Znowu rozsypały mi się okulary. Pokleiłem je, ale chyba
minimalnie ustawiłem szkło pod innym kątem, bo trzeci dzień jestem na haju.
Najśmieszniej jest, gdy idę w otoczeniu dużej ilości, kolorowych elementów. Gdy
ostatnio zstąpiłem do Empiku i szedłem między regałami do Lenn, która miała
mnie obciążyć w punkcie info tysiącem smutków, o mało nie wpieprzyłem się w
półkę. Musiałem się na moment zatrzymać i poczekać aż wszystko łaskawie powsuwa
się na swoje miejsce.
Wczoraj w końcu odpocząłem. Kupiłem sobie cudownego,
obleśnego cheeseburgera, z którego ser wylewał się falami z tłuszczem, a
bezdennej otchłani rozbestwionych kalorii popiskiwały może ze dwie samotne,
zastraszone witaminy. Późnym popołudniem przysiadłem sobie kulturalnie w parku
koło Św. Mikołaja pośród moherów debatujących nad potłuczoną butelką taniego
wina i poczytałem trochę budujący przykład literatury amerykańskiej, w którym
kilkudziesięciometrowa czarna piramida ląduje w, a raczej na serwisie pewnego,
mafijnego dilera samochodowego, a w małym, teksańskim miasteczku pełnym
praworządnych, uzbrojonych po zęby amerykanów i tych wrednych meksykańców zza
rzeki zaczyna się rzeź. W każdym razie jest tam sporo oślizgłych macek i posoki
chlaszczącej z impetem o drugą stronę strony.
W herbaciarni pojawił się Dan. Dopiero co powrócił z gór.
Raz do roku zbiera się tam ekipa z całego kraju, przywożą instrumenty i grają
do nocy przy ogniu, pijąc domowe wina. Grają w RPG w schronisku na szczycie
góry i snują opowieści.
Dan ma palce pozdzierane od strun. Opowiadał o młodocianej
„Elfce”, która wyraźnie coś do niego miała, nie bacząc zresztą na swego
smutnego chłopaka, dwóch gejach Kuli i Owcy, którzy co jakiś czas wprawiali w
popłoch męską część towarzystwa. Byli dość bezpośredni, do bólu, że ośmielę się
tak wyrazić. Zacząłem się śmiać, że pewnie towarzystwo miało problem z
rozpaleniem ogniska, bo nikt nie chciał schylić się po drewno.
W sumie zrobili dwa większe larpy, pierwszego nie pomnę, ale
drugi nazywał się „Kopciuszek” i opierał się na historii, księcia Austrii czy
czegoś podobnego, który obchodzi urodziny w zajeździe w Alpach, nieświadomy, że
na jego życie dybie organizacja terrorystyczna „Kopciuszek”, która przeprowadza
zamach ze pomocą pantofelka – zmutowanego jednokomórkowca.
Podobno wyśmieli się za wszystkie czasy my zresztą też.
Teraz Dan czeka, bo ma wrażenie, że chcą wyrzucić go z pracy. Sam nie wie czy
się cieszyć czy martwić.
W końcu przestało lać. Pokazało się błękitne niebo. Za
moment ruszam pod czołg, gdzie przechwycę Szponiastą. Idziemy na Planet Terror,
by delektować się widowiskową przemocą i pełnym pogardy lekceważeniem zasad
BHP. Podobno mam się zdziwić na widok czołgu, bo ktoś zaopatrzył go w załogę w
postaci króliczka... Cokolwiek to znaczy.
Swoją drogą nie wiem czy nie osiągnąłem już dzisiaj granic
zadziwienia. Godzinę temu wpadła do mnie moja kulista, kończąca w sobotę 75 lat
babka i pożyczyła ode mnie wojskową kurtkę w panterkę, bo jak to wyraziła idzie
odwiedzić znajomych w niedalekim domu opieki i musi „być gotowa”. Ona czasem
mnie przeraża.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz