niedziela, 24 grudnia 2006

Zjedzmy wegetarian


Okręty podwodne Greenpeace'u, klas Narwal i Humbak, torpedujące ruskie i japońskie statki wielorybnicze. Zamyślony kapitan o pobrużdżonej twarzy, na tle płnącej wieży wiertniczej Texako, zapatrzony w odległą linię horyzontu pod powiewającą na wietrze tęczową flagą.
Nasz mózg powiększył się o trzy czwarte odkąd zaczeliśmy zjadać roślinożerców. Tymczasem my faceci nadal nie znamy sie na kobietach. Pazurkowata pochyla sie naciągając swoje długaśne buty, a ja wyrywam wystająca z tyłu jej spodni nitkę. Zapłon atmosfery, dryf kontynentów, hekatomba, znaczy jakby to powiedział Krzysiek: I to był mój BŁĄD...
Nitka miała specjalne zdanie przytrzymywania jednego końca metki od której odpadł ćwiek. Była specjalnie zawiązana, artystycznie ułożona i zapewne wyselekcjonowana z pomiędzy tysięcy innych nitek. Kto by przypuszczał, że ta mała, słodka istotka mieści w sobie tyle decybeli...
W niedzielę na Miasto spadła piękna pogoda. Przewidując że słońce wywabi z różnych ciemnych i wilgotnych miejsc jehowych opracowałem idealną i absolutnie genialną w swym skomplikowaniu trasę, która z absolutną pewnością, pozwoliłaby mi ich uniknąć...
Zwykle lubię z nimi pogadać, zawsze biorę od nich garść książeczek i gdy oni z nadzieją grzejącą serce myślą jak to wczytuję się w natchnione artykuły o rychłym powrocie Chrystusa czy felietony z kopalni soli, ja wycinam rysunki z płonącą Gomorą, ognistym deszczem apokalipsy, zdjęcia, wybuchów nuklearnych, czołgów spalonych na pustyni czy latających fortec ziejących śmiercią. Ostatnio jednak doszli najwyraźniej do wniosku, że wystarczająco urobili mnie literaturą i coraz bardziej zapalczywie, patrząc przy tym przenikliwie, usiłują mnie ściągnąć na spotkanie do Gwiazdy Morza w Letniewie. Na płonący zadek Belzebuba, zaprawdę, jakiejż trzeba wiary by spotykać sie po zmroku w Letniewie!
W każdym razie mknąłem przez tylko sobie znane kocie szlaki i podszewki miasta. Przecinałem podwórka i przeskakiwałem przez przełazy zarośnięte uschniętym głogiem. I co? I jajco! Na podwórku basenu polibudy usłyszałem: Ach cóz za niespodzianka! Od razu pana poznaliśmy (Pewnie mają jakiś list gończy). A my akurat dzisiaj zmieniliśmy trasę...
Niech ktoś mi powie, że Bóg nie ma poczucia humoru.
Lenn kisi się w empikowej kasie, na jej przegubie iskrzy się świetlana linia odczytywacza kodów. Mówię jej że wygląda jak jakiś cyfrowy żyd w epicentrum przedświątecznego holokaustu. Święta zaś spadają na Miasto jak meteoryt. Juz widać na niebie ich świetlisty ogon. Na ulicach, w domach i sklepach, panika, wściekłość i zgrzytanie zębów. Zaraz rozbłyśnie pierwsza gwiazda i stanie się koniec.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz