No i czemu się szczerzysz pokrako? - pytam Sebę. Gość ma jeszcze mniej zębów niż ja. Kiedyś szliśmy Kochanowskiego na pierwsze spotkanie z obecną kobietą Seby. Bał się jej śmiertelnie, wlókł mnie więc ze sobą jako puchaty bufor bezpieczeństwa, tudzież barbarzyński talizman. A może zwyczajnie po to, by w razie pościgu cisnąć mnie na pożarcie, co dałoby mu czas niezbędny na ucieczkę. W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że gdy goni cię bestia, wcale nie musisz być najszybszy, wystarczy że jesteś szybszy od tego który biegnie na końcu.
W każdym razie Seba, roztrzęsiony, bo bez skóry, łańcuchów i zwykłej warstwy ochronnego brudu, poprawiał się co sekundę jak janiołek przed komunią. Głaskał się tu i ówdzie, obciągał ciuchy i, a jakże, wąchał się co czas jakiś pod pachami, bo jako że mycie było dla niego nowym acz wstrząsającym doświadczeniem, wciąż nie był pewien efektu.
No i siedzieli, kurcze w pięciu, w starym, czarnym BMW. Jeden oczywiście wyjrzał i spytał: I co, śmierdzi? A Seba z całą szczerością: Achaaa. No to oni w śmiech... Czym bliżej ciebie, tym bardziej - dokończył. No i się zaczęło...
Ja zatrzymałem tego drugiego za pomocą plastikowej butelki wody mineralnej Nałęczowianka. Już dawno się tyle nie nabiegałem.
Panów zgubiliśmy ostatecznie po paru intensywnych minutach kluczenia po podwórkach. My przeleźliśmy przez płot a oni nie przejechali przez niego samochodem. Tyle tylko że Seba był o moment dłużej odważny i na pierwszą randkę udał się bez przednich siekaczy, za to z krwawym deseniem na koszulce.
A jeśli chodzi o pannę... cóż niewiasta pije, pali i z zabójczą celnością strzela flegmą z nosa. Jest też obecnie żoną Seby. Osobiśćie sądzę, że za tym pierwszym razem rozczulił ją nasz sponiewierany wygląd, a już szczególnie ta pokrwawiona, bezzębna sierota. Choć niekoniecznie, znając straszliwy los jej chomika.
Oczywiście snuliśmy też wtedy pełne krwi i pożogi, bohaterskie i od początku do końca zmyślone opowieści o naszym bohaterskim boju. Choć może to co ich połączyło to późniejszy, romantyczny wieczór przebijania opon w pewnym starym,czarnym BMW.
Ale wracając do rzeczywistości, obudziłem się dzisiaj rano i zapatrzyłem w rozświetloną przestrzeń powietrzną mojego pokoju. Ten rodzaj światła występuje praktycznie przy jednym rodzaju pogody, nim więc wtałem wiedziałem, że na zewnątrz jest śnieg. Cały październik był ciepły, dopiero kilka ostatnich dni zrobiło się szarawych i naprawdę jesiennych. Wczoraj gdy patrzyłem na rozświetlone kolorowymi ognikami, opadające tarasy cmentarza na Srebrzysku, lał deszcz a krople parowały sycząc na rozgrzanych, blaszanych przykrywkach świeczek.
Muszę kupić w końcu cyfrówkę i sfotografować to miejsce w Zaduszki, gdy w ciemnościach ogniki świecą tak absurdalnie wysoko w górze, a całość wygląda jak jakieś niesamowite elfie miasto w samym sercu opowieści.
W każdym razie dziś wszystko zamarzło. Świat zeszronił się pobielały dachy i zamarzły ogrody, w wielu miejscach w pełnym rozkwicie. Szedłem więc przez świt patrząc jak promienie słońca skrzą się w srebrnych liściach żywopłotów i zamarźniętych płatkach kwiatów.

wtorek, 31 października 2006

I wish...


Za co powieszą Kaczyńskich?
ZA ZIOBRO

Esencja mroku (z puszki). Pierdolony koncentrat. Wpadam jak w kałuże w aleje wirujących liści i czuję się jak jeden z tych mrocznych szaleńców w których kocha się Awarii.
Róża. samurajski miecz i histeryczny chichot. Oglądaliście kiedyś „Azumi”? Mistrz na rozkaz władcy wyszkolił grupę doskonałych wojowników. Ostatniego dnia szkolenia ustawił ich naprzeciwko siebie i powiedział: Zadanie wykona połowa z was. Sami zdecydujecie która. A oni zabijali się ze łzami w oczach. Czy i ja zabijałbym moich wrogów łkając?
Wygrzebuję zza łóżka mój falszion, ośmiokilowe ostrze, cięższe przy końcu. Zgodnie z polskim prawem tępe, ale tak wyważone, że można nim ciąć siatkę w płocie. Wszyscy zawsze przyglądają się rączce, wykonanej z paska harcerskiego, metra sznurka, taśmy izolacyjnej i garści desperacji.
Dune opowiadał mi ostatnio, gdy staliśmy na Mariackiej, popatrując jak jesienne niedobitki Niemców obmacują bursztyn , o grze fantasy w którą się ostatnio zagłębia. Jest tam magiem, który stracił pamięć i wraz z przebijaniem się przez skomplikowaną fabułę usiłuje ją odzyskać. Siedzi więc sobie na krawężniku a tu podchodzi do niego wiedźma. „Czas na twoje trzecie życzenie” mówi. On oczywiście zaskoczony, a ona „Twoim drugim życzeniem było całkowite anulowanie wszystkich skutku pierwszego, dlatego go nie pamiętasz”.
Dune nie miał pewności czy baba go nie kantuje, ale cóż jedno życzenie jest lepsze niż żadne. „Chcę wiedzieć kim jestem” powiedział w końcu, a ona zaczyna się strasznie śmiać. „To zabawne, takie było właśnie twoje pierwsze życzenie”.

Zamierzam przepisać się do mniejszości
niemieckiej, bo ta większość polska już
mnie wkurza, a szczególnie ten bufon
Giertych, którym wciska ludziom
pierdololo.

(Szymon Majewski show)

niedziela, 29 października 2006

Powiedz babie puść to przytrzyma


Ale mam kurwa Sajgon w domu. Mamusia była na grzybach, ja w mieście a tatuś siedzieł w domu sam i miał czas na myślenie. No i kurwa wymyślił. Od godziny trwa regularna wymiana ognia.
Tak sobie, bez żadnego logicznego powodu. Ogólna eskalacja agresji.
Na zewnątrz wiatr urywa głowy i przewraca to co człowiek w swym nieprzebrwanym optymiźmie ustawił. Liście spadają i wirują jak w filmach Mamoru Oshi. Niebo jest porwane i mieni się wszystkimi barwami przemieniających sie pór roku. Stalowe chmury pękają emaliowym błękitem, słońce rozsrebrza kanty brunatnych płaszczyzn.
Maleństwo zasypia mi na ramieniu w cieple herbaciarni, popijamy z Danem pochłaniający swiatło trunek. W radiu lecą stare kawałki pachnące naszym dzieciństwem, a ja opowiadam jak moja matka szyła sobie za komuny kreację przed każdym sylwestrem.
Lenn najwyraźniej usiłuje mnie sprowokować bym odpowiedział jej, tak, jak niegdyś Esclarmonde. Kontrabasistka nie bawi się w takie delikatności. Czuję się dziś zmęczony, zły i podły, ale chyba jednak bardziej zmęczony.
Zapada noc. Zmienia się czas. Koper smętnie tonie w onirycznie pomarańczowej powierzchni zupy pomidorowej. Czasami naprawdę mi żal, że nie potrafię sie juz tak użalac nad sobą jak kiedyś, że nie potrafię fantazjować o samobójstwie bez ironicznego uśmiechu.
Zapalają się światła. Czas kończyć.

Wszyscy myślą o sobie.
Tylko ja myślę o mnie.

(Mur)

czwartek, 26 października 2006


Uśmiechnęła się błyskając zębami.
Wyglądała jakby miała ich setki.

(Diabeł ubiera się u Prady)

Na skrzyżowaniu blokowisk Przymorza, na wysepce pomiędzy jezdniami, w trawie nakrapiane skrzydło. Martwy sokół. W górze krążą mewy. Widać, że gdyby nie ludzie, dokonałyby swej ornitologicznej zemsty rozrywając ciało drapieżcy na tysiąc smakowitych kęsów.
Światło przesącza się złoto przez świat, jak przez tanią bibułę w podstawówce, gdy na lekcji plastyki kleiliśmy późnokomunistyczne witraże.
Awarii wylądowała w Angli z dwudziestoma funtami w garści i plecakiem pełnym polskiego żarcia. Mocno spóźniona. Tak że delegacja czekająca na liwerpoolskim lotnisku zaczęła już podejrzewać, że przelewający się mięsiście krupnik został uznany przez służby bezpieczeństwa za broń straszną i zabójczą a sama Awarii spoczywa właśnie w ginekologicznym fotelu w którejś z nieistniejących, polskich baz CIA.
Pod budującym się hotelem znaleziono średniowieczne mury. Konserwator uparł się by je ocalić. Pocięto je więc na trzymetrowe odcinki i postawiono obok wykopu. Mają je wstawić potem z powrotem do gotowego już, podziemnego garażu.
Ja krążę w poszukiwaniu duchów i maślanych rogalików po targu wciśniętym pomiędzy więzienie na Kurkowej a dawną Szkołę Wojenną obecnie, jakże znamiennie, Urząd Pracy. Jest tam mało miejsca, targ jest więc ścisnięty. Wąskie pełne towarów, zadaszone uliczki, sprzedawcy rozmawiający ze sobą ze swych nisz. Zapach kawy i papierosów. Żeby przejść trzeba odgarniać ze swej drogi tajwańskie kurtki i puchate koce. Skupiona wyspa orientu w socrealistycznym projekcie na miasto: "Światło i przestrzeń".
"Psalm" Rubika rozsadza dusze budząc to co dawno umarło, a może raczej jest i nie może umrzeć w ciemnych zakamarkach pamięci. Zestawia to, konfrontuje z dniem dzisiejszym. Dwa kolory oczu, dwa kolory włosów. Droga wijąca się w świetle gwiazd ciągle nie ma końca.
W palcach obracam ciężką, metalową figurkę Galadrieli opętanej na chwilę przez pierścień. Jest piękna dzikim szaleństwem i "rozpaczliwą miłością".

wtorek, 24 października 2006

...no i spojrzałem mężnie w oczy okolicznościom. Były kaprawe


...ciężko trawię z rana ludzi którzy już dawno przestali czuć i usiłują rozstrzelać mnie logiką. Nie jestem logiczny, jestem emocją. W taki ranek świat musi fantastycznie wyglądać spod kadłuba bombowca strategicznego. Tu na dole jest mgła i wilgoć, stamtąd to musi wyglądać jak srebrny osad na płaszczu Latającego Holendra.
Lubię noce i poranki. Gdy nie ma ludzi, a jeśli są, to podobni mi rozstrzelani wiatrem z wełną w głowie. Ciężko ostatnio trawię te pozostałości dawnych znajomych. Ciężko mi patrzeć jak z upływem czasu powszednieja. Ich radości stają się domowe a ból przytłumiony i zrównany do ogólnych norm.
Zastanawiam sie czy nie lepiej byłoby rzucić to wszystko. Oderwać się od tego mędrkowania, zgorzknienia i wypłaszczania każdego silniejszego uczucia. Zastanawiam się czy w Krakowie nadal jest "Equinoxe" i czy dalej przychodza tam na karaoke te dwa pedałki, z którymi ciągneliśmy zdobycznego Johnego Walkera, myślę o tym jakby to było patrzeć o świcie z pomnika Kościuszki na budzące się miasto. Myślę o jakiś chaszczach o ciszy i o samotności pozwalającej gładzić i ostrzyc idee przed wystrzeleniem ich w eter.
Jest jesień, mniemam więc, że wchodzę w szary okres depresji. Zaraz idę na rynek zapolować na monety dla pani Majki. Paluchy bolą mnie od zdrapywania brudu z kopanej ceramiki. Potem centrum, spekulacje i biblioteka a po południu Siostry. Czuję się jakbym powinien cos skończyć.

A potem pojawił się rodzaj
ludzki. Pochód miliardów
przez stulecia

niedziela, 22 października 2006

Inspiracja wymaga przygotowań


Jak to stwierdził kiedyś, ktoś mądry: dziecko do lat 5 jest istotą całkowicie szaloną. Wpatrywał się dziś w nas taki jeden, podejmując co czas jakis desperacką próbe otwarcia drzwi herbaciarni i dotarcia do tych wszystkich pięknych, niezwykle interesujących i niewątpliwie kruchych przedmiotów w środku. Stwór uśmiechnął się szeroko napotykając nasz wzrok i w pełni szczęścia rozpłaszczył się na szybie rozmazując po niej widowiskowo girlandy śliny.
Na dnie kieliszków czaił się mrok. Pliśmy spokojnie tajemniczą nalewkę Dana, która leniwie przelewała się w szkle, nie przepuszczała światła i przetaczała się falą sejsmiczną po żołądku, a dziewczyna z dziurą w sercu rozmawiała z nami o drastycznym niedoborze damskich orgazmów.
Dzień był przepiękny, z przewagą złota, a Jasnowłosa Iluminacja Serca Mego stwierdziła, że lubi jak piję, bo od razu staję się czulszy i ogónie milej nastawiony do świata. Odpowiedziałem, że faceci tak mają, alkohol wytłumia nam systemy obronne, spłukuje wieczne napięcie w jakim trwamy, szykując się na taką czy inną walkę. Na trzeźwo przypomnamy odbezpieczony pistolet.
Na moście spotkał nas ksiądz, wój Małej, powiedział że idzie do roboty i życzył Małej w związku z jej studiami, wykopania mumii...

Nic nie zastąpi dobrych manier.
Nic, od jeszcze lepszego refleksu.

czwartek, 19 października 2006

Od przegranej bitwy nie ma nic straszniejszego niż wygrana bitwa


- Obiecałeś mi władzę!!!- krzyknął
z rozpaczą.
- Lecz nie powiedziałem na jak
długo - zaśmiał się Szatan

Widzisz - mówiłem wypluwając ostatnie ziarenka piasku - najlepsza władza to ta, co mało mówi, a dużo słucha.
Plaża staje się powoli za zimna na takie rozmowy. Pijemy więc szybko i jeszcze szybciej mówimy: Walka z PISem, LPR i S to walka ze złem. Ci ludzie niszczą swój kraj i szkodzą współobywatelom. Nieważne, jakie mają intencje, szerzą zło i chaos, są więc źli, są złymi ludźmi i trzeba się przed nimi bronić.
On ciągle nie może mi uwierzyć, że jego głos w wyborach uważam za zdradę własnego narodu. Ale to właśnie nasze wybory czynią nas ludźmi. Świadome wspieranie zła czyni nas złymi.
Wokół nas szalony wiatr ciskał piaskiem i wypłaszczał fale. Gdzieś tam daleko WhiteTown to wynurzało się to zapadało w rozbujanym morzu, jak wielki, rozświetlony gwiazdami podniebny transatlantyk.
W nocy obudziło mnie dziwne uczucie. Leżę więc sobie w ciemnościach zastanawiając się, co jest grane. Ruszam lekko głową i czuję dotyk czyjejś ręki na policzku. Wyobrazić sobie zapewne możecie ten błyskawiczny ciąg myśli, jaki w tym momencie przeleciał przez moją głowę. Przecież w naszej wspaniałej erze tanich horrorów to mogło być wszystko: Fready Kruger, rozszalały namiętnością i nieopanowanym popędem seksualnym sukkub, tudzież podobnie roznamiętniona kobieta aligator.
To pewnie jakaś kara opatrzności za puszczanie małoletnim kuzynom Crittersów. Ciotki nas nienawidziły...
Okazało się, że to moja własna ręka, przysnąłem na niej i straciłem czucie. Gdy już ochłonąłem nieco i począłem przywracać sobie krążenie w tym bezwładnym i niespodziewanie ciężkim spłachciu mięsa, uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy miałem możliwość naprawdę poczuć własny dotyk. Mała ma rację, naprawdę mam ciepłe ręce.

*

wtorek, 17 października 2006

2B r ~ 2B <=> ?


Dlaczego kobiety dostają okres?
Bo na niego zasłużyły

(CKM)

Jestem zmęczony. Zbyt mało śpię, w zbyt szybkim jestem ruchu. Nie mam już 20 lat, mój mózg w to nie wierzy, moje ciało się z tym nie zgadza. Jestem jak ten Seicento w którym gościu zamontował turbosprężarkę i pojechał nim 240. Ale tylko raz.
W nocy opadła mgła, wystawiając nas na lodowate spojrzenia gwiazd. Zwijaliśmy się w półtorametrowym wykopie, kopiąc w dół wzdłuż starych schodów. Podobno w tym miejscu była kiedyś gospoda. Roztrzęsione ręce na lodowatym trzonku saperki. 42 butelki, 15 malowanych kufli z przykrywką, butle czarki i miseczki, talerze z ornamentem ze szwabachy. W większości uszkodzone Nad ranem Borys pokazuje uszczelniony ziemią, równy rząd, ustawionych 60 lat temu talerzy, przez które, od góry, przeszedł karabinowy pocisk, by utkwić w posadzce.
Pod schodami szkielet psa. Do rana wszystko zasypujemy, znosimy igliwie i stare puszki, by nie pozostał żaden ślad.
Drugi dzień boli mnie głowa. Starszy leci do ruskich, gdzieś za Moskwę, bo na skutek knucia w jego pracy, jego szefowie nie chcą by był w zakładzie w czasie wizyty rady nadzorczej. Jest wściekły i rozżalony. Planuje kontruderzenia i minimalizuje skutki.
Ja kupuję na rynku monety dla pani Majki, CKM z Dodą, Machinę z Paris Hilton, biografię Lincolna. Zataczam się przymulony bólem i zmęczeniem. Dostaję smsa od Lenn, że coś źle z Bajką. Żebym sam zobaczył i o nic nie pytał.
Pod szarym niebem idę do domu napić się herbaty. Niebo pęka. Uderza we mnie stężone światło słońca, mrużę oczy

*

czwartek, 12 października 2006

Czarny Toy Toy zagłady


- My inaczej będziemy traktować nasze
córki: Sodoma, Gomora, Gehenna, do
klatek!
- Czemu nie Apokalipsa?
- Kochanie w końcu to ty będziesz tą
najwazniejszą kobietą w domu...

(My)

Otóż, proszę ciebie, wracam ja sobie do domu okołoż 11. Patrzę w górę w okna - ciemnnno. Ojciec w Poznaniu na Polagrze, myślę więc: matka świętowała zapewne perspetkpywę pięciu dni samotności i dzikiej swobody, oby tylko przed zanikiem świadomych funkcji życiowych zamknęła drzwi na dolny zamek. Nie zamknęła. żamknęła na gerdę do której nie mam klucza.
Taaaak, kolejne pół godziny spędziłem upojnie dzwoniąc intensywnie do drzwi, dwoniąc na telefon, dzwoniąc do drzwi i na telefon, waląc, kopiąc a ostatecznie dwoniąc do drzwi, na telefon i na domofon. Po pół godzinie uznałem, że jedyne co mogę jeszcze zrobić żeby było głośniej, to ostrzelać okna sypialni z haubicy 105 mm z bezpośredniej bliskości. Usiadłem więc na wycieraczce, oparłem o drzwi i zadzwoniłem po znajomego dysponującego kompletem wytrychów.
Gdy już wreszcie znalazłem się w domu, rozbrzmiewającym niczym nie zmąconym chrapaniem mojej rodzicielki, gdy już rozebrałem się kontemplując ostatnie spokojne minuty przed snem, zadzwonił telefon...
"Norka ma znowu zjazd po kwasie i znowu podcięła sobie żyły". Argh. Ubranie, buty tętent przez łąki. Jeden rów z wodą , drugi row z wodą, plum. Cała sprawa polegała na tym, że Seba nie był w stanie na raz kobity przytrzymać i zabandażować. Norka za to biegała po mieszkaniu jak świeży króliczek, krzyczała coś o pieczywie francuskim i chlapała posoką po ścianach, meblach, nowym dywanie i po nas, skutkiem czego wyglądaliśmy jak weseli drwale, szczęśliwi rzeźnicy, szaleni górnicy ewentualnie miły pan z kultowej"Teksańskiej masakry..."
Obezwładnić, pobandarzować i związać kołdrą to był moment, za to na sprzątaniu i myciu ścian zeszła nam mała nieskończoność. Na końcu zapytałem towarzystwo, które rozmnożyło się w tym czasie do 4 sztuk, czy ktoś nie orientuje się może czy nasza zaćpana koleżanka ma AIDS...
Gdy już w końcu dotarłem do domu przed czwartą i wyciągając przed lustrem skrzepy z włosów kontestowałem smętnie, że przed pracą i tak nie zdążę się już położyć, rozległ się dzwonek do drzwi.
To mój starszy jechał przez pół nocy z Poznania bo zapomniał zabrać garnituru. Uznawszy że nie jest zapewnew najlepszym humorze wycofałem się cichcem na z góry upatrzone pozycje, pozostawiając matkę na placu boju. A co, jej też należy się trochę atrakcji.
A tak poza tym oglądaliśmy ostatnio ferajną niezwykły wytwór połączonych kinematografi francusko-portugalskich. Dzieło miało tytuł "Operacja mutant", co właściwie mówi już wszystko, ale żeby narobić wam apetytu dodam, że opowiadało o grupie uzbrojonych po zęby inwalidów , atakujących fitness cluby i salony odnowy biolobicznej, niszczących wszystko co zdrowe i piękne...Jakby to ujął Nosferatu Beksiński: Już samym tytule można się zakochać.
A na koniec jeden z dowcipów jakie według CKMu można zrobić w biurze:

Trzeba załatwić sobie trochę
sztucznej krwi, po czym w
pracy krztusisz się i spluwasz
na czerwono, tłumacząc, że już
chyba czas rzucić palenie.

wtorek, 10 października 2006

Sen latających fortec


- Niedobry! Spadaj!
- Ależ kochanie, to w końcu moje łóżko...
- Ale ja tu dłużej leżę.

(My)

Marzy mi się Honor Harrington nakręcona przez Ridleya Scotta, z Angeliną Jolie w roli głównej. Kto oglądał Sky Captain ten wie jak ta laska zajebiście wygląda w czarnym mundurze Royal Navy. Gdy pierwszy raz zobaczyłem plakat SC to serducho zapikało mi w dzikim upojeniu, bo myślałem , że to już to. Tymczasem segreguję i układam znaczki złupione z Awarii, która z kolei pracowicie wycina ją ze studenckich kopert na Akademii. Chichoczę pod nosem za każdym razem gdy na kolejnym znaczku, z Malediwów czy Rwandy trafiam na Kopernika: chanoine de cathedrale de Frombork.
Lenn dała Tau własnoręcznie uszytego kota . Był czarny, koślawy i boski. Jeszcze w herbaciarni Lenn okrwawiała mu pyszczek lakierem do paznokci. Burcyk, kot rezydent domu Zwierzów od razu zapałał do niego niepowstrzymaną atenacją i już po chwili zabrał go ze stołu i podążał z nim w kierunku jakiegoś ciemnego i zapewne wilgotnego zakątka.
Grechuta zakończył ziemski kurs i ruszył w dalszą drogę ku dniom , których jeszcze nie znamy ,a Koreańczycy wypróbowali swoją pierwszą bombę atomową. Wypiliśmy „ Na rogu” za jedno i drugie. Udowodniono też ostatecznie, że Spanner robił u nas na Akademii mydło z ludzi. Jakieś skurwysyny bez umiaru, zakorbiły mosiężną tabliczkę ze słynnym zdaniem Nałkowskiej „Ludziom ludzie zgotowali...”. Życzę tym kutasom serdecznie by trafili na jakiegoś chałupniczego następcę Spannera, który zużyje ich potem z dodatkiem lawendy.
I na koniec zajmujący cycacik... no tak głodnemu chleb na myśli, cy- ta -cik : W prestiżowym amerykańskim magazynie kulturalnym „ Salon”, Sean Elder, ojciec 10-cio letniej Franny, pisze, że czuje się dziwnie, gdy jego dziecko ubrane na czarno, spod grzywki zasłaniającej oczy wyszeptuje kwestię z filmu „Krąg”: Wszysssscy będą cierpieć”, a nocą układa lalki w małych trumienkach.

*

czwartek, 5 października 2006

Tylko jedno może unicestwić marzenie - strach przed porażką


- ...a oto latarnia nr 27, i już
zbliżamy się do latarni nr 28...
- Widzisz tamten dom? Tam też
wstawiałem okna...
- Pierwsze okno wstawiome przez misia...
- Kochanie proszę przestań, albo
przełożę cię przez kolano i wtrzepię
ci w ten ponętny tyłeczek.
- Pierwsza groźba misia...

(My)

Ernest Hemingway powiedział, że: książki pisze się po to by inni je czytali. Tragedia polskiej poezji polega na tym, że autorzy piszą dla siebie, dla innych poetów i dla krytyków. Nie piszą dla ludzi. Jest takie niesamowite rozgraniczenie, to co by chętnie przeczytali i przeżyli zwykli ludzie jest uznawane za kicz, jest "proste". Nie jest drukowane i oficjalnie uznawane. Zaś "to co się liczy" spoczywa na półkach w kilkuset zakurzonych tomikach.
Polski światek poetycki jest skostniały i sparaliżowany strachem. Z pewnością są poeci, którzy chętnie pisaliby dla ludzi, nie piszą jednak w obawie przed "obciachem", staniem się "niepoważnymi" a nawet ostracyzmem środowiska. Kurde , nawet ja mam przecież dwa blogi z wierszami, jeden oficjalny i drugi, na którym piszę to na co mam ochotę.
Upraszczając, to obciążenie po nieszczęściach, które szarpały przez wieki Polskę i po roli jaką w związku z nimi obdarzono poetów. Gdy gdzie indziej mieli bardów i buntowników, myśmy mieli wieszczy. Dziś poezja w Polsce kojarzy się z historią. A i poeci pewni swej dziejowej misji i nadziei na miejsce w podręcznikach nie zajmują się pisaniem dla tłuszczy.
U nas poeci nie piszą by zaciekawić, wzruszyć czy broń boże bawić, u nas piszą by poczuć się nierozumianymi outsaiderami o pięknych duszach, których wrażliwość, tajemna wiedza o słowie i spojrzenie na świat czyni innymi i wyjątkowymi.
Nie rozumieją, że zamykając się w gettcie umysłów, bez ludzi którzy by ich czytali stają się bezużyteczni. Poeci są po to by ukazywać ludziom złożoność świata, wszystkim ludziom, nawet tym najgłupszym. Ich rolą jest zadanie sobie wysiłku stania się zrozumiałymi, kolportowania niesamowitości i piękna świata, tłumaczenie rzeczywistości. Jeśli zaś zajmują się tylko sobą. Zamykają w kołku wzajemnej adoracji to są i pozostaną niezauważalni, Świat poradzi sobie świetnie bez nich.
Wybaczcie ten z lekka drętwy wykład. Ta notka jest bardziej dla mnie niż dla was. Chciałem upożądkować to co mam w głowie, zanotować stan myśli z tego akurat okresu mojego życia. Chcę mieć to tutaj, na piśmie, by móc kiedyś do tego wrócić. Żyję zmieniając rzeczywistość, szykuję się właśnie do kolejnej zmiany, kolejnej walki, kolejnej bitwy. Ten tekst to deklaracja, flaga wbita na wzgórzu, bym nie stracił poczucia celu i kierunku.

*

wtorek, 3 października 2006

Umieraj tak pięknie jak zabijasz


O żesz kurwa! Oriana Fallaci
nie żyje...
(Borys ze słuchawką w uchu,
plaża, wrzesień, noc)

Stalowa dziwka, wściekła macica, pani wojny, boska nierządnica, która straciła pewnie dziewictwo z lufą AK-47. Tak jak u Prattcheta, tam gdzie się pojawiła przybywała wojna. Piliśmy pół nocy by miała lżejszą dalszą drogę, nieważne czy do jakiejś cienistej florenckiej katedry, splecionej ze światła, czy smaganego piekielnym wiatrem Wzgórza 875.
A kilka dni wcześniej śniło mi się, tak śnię raczej dużo i mocno, tak mocno, że czasem nie mam pewności co zdarzyło mi się naprawdę, w każdym razie śniło mi się, że jako jeden z polskich multimilionerów, zamiast płacić podatki, finansuję Państwu Polskiemu nowy krążownik rakietowy. Okręt zostaje ochrzczony przez panią Borowską. Ciska ona butelką pełną krwi, która rozpryskuje się pośród wypukłych, stalowych liter. Krążownik nazywa się Oriana Fallaci.
Tak sobie myślę, że aby wywołać kolejną wojnę światową wystarczyłoby wysłać ten okręt gdzieś na Morze Śródziemne.
W Tunezji jest słone jezioro. Jest tak słone, że pokrywa je biała zaschnięta warstwa, wiatr nawiewa na nią piach. Jest takie miejsce, gdzie pośród płaskiej równiny sterczy wpółzanużony wrak nowoczesnego turystycznego autokaru. Podobno Włosi, jak to Włosi, nie bacząc na zakazy wjechali tam ścigając fatamorgany. Tunezyjskie ministerstwo nie zgodziło się zaś na wydobycie. Pozostawiono go tam jako ostrzeżenie.
Na kolejnym zdjęciu moi starsi na ulicy Mos Aisley, które w Tunezji okazało się nadwyraz rzeczywiste. Przywieźli mi róże pustyni i odpryski ametystu. Róże pustyni tworzą się we wnętrzach wydm. Gdy wydma odchodzi z wiatrem pozostawia kamienne kwiaty pachnące solą.

czwartek, 28 września 2006

Podcięte żyły zakładów mięsnych


Postanowiłem przedrzeć się z portu do centrum wzdłuż rzeki. Skradając się klucząc, wchodząc na kolejne płoty i ściągając koszulkę z kolczestego drutu. Ścigałem się ze świtem.
Lubię gdy noce stają się dłuższe. lubię gdy ulice są puste a wokół panuje cisza. Lubię poranne tramwaje i autobusy, choć są pełne wyziewów, kaszlu i beznadziejności.
Zatrzaskują się drzwi. Zaśliniają parą okna zeszklone, bez szans otwarcia. Kto tu wejdzie, nigdy może już nieżyć. Poranny tramwaj jest jak wędrujące pudło pełne możliwości. Niektórzy w nim znikają, inni się w nim rodzą. Tu płynie powoli masa myśli i czytanych treści. Przesuwa się równo w takt dudniących podkładów.
Śniło mi się ostatnio, że między Ziemię a słońce weszła ogromna chmura pyłu. Na Ziemię przyszła zima i wszyscy uciekli na południe, a ja zostałem sam w opustoszałym mieście. Śniło mi się, że wybrałem się ciągnąc sanie do centrum i kopię w wielomerowej warstwie śniegu by dotrzeć do przejścia podziemnego koło dworca, gdzie jest Empik. Co tu dużo gadać śniła mi się wyprawa po skarby, po dziesiątki ton darmowych, niestrzeżonych książek.
w końcu przekopałem się do środka i wszedłem do podziemia. Wszystkie wejścia były zasypane, a hałdy śniegu wylewały się z nich spiętrzone na posadzkę. Było ciemno i absolutnie cicho. Patrzyłem jak światło szperacza rozprasza się i ginie nie sięgając końca ciemności i czułem, że z tego mroku może wyjść wszystko. Zbudziłem się ścięty zimnym dreszczem, cały zjeżony i z bijącym sercem. To był naprawdę pierwotny strach...
O świcie dotarłem do miasta, przeszedłem przez rzekę i stanąłem w drzwiach wypalonego wraku zakładów mięsnych. Tutaj pośród stert rumoszu i gruzowiska piliśmy kiedyś z Mentatem. Ja byłem wtedy sam. On czekał na rozprawę i tłumaczył, że policjanci, którzy robili u niego rewizję nie wiedzieli nawet jaka jest różnica pomiędzy pentagramem ochronnym a satanistycznym.
Gdy pod wpływem żaru spadły w dół piętra, podłoga znalazła się pod półtorametrową warstwą gruzu, tak że teraz dawne ścianki dziełowe sterczą z pół metra nad grunt i stanowią wygodne siedzisko. Gdy stanąłem w drzwiach na jednym z murków siedziała dziewczyna, miała pocięty i zakrwawiony przegób, ale krew była już chyba zakrzepła. Na kolanach trzymała kota i głaskała jego okrwawione futerko. Kot patrzył na mnie jeszcze zanim wszedłem, dziewczyna spojrzała chwilę później.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, w końcu spojrzałem na smugi światła wpadające przez równe rzędy okien. Wstawało słońce, świat pachniał deszczem i świeżością. Podążyła za moim spojrzeniem, a ja wyszedłem nim się odwróciła. Cokolwiek się stało, miało się najwyraźniej ku końcowi, a ja nie chciałem by cokolwiek zostało powiedziane. Niektóre opowieści powinny kończyć się właśnie tak - niedopiwiedzeniem, by wszystko jeszcze mogło być możliwe.

*