czwartek, 18 października 2007

Bomba zegarowa z pozytywką


Znowu rozsypały mi się okulary. Pokleiłem je, ale chyba minimalnie ustawiłem szkło pod innym kątem, bo trzeci dzień jestem na haju. Najśmieszniej jest, gdy idę w otoczeniu dużej ilości, kolorowych elementów. Gdy ostatnio zstąpiłem do Empiku i szedłem między regałami do Lenn, która miała mnie obciążyć w punkcie info tysiącem smutków, o mało nie wpieprzyłem się w półkę. Musiałem się na moment zatrzymać i poczekać aż wszystko łaskawie powsuwa się na swoje miejsce.
Wczoraj w końcu odpocząłem. Kupiłem sobie cudownego, obleśnego cheeseburgera, z którego ser wylewał się falami z tłuszczem, a bezdennej otchłani rozbestwionych kalorii popiskiwały może ze dwie samotne, zastraszone witaminy. Późnym popołudniem przysiadłem sobie kulturalnie w parku koło Św. Mikołaja pośród moherów debatujących nad potłuczoną butelką taniego wina i poczytałem trochę budujący przykład literatury amerykańskiej, w którym kilkudziesięciometrowa czarna piramida ląduje w, a raczej na serwisie pewnego, mafijnego dilera samochodowego, a w małym, teksańskim miasteczku pełnym praworządnych, uzbrojonych po zęby amerykanów i tych wrednych meksykańców zza rzeki zaczyna się rzeź. W każdym razie jest tam sporo oślizgłych macek i posoki chlaszczącej z impetem o drugą stronę strony.
W herbaciarni pojawił się Dan. Dopiero co powrócił z gór. Raz do roku zbiera się tam ekipa z całego kraju, przywożą instrumenty i grają do nocy przy ogniu, pijąc domowe wina. Grają w RPG w schronisku na szczycie góry i snują opowieści.
Dan ma palce pozdzierane od strun. Opowiadał o młodocianej „Elfce”, która wyraźnie coś do niego miała, nie bacząc zresztą na swego smutnego chłopaka, dwóch gejach Kuli i Owcy, którzy co jakiś czas wprawiali w popłoch męską część towarzystwa. Byli dość bezpośredni, do bólu, że ośmielę się tak wyrazić. Zacząłem się śmiać, że pewnie towarzystwo miało problem z rozpaleniem ogniska, bo nikt nie chciał schylić się po drewno.
W sumie zrobili dwa większe larpy, pierwszego nie pomnę, ale drugi nazywał się „Kopciuszek” i opierał się na historii, księcia Austrii czy czegoś podobnego, który obchodzi urodziny w zajeździe w Alpach, nieświadomy, że na jego życie dybie organizacja terrorystyczna „Kopciuszek”, która przeprowadza zamach ze pomocą pantofelka – zmutowanego jednokomórkowca.
Podobno wyśmieli się za wszystkie czasy my zresztą też. Teraz Dan czeka, bo ma wrażenie, że chcą wyrzucić go z pracy. Sam nie wie czy się cieszyć czy martwić.
W końcu przestało lać. Pokazało się błękitne niebo. Za moment ruszam pod czołg, gdzie przechwycę Szponiastą. Idziemy na Planet Terror, by delektować się widowiskową przemocą i pełnym pogardy lekceważeniem zasad BHP. Podobno mam się zdziwić na widok czołgu, bo ktoś zaopatrzył go w załogę w postaci króliczka... Cokolwiek to znaczy.
Swoją drogą nie wiem czy nie osiągnąłem już dzisiaj granic zadziwienia. Godzinę temu wpadła do mnie moja kulista, kończąca w sobotę 75 lat babka i pożyczyła ode mnie wojskową kurtkę w panterkę, bo jak to wyraziła idzie odwiedzić znajomych w niedalekim domu opieki i musi „być gotowa”. Ona czasem mnie przeraża.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz