sobota, 27 marca 2010

Impresje autobusowe



Włączam TVN a tam Saleta
tańczący walca angielskiego.
Zupełnie jakbym zobaczył
tańczący czołg

Sms od Marzana: Krwa! Myślałem, że twoja ostatnia notka była przesadzona, a tu na bankiecie podchodzi do mnie Paweł Huelle i mówi: Dobrze pana widzieć panie Arturze, słyszałem o pana strasznej historii...
W autobusie podążającym w górę, napotkałem małą, słodką Pooh obładowaną torbami, kryjącymi zapewne słodkie różowe sweterki, włochate skarpetusie, puchatego misia, z dwa kilo semtexu, dwuręczny, różowy topór oraz wybór broni siecznej, w typie motyk stosowanych z powodzeniem przez Hutu. Opowiadała, szczerząc te swoje wystające, ostre  ząbki, że sąsiedzi donieśli na nią i jej dwukrotnie wyższego i upstrzonego kępami rzadkiego, rudego włosa kolesia. Podobno skarżyli się na głośne awantury, ale jej zdaniem chodziło raczej o głośny seks...  szkoda, że nie widzieliście min tych wszystkich staruszek słuchających tej wypowiedzi dochodzącej z wysokości mojego pasa.
Od razu przypomniał mi się Nowak. Gość ma poparzony policzek, sporo jeździ autobusami i jak to w Polsce musi stawiać czoła rozlicznym spojrzeniom. Czym starszy obiekt tym spojrzenia częstsze i więcej w nich obrzydzenia. Koleś zaczął więc wyszukiwać takie babcie, następnie długo, nieruchomo i intensywnie się w nie wpatruje aby nagle i niespodziewanie się oblizać. Kiedyś specjalnie z nim jeździliśmy żeby popatrzeć na podskakujące staruszki, nazywaliśmy je „sprężynkami”.  
Przed chwilą skończyłem drugi tom Wylęgarni. Fajnie się czyta jak rodzą się bogowie, szczególnie jeśli są atrakcyjnymi blondynkami w obcisłych skórach. Przedtem czytałem „Azazela” Akunina, pełną pychy i dość płytką przeróbkę wczesnych książek Fleminga i Forsytha. Najwyraźniej autor uznał, że czytelnicy owych dawno wymarli, a zmiana typu powieści i epoki załatwi resztę. Gdy doszedłem do sceny ślubu, to aż mnie zemdliło od zalewu banału i oczywistości. Przez dwa tygodnie nie mogłem tknąć tego cholerstwa. No ale w końcu to zdaje się jego debiut, zaraz zabieram się za drugi tom, zobaczymy czy typ nie odnalazł własnej drogi.
Książka jest też męcząca z tego powodu, że opisuje świat beznadziejny. Rosję, którą wkrótce zmiecie rewolucja. Większość bohaterów umrze, będzie torturowana, upodlona i pozbawiona wszystkiego. Cokolwiek osiągnie bohater okaże się więc daremne. Już nie wspominając, że facet jest błyskotliwym funkcjonariuszem carskich służb bezpieczeństwa, to trochę tak jakby śledzić bohaterskie przygody wesołego gestapowca Heinricha, tropiącego zbrodniczą polską partyzantkę, trudno się zdecydować komu kibicować.

W pokoju było ciemno,
tylko rysa światła pod
drzwiami pozwalała
odróżnić meble od
potworów

(Dukaj)

*

czwartek, 25 marca 2010

Weźmy kauczukową, wydrążoną Lennonkę...



- O! Drugi martwy łabędź.
- Dlaczego?
- Bo one zawsze umierają parami.
- Naprawdę?
- Nie, ale tak jest bardziej romantycznie.
Stójka w bok
Okrzyk bólu...

(My)

Miasto drży podskórnie, roznosi się delikatny swądzik skandalku. Nawet wczoraj, gdy stałem pod pomnikiem Neptuna czekając na moją złowrogą pociechę, którą miałem zabrać na prezentację książki Cioteczki Piórkowskiej, to co chwilę znajome twarze przystawały i nachylając się konspiracyjnie pytały: CZY TO PRAWDA?
A było tak, poeci czytali wiersze w oknie Spatifu w WhiteTown. Czyta Marzan, szacowna widownia w środku, żywioł na zewnątrz, i jak to często u nas bywa z żywiołu wytrącił się mulisty osad w postaci paru dresiarzy, którzy zaczęli gromko komentować nieosiągalną dla ich małych, żółtych móżdżków formę odbioru rzeczywistości. Zrobili to w sposób oczywisty, przypisany pełzającym na ich szczeblu drabiny bytów niedorozwiniętym istotom. M spokojnie doszedł do końca wiersza, po czym wychylił się z okna i puścił im ofensywną wiąchę, szokując tym samym publiczność w środku, która nie wiedziała czy to część wiersza, czy twórczy happening. Poszła fama, a jeszcze do tego w relacji z imprezy, zdaje się w Toposie, autor zakończył swój koncept czymś w rodzaju: A kto poezji nie czyta ten, jak to powiedział Artur Nowaczewski, niech się goni albo jebie...
Jak by tego było mało niedługo potem, bracia poeci bohatersko rzucili M na pożarcie gdyńskiej faunie ulicznej, którą wielokrotnie i wyjątkowo zajadle walił głową w buciory, po czym wyglądał jak Hiroszima. No i poszła plota o krwawej konfrontacji poezji ze szlamem. Zaczęły krążyć opowieści a i panny zaczęły inaczej nań spoglądać.
Kto wie zresztą czy nie możemy mówić już nawet o wojnie Parnasu z plebsem, zdaje się Kuczkowski i Kass, lądowali gdzieś jako jurorzy konkursu poetyckiego, przedtem postanowili się oczywiście znieczulić, a Kass, gdy sobie golnie dostaje hrabiowskiej maniery. No to z lekka się chwiejąc poeci podchodzą do stada miejscowych proli w paskach, którzy akurat przysiedli na murku i Kass pyta: Panowie jak mniemam są przedstawicielami miejscowego chłopstwa... Jak być może odgadliście jurorzy na konkursie się nie pojawili.
Zaś jeśli chodzi o książkę Piórkowskiej. Zwie się to „Szklanka na pająki” i jest reklamowane jako: Książka o Gdańsku, w której nie ma ani jednego Niemca. Trochę autobiografii, trochę mariackiego cienia i połysku wilgoci na bruku. Trochę historii i trochę magii, znaczy to co w zawilgotniałych murach Miasta cenimy i kochamy najbardziej. Na prezentacje przybyły tłumy nieprzebrane, jeszcze nie widziałem tylu ludzi na imprezie stricte kulturalnej. Przekrój od szacownych dziadków, przez zdartych poetów po wytapirowane lasencje o nogach stąd po Honolulu. Z galerii śpiewał chór ukraiński, wchodząc w nuty rozsadzające tętnice, tokowała szacowna pani profesor, po schodach ganiały piszcząc dzieciaki. Czad.

Idziemy plażą. 20 metrów z jednego boku,
20 metrów z drugiego boku, nagle czuję
zdecydowane pchnięcie ze strony
Szponiastej i słyszę: Posuń się...

*

wtorek, 23 marca 2010

Planeta Władców Much



Ostateczne wyczerpanie, rozpacz
puka w ramię, za oknem Miasto
trzęsie się skulone wokół płomienia
rafinerii – Wszystko wybebeszone i
wrzucone do jednego pokoju, a na
środku piekielna amerykanka wep-
chnięta między stłoczone na kupę
doniczkowe kwiaty, mam już dość
Kocie. Co ja mam robić...
- Podlej

(My)

Cichy, pachnący las. Ziemia pocięta liniami wpół zasypanych okopów, spod mchu wystają potłuczone bryły betonu. W dali ujście Wisły wygląda jakby urywał się świat a rzeka spadała nagle za linię horyzontu.
Samo ujście to ziemia jałowa. Płaski, ubity naleśnik forpoczty naszego pięknego kraju wyrzucanego wciąż dalej przez rzekę w morze. Pełno tu półprzezroczystych kamieni, ląd urywa się nagle i gwałtownie opada w głębinę. Wokół cypla woda, dalej zamglone wzgórza Wyspy Sobieszewskiej, wieje wiatr, można się tu poczuć naprawdę samotnie.
Potem droga przez las idąca po betonowym nasypie ścieku. Droga ciągnie się prosto bez końca w obie strony. Oba jej końce giną we mgle. Asfalt wypłukany i popękany, wokół ciemny las, klimat jak z opowieści Strugackich. Marzan opowiada jak nie doszło do wojny Polski z Indonezją, wokół cisza, Szponiasta pod drapieżnymi, ciemnymi okularami kryje krwawe spojówki krwiopijnej bestii. Wygląda jak bella italiana.
W Sobieszewie odnaleźliśmy jeszcze tylko grób Kwiatu Paproci a potem pędem do Miasta z ozorem na plecach bo przecież nie możemy się spóźnić na spotkanie z Dannonkami w Herbaciarni.
M pokazał nam swój nowy tomik, niezły choć wiatr niesie pomiędzy słowami stęchły zapach rzeczy umarłych i nieistniejących być może nigdy. M jakoś nie wierzy, że Lenn mogłaby się ucieszyć z jego nowego związku. Nie dociera do niego, że jego samotność i wariactwa, które ta generuje są dla niej jak wyrzuty sumienia. Gdyby znalazł sobie nową kobietę oznaczałoby to pewien powrót na łono ludzkości ze świata cieni, już nie wspominając o przekierowaniu części sił i o tym, że ktoś by go w końcu przypilnował. Kobiety to kotwice, które wleką się za nami na długim łańcuchu nie pozwalając się rozpędzić. Być może rozpędzić się za bardzo, tudzież wpłynąć na jakąś morderczą mieliznę. My po prostu uwielbiamy płonąć szybko i kochamy piękne katastrofy. Świat bez kobiet byłby zaiste niezwykle interesującym miejscem, ale trwałby raczej krótko.

- Ten koleś robi cztery błędy w
jednym słowie...
- Trzyliterowym.

(Ja i Staś zwany Czesiem)

*

piątek, 19 marca 2010

Niewypowiadalnie



Weźmiemy kauczukową, wydrążoną
w środku kulkę. Napełnimy tuszem i
puścimy w dół po schodach z szesna-
stego piętra, żeby odbijała się o tapety
i kafle... ciekawe czy dojdą do tego co
to było? Jestem geniuszem zła!

(Dan)

Okazało się, że czerwone oko Saurona jest zaraźliwe i teraz ma je Pazuzkowata, znaczy oba ma, bo poraziło jej obydwa ślepia i teraz łzawi fluidem z dwóch otworów otwartych wprost na gorejącą otchłań piekła. Strzeżcie się więc, wy wszyscy, którzy się do mnie przytulacie.
Z tymi chorobami to w ogóle było zabawnie, przez cztery tygodnie chodziłem z gorączką powyżej 38 i robiłem całą masę intrygujących rzeczy: jak na przykład wzięcie pięciu robót naraz czy zakup paczki taśmy klejące. Powtarzam paczki. Nie wiem co będę z tym robił, prawdopodobnie z tej taśmy będą korzystać jeszcze moje wnuki, by owinąć nią moje zmurszałe ciało i złożyć pod grządką pomidorów..
Staczając się ostatnio w dół Słowackiego trafiliśmy na Marzana. On szedł w górę ja w dół, obaj tak spruci i zamyśleni, że gdyby nie przytomna obecność Szponiastej to zapewne byśmy się minęli i nigdy o tym spotkaniu nie dowiedzieli, a tak wylądowaliśmy na szczycie Olimpu ponad rozświetlonymi arteriami Langfur i spijając piwo wsłuchiwaliśmy się w wieści z nocnego świata grzejących swe stare kości w świetle księżyca poetów, kolorowych alkoholi i nagłych ubytków hemoglobiny. Podobno Maier lądował w Kielcach, spytał jakiegoś kolesia o drogę do knajpy. Ten pokazał mu wejście na jakieś podwórko. Maier wszedł, furtka się zatrzasnęła. Wokół tylko gołe ściany, zamknięte drzwi i małe okienko. Dzwoni więc do M: Jestem w potrzasku! M na to: Rób coś bo zamarzniesz! Maier: No, tu jest takie kontynentalne powietrze... Ostatecznie obrzucał śnieżkami okienko i wydostał się na świat przez kebabarnię. I tak miał fuksa, że dowcipniś nie skierował go na zatrzaskujący się wybieg miejscowych, żujących butapren zaślinionych sodomitów, tudzież farmę rottweilerów.
M ostatnio usiłował nie zasnąć w kolejce, z czego jest znany. Wsiadł i myśli: Zamknę oczy, ale będę liczył stacje. Pociąg się zatrzymał, a on liczy: Jeden. Nim powiedział dwa, zrobiło się nagle jasno a pociąg hamował gdzieś w lasach za Rumią.
U mnie z kolei wpadł ostatnio z wizytą lokalny koloryt z jakimiś przystawkami z ASP. Gadka szmatka, reaktywne płyny i toksyczne przystawki. Ktoś poszedł do kibla i nie wraca. Poszedł drugi i nim się obejrzałem byłem sam na sam z alkoholem, a trzeba wam wiedzieć, że mam kibel tak mały i przygnębiający, że w porywie estetycznej zemsty na wszechświecie zacząłem wyklejać go zdjęciami obrazów. Zerwałem się więc, nazwijmy to tak szumnie, i udałem się tropem zaginionych, którzy jak się okazało wciśnięci między bezmiar wucetu a schody dyskutowali zażarcie: Czy umiejscowienie Klimta za rurą a „Krzyku” obok pokracznej malowanki człowieka kadłubka ma jakiś głębszy sens i metaforyczny zamysł.

- Nergalątka...
- Nergalątka kojarzą mi się z tymi
zawodzącymi stworkami z reklamy
telefonii
- Nieplanowane minutki...
- Dokładnie.

(My)

*

wtorek, 16 marca 2010

Demokratycznie wybrana rada dyktatorów



Cygańskie przedmieście. Ażurowe pałace z dziecięcej wyobraźni wyrastające spośród slamsów, chaszczy i mgły. Wysypujemy się, wytaczamy, wypadamy z naszego autobusu o zardzewiałym sercu, zawieszonym na siedmiu paskach klinowych. W bramie wydzierają Awarii napoczęty karton soku z antonówki. Kończy pośród kolorowego wytworu otwartych butelek i kartoników stłoczonych pod płotem. Składamy nasze świadectwo na polskiej fladze, która ma popłynąć w świat z Zespołem.
Wlewamy się tysiącami na niebosiężne stoki trybun, spływamy przejściami na płytę. Żółte anioły świecą nam latarkami w oczy i zęby. Jest nas tu tak wielu jak w zbyt epickich opowieściach.
Ciemność rozsadza industrial, lecz to jeszcze nie to. To preludium. Lecz serce przyspiesza. Uderzenia bassów wprawiają w regularne drżenia jamę brzuszną. Potem nagła ciemność i narastający dźwięk jak w Wojnie Światów. Scenę przesłania szara płyta. Dźwięk uderzeń i przez pęknięcia rzyga jasne światło. Siatka pęknięć się rozszerza, opadają kawałki. To gitarzyści przebijają się z tamtego świata za pomocą kowalskich młotów. Błysk palnika acetylenowego, opada owal metalu i na scenę wkracza sam mistrz ceremonii.
Potem uderzenia, ogień, światło, pieśni stalowych, miejskich wilków wyjących do spadającego księżyca.
Pussy ukoronowane jazdą na wielkim, różowym penisie zionącym pianą w widownię. Till mówiący po polsku: podnieście ręce do góry, bo raczej nie odważyłby się krzyknąć w Polsce: Hande hoch! Tysiące papierowych serc uniesionych na widowni w czasie refrenu Fruhling in Paris, ekrany telefonów i aparatów układające się w świetliste konstelacje, żółte płomienie zapalniczek i błękitne skrzydła aniołów. Chudzielec płynący po widowni na pontonie, unoszony na tysiącach dłoni jak na falach, zaskoczony niespodziewanie deszczem rekinów: plastikowych, pluszowych, dmuchanych...
Ten moment gdy potężna fala światła sunie przez morze tysięcy głów i wyciągniętych rąk, uderza w podnóże trybun sunie gwałtownie w górę stoku by wydobyć cię z tłumu.
Potem bieg przez śnieżycę w poszukiwaniu autobusu, czającego się podstępnie gdzieś na parkingu odległego REALa. Nikt nie zna drogi, nikt nie zna tego miasta, nie ma tu miejscowych. Nawet ochrona jest z Katowic. Suniemy wśród wirujących płatków śniegu pod postrzępionym betonem estakad, trafiamy na siebie pojedynczo i parami, zbieramy się w stado sunące desperacko przez biel, zmieniające gwałtownie kierunek biegu pod wpływem powiewu telefonicznych fal. Pod REALem stały wymarłe miejscowe autobusy, z tej całej radości lecimy podlać im koła niczym Hermaszewski.
Potem Dekompresja wpasowana w stare fabryczne wnętrze. Znowu Texx, znowu piwo, gibkie smugi dziewczyn przemykające przez pole widzenia i koniec, koniec, powrót, sen.
Spotykam Szponiastą pod Pomnikiem. Nieobecny przez dwa dni. Taki sam, tylko inny.

*